Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Społeczeństwo

Sushi z kaszą

Nowe upodobania kulinarne Polaków

Pierogarnia Zapiecek. Fot. Tadeusz Późniak Pierogarnia Zapiecek. Fot. Tadeusz Późniak
Kiedy zmienia się ustrój, zmienia się również kuchnia. Z kart dań ulotniły się zimne nóżki czy kotlet pożarski, a na ich miejsce pojawiła się wołowina cztery smaki, kebab, a w końcu tiramisu oraz sushi. Na stołowanie się poza domem wydajemy już 20 mld zł rocznie. Oto za co płacimy ten rachunek.

Początki kulinarnej wolności były chaotyczne, a uderzenie nowego szło po skrzydłach. Skrzydło populistyczne zadymiło przy szosach tysiącami grillów (specjalność: kiełbasa), a w miastach rozkwitła chińska kuchnia uliczna w wersji wietnamskiej, oferująca w budkach wielkości kurnika cielęcinę, wołowinę i kurczaka w tysiącu smaków. Ofiarą tej batalii padły przede wszystkim bary mleczne o wdzięcznych nazwach Familijny, Gościnny czy Słoneczny, zdradziecko i nagle opuszczone przez żądnych nowych doznań Polaków oraz przez dotujące je dotychczas władze. I choć grille podobnie jak i wietnamskie budki w większości poznikały, a moda na bary mleczne powróciła, to ich dawnej świetności nic już nie przywróci. Szacuje się, że mamy w kraju 10 razy więcej kebabów i aż 50 razy więcej pizzerii aniżeli legendarnych jadłodajni osiedlowych, tak dobitnie, choć i niesprawiedliwie, utrwalonych w filmie „Miś”.

Uderzenie drugie poszło po skrzydle jak najbardziej elitarnym. Nowa, wręcz zdziwiona tempem własnego bogacenia się, klasa kapitalistyczna potrzebowała nowych miejsc luksusowego popasu, takich jak stołeczne restauracje Belvedere (w oranżerii łazienkowskiego parku) czy Fukier.

 

Bardzo drogich i podkreślających społeczny awans. To oznaczało z kolei początek końca przybytków, które przez całe dziesięciolecia PRL były synonimem najwyższej elegancji: restauracji przyhotelowych. Dziś ledwie wegetują i niewiele z nich naprawdę liczy się na rynku (np. w hotelu Pod Różą w Krakowie czy Jan III Sobieski w Warszawie). – Obecnie koncentrują się na jak najbogatszej ofercie śniadaniowej. Wrażenie, jakie pozostawia pierwszy posiłek dnia, wpływa na wizerunek hotelu, jest wabikiem skłaniającym gościa do powrotu. Dodatkowo obsługują imprezy organizowane w salach konferencyjnych hotelu – mówi Aldona Witak, redaktor naczelna czasopisma „Food Service”.

Następne lata to napływ kolejnych kuchni narodowych z całego świata. Z czasem ten rynek importowanych smaków ułożył się u nas mniej więcej tak jak na świecie. Dziś numerem jeden jest w kraju kuchnia śródziemnomorska. Raczej w wersji włoskiej (pizza, makarony) aniżeli greckiej, hiszpańskiej czy – zadziwiająco mało popularnej jak na nasze historyczne związki – francuskiej. Tradycyjna kuchnia polska spadła na drugie miejsce, zaś o trzecie solidarnie konkurują meksykańska (czaruje egzotyką i mocnymi wrażeniami) oraz japońska (sushi złożone z ryb i ryżu wydaje się dietetycznie atrakcyjne).

Miszmasz

Z mniejszym lub większym opóźnieniem docierały do Polski, i lepiej lub gorzej się tu osadzały, kolejne mody. Nouvelle cousine nie przyjęła się najlepiej. Jej skromniutkie porcje stanowiły policzek wymierzony sarmackiej tradycji oraz naturalnemu i niepozbawionemu logiki narodowemu przekonaniu, że za godziwe pieniądze należy się godziwa porcja. Swoje dni triumfu święciło chłopskie jadło i przeróżne kuchnie rustykalne. Od niedawna zadomawia się u nas kuchnia fusion (zwana też cross-cooking) polegająca na zaskakującym łączeniu składników, przypraw, technik przyrządzania i podawania. Np. sushi z ryżu risotto z truflą, rukolą i parmezanem. U nas na razie najpopularniejszy produkt tego kierunku to żurek z salami, ale pojawiają się kolejne.

Fusion się przebija, a zapewne już wkrótce może jej zagrozić kuchnia molekularna, od kilku lat robiąca zawrotną karierę na zachodzie Europy. Kremy preparowane w ciekłym azocie, gorące żele, smażenie w wodzie, składniki poddawane działaniu próżni, musy z parmezanu i tym podobne niezwykłości. Tu już niezbędna jest wiedza tajemna i spore laboratorium.

Według GUS mamy w kraju 89 tys. tzw. placówek gastronomicznych. Najwięcej jest barów (bez obsługi kelnerskiej) – 43 proc., następnie tzw. punktów gastronomicznych (lodziarnie, smażalnie ryb, barki w kinach) – 37 proc. Restauracje stanowią 12 proc., zaś stołówki – 8 proc. To oferta na każdą kieszeń. Od zapiekanek i kebabów na wynos po 4 zł za sztukę, po wykwintne dania serwowane w eleganckich restauracjach, gdzie trudno zjeść obiad dla dwóch osób za mniej niż 300 zł.

Niezwykle zróżnicowana i rozdrobniona jest też struktura własności. W USA zaledwie 30 proc. lokali należy do niezależnych restauratorów, u nas – aż 90 proc. Wśród sieci gastronomicznych pod względem obrotów króluje McDonald’s (ponad 200 lokali). Trzy kolejne w tym zestawie firmy notowane są na giełdzie: AMRest (100 lokali, franczyza sieci KFC, Pizza Hut, Burger King), następnie Sphinx (założony przez Tomasza Morawskiego w 1995 r., ostatnio po przykrych przejściach związanych z próbami przejęcia firmy, wydaje się wychodzić znów na prostą) i Polrest (lokale z tzw. kategorii Premium). Wypada wspomnieć jeszcze o Janie Kościuszce, który najpierw założył, rozwinął, a w końcu sprzedał sieć Chłopskie Jadło, a teraz prowadzi Polskie Jadło oraz Lanczowisko. Jest jeszcze sprzedający kanapki Subway (po słabym początku spore przyspieszenie; w kryzysie kanapki mają wzięcie) czy lokalne sieci, jak Jazz Bistro w stolicy.

Prawdziwym fenomenem ostatnich lat są pierogarnie oraz lokale serwujące sushi. Pierwsza pierogarnia powstała w Krakowie (Hawełka) w 1989 r., ale przez wiele lat nie znajdowała naśladowców. Dopiero cykliczne festiwale pierogów (Kraków, Gdańsk, Lublin) sprawiły, że masowo postanowiliśmy wspierać nasz – jak się wydaje – narodowy produkt kulinarny.

 

Co ciekawe, spółka Pierogarnie Polskie, która zarejestrowała tę nazwę w Urzędzie Patentowym, domaga się, by wszystkie pierogarnie w kraju zmieniły swoje szyldy. Zapowiada się interesujący proces.

Ciekawie jest z sushi. W Warszawie (a zapewne i w Polsce) pierwsza japońska restauracja serwująca ów przysmak (Tokio) powstała w 1992 r. Ale praktycznie dopiero od kilku lat obserwuje się prawdziwą inwazję ryżu z surowymi rybami na większe miasta Polski. W stolicy działa już 50 barów i restauracji sushi, a także wiele firm dowożących danie do klienta, w supermarketach pojawiły się pierwsze gotowe zestawy.

Z kolei w małych miasteczkach rozmnożyły się pizzerie (w większości z nich Włoch umarłby z przerażenia lub rozbawienia). W miejscowościach turystycznych – polskie wersje fast foodów z wyjątkowymi w skali europejskiej i zadziwiająco żywotnymi smażalniami ryb i placków ziemniaczanych. Zaś przy ważniejszych drogach krajowych górę bierze nurt narodowo-sentymentalny reprezentowany przez karczmy, zajazdy i gospody. Joanna Załęska, redaktor naczelna portalu Gastrona.pl, przestrzega: – Te kryte strzechą obiekty oferują w większości dania kuchni polskiej, a nie – jak reklamują – staropolskiej. Większość serwuje duże porcje, co przyciąga gości, niektóre jednak zaskakują cenami. Ostatnio byłam świadkiem, jak w karczmie pod Wrocławiem goście ostentacyjnie wyszli, potwierdziwszy u kelnerki cenę, którą zobaczyli w karcie – za „michę pierogów” (18 sztuk) trzeba było zapłacić 80 zł.

Ceny to zmora polskich restauracji. We Włoszech pyszną pizzę z opalanego drewnem pieca można zjeść za 5 euro, za równowartość tej kwoty dostaje się u nas ledwie jej namiastkę. Ceny straszą, mimo że płacimy jeden z najniższych w Europie podatków VAT od usług gastronomicznych (7 proc.), podczas gdy w Czechach czy Niemczech jest to 19 proc., a w kulinarnym raju, czyli Francji – aż 19,7 proc. – Klientów restauracji jest w Polsce nadal mniej niż w innych krajach, zatem, by interes przetrwał, na jednym gościu trzeba zarobić dużo więcej – tłumaczy Aldona Witak.

Rodaków nie odstraszają jednak wysokie ceny i na jedzenie poza domem wydali w 2008 r. – według różnych szacunków – od 19,5 do 22,5 mld zł. Od początku lat 90. każdego roku nasze wydatki na ten cel wzrastają o ok. 7–9 proc.

Na ludowo i światowo

Tymczasem wyniki kontroli przeprowadzonej przed rokiem przez Inspekcję Handlową w 113 placówkach gastronomicznych (głównie w regionach turystycznych) są przerażające. W 9 na 10 przypadków stwierdzono jakieś nieprawidłowości. Najczęściej (70 proc.) nie przestrzegano przepisów dotyczących cen, w 22 proc. lokali obsługa oszukiwała, w 17 proc. – podano wadliwe jedzenie, w 45 proc. – rozwodnione lub niepełne porcje alkoholu, w 9 proc. – znaleziono przeterminowane wyroby. Strach zasiąść za stołem. Pocieszające jest, że nawet w uważanej za jedną z najlepszych na świecie podlondyńskich restauracji The Fat Duck zdarzyło się wiosną tego roku zbiorowe zatrucie klientów, a restaurację zamknięto na dwa tygodnie.

Trudno więc się dziwić, że w najnowszej edycji legendarnego gastronomicznego przewodnika Michelina na 1600 europejskich restauracji omówione zostały zaledwie 32 polskie knajpki (po 16 z Warszawy i Krakowa). Niestety, żadna z nich nie trafiła do elitarnego grona 320 restauracji oznaczonych jedną, dwiema lub trzema gwiazdkami. Tym bardziej nie ma nas na liście 50 najlepszych restauracji świata w rankingu S. Pellegrino (patrz ramka).

Na szczęście nasze jadłospisy stają się coraz bardziej wyrafinowane. Mistrzynią opisów i nazw, od których ciekła ślinka, była zawsze warszawska restauratorka Magda Gessler (Fukier). Oto w letniej ofercie sieci Jazz Bistro znalazły się m.in. opisane w gesslerowskim stylu „aromatyzowane łódeczki ze smażonego bakłażana, nadziewane farszem ze szpinakiem, cebulą, serem gorgonzola, podawane z kurkami panierowanymi w cieście curry”. Coraz ciekawsze stają się też aranżacje wnętrz. Po latach naśladowania obcych wzorów renesans przeżywa styl „raz na ludowo” nawiązujący do poetyki Cepelii. I nic dziwnego, bo jest niedrogi i nasuwa przyjemne skojarzenia z domową kuchnią naszych przodków. Niekiedy ludowy klimat wsparty jest romantycznym sznytem: dużo kwiatów, girlandy z kiełbas, kosze owoców, pęki ziół. To działa, bo Polacy lubią ciepełko.


Klub wirtuozów patelni

Jednym z najbardziej liczących się wyróżnień w restauracyjnym świecie jest lista „The S. Pellegrino World's 50 Best Restaurants". W kwietniu tego roku ogłoszono ją po raz ósmy. W głosowaniu wzięło udział 806 ekspertów z całego świata. Po raz trzeci z kolei pierwsze miejsce zajęła hiszpańska (a właściwie katalońska) restauracja El Bulli prowadzona przez największego mistrza kuchni molekularnej Ferrana Adrię.

Miejsce drugie - podlondyńska The Fat Duck prowadzona przez słynnego i ekscentrycznego w pomysłach Hestona Blumentala, a trzecie - to pewne zaskoczenie - kopenhaska Noma. Do pierwszej pięćdziesiątki najwięcej restauracji wprowadziły Stany Zjednoczone - 8. Dalej bez niespodzianek: 7 restauracji - Francja, po 6 - Hiszpania i Włochy.


W aranżacji lokali serwujących kuchnię poszczególnych narodów restauratorzy starają się zmieścić we wnętrzu wszystko, co tylko może się kojarzyć z danym krajem. Dlatego nasza turecka kuchnia jest bardziej turecka niż w Turcji (wpisz dowolny kraj). Trzeci dominujący styl to hi-tech. Szkło, aluminium, minimalizm. Sugeruje nowoczesną, zdrową europejską kuchnię. Młodej wielkomiejskiej klasie średniej to się podoba, starsi wolą bardziej swojskie klimaty.

Pomysły więc już są, gorzej z realizacją. – Problemem jest brak kucharzy o indywidualnym stylu – mówi Marta Gessler, prowadząca w stolicy znaną restaurację Qchnia Artystyczna. – Większość z nich spędza po dwa, trzy miesiące w różnych restauracjach, przez co potrafią wszystkiego po trochu, ale niczego naprawdę dobrze. Abyśmy osiągnęli poziom kultury jedzenia i restauracji, jaki jest na Zachodzie, potrzeba kolejnego pokolenia kucharzy, dla których gotowanie będzie pasją i jednocześnie sposobem na zarabianie pieniędzy.

W październiku 2008 r. firma PMR Publications przeprowadziła badania na temat największych barier w rozwoju gastronomii. Na pierwszym miejscu (39 proc. wskazań) znalazł się „brak pracowników”. Ale tuż obok (38 proc.) – „wysokie koszty działalności, czynsze, opłaty”. Co piąty restaurator (21 proc.) wskazał na dużą konkurencję na rynku oraz (18 proc.) – brak dobrych lokalizacji. Badania przeprowadzono jeszcze przed wybuchem kryzysu, więc nikt nie narzekał wówczas na spadek liczby klientów. Dziś wskazań na „brak klientów” byłoby pewnie sporo. – Kryzys jest odczuwalny, ale staramy się do niego dostosować. Co ciekawe, zamówień jest więcej, ale są tańsze, czemu wychodzimy naprzeciw przygotowując np. ofertę nieco tańszej kuchni rustykalnej – mówi Agnieszka Kręglicka, prowadząca wraz z mężem i bratem Jackiem kilka wyśmienitych stołecznych restauracji, m.in. El Popo i Chianti.

Restauracje bronią się, jak mogą. Popularne stały się „happy hours” (specjalna oferta w określonych godzinach), różne promocje i bonusy. W tej sytuacji nie dziwią już dane GUS, według których w Polsce zaledwie 6 na 10 lokali gastronomicznych po roku od otwarcia nadal prowadzi działalność.

Portret obżartucha i smakosza

W miarę łatwo stworzyć statystyczny portret przeciętnego Polaka jadającego poza domem. Przede wszystkim mieszka on w dużym mieście. Jest młody. Swego czasu „Rzeczpospolita” przeprowadziła badania sprawdzając, jaki odsetek respondentów odwiedza lokal gastronomiczny przynajmniej raz na dwa miesiące. W grupie do lat 19 bywanie zadeklarowało 77 proc. badanych (głównie puby, kluby, kawiarnie). A później wskaźnik ów nieubłaganie i systematycznie spadał, by w grupie wiekowej 50–59 dojść do 18 proc., zaś wśród respondentów powyżej 66 roku życia – do 3 proc. Dopiero oglądając wypełnione emerytami małe włoskie czy greckie kafejki można pojąć, jak wielka to różnica kultury dnia codziennego.

Fachowcy są zgodni: największy wpływ mają tu dwa powiązane ze sobą czynniki: wzrost zamożności społeczeństwa oraz zmiana obyczajów. Jest też sporo elementów dodatkowych: ekspansja centrów handlowych (z kuszącą ofertą gastronomiczną), rosnąca liczba osób żyjących w pojedynkę itd. Układ wszystkich tych okoliczności wyraźnie sprzyjał rozwojowi gastronomii w Polsce i dopiero ostatnie miesiące ów trend przyhamowały. Jednak pomimo coraz większego oswojenia się rodaków z barami i restauracjami, z rozwiniętymi krajami nadal nie mamy się co równać. Statystyczny Francuz wydaje rocznie na knajpki, bary i kawiarnie 901 euro, Hiszpan – 806, Niemiec – 775, Brytyjczyk – 739, a Włoch – 640. Polak – zaledwie 140 euro, to jest nawet 2,5-krotnie mniej niż nasz sąsiad Czech. I, by jeszcze chwilę pozostać w świecie liczb, najwięcej pozostawiamy jednorazowo w restauracji – 51 zł, a następnie w pubie – 26 zł, barze – 22 zł, a w fast foodzie – 15 zł. W tych ostatnich bywamy jednak najczęściej i aż 37 proc. Polaków przyznaje się do słabości wobec Big Maca i temu podobnych smakołyków. Pod tym względem nie odstajemy od innych europejskich nacji, natomiast bardzo różnimy się od Amerykanów, u których ów wskaźnik wynosi aż dwie trzecie.

W fast foodach bywamy więc dużo częściej niż kiedyś, w restauracjach – nieco częściej. Czy zmieniają się w ślad za tym nasze kulinarne przyzwyczajenia, nawyki, sympatie? Umiarkowanie. Nadal powodzeniem cieszą się, konserwujące stare nawyki choć w nowocześniejszej formie, tzw. restauracje biesiadne. Gdzieś w głębi duszy odwołujące się do sarmackich wzorów. – Tu chodzi bardziej o model zabawy – uważa Agnieszka Kręglicka. – Jedzenia, oczywiście gorącego, powinno być dużo. I bez udziwnień. Swojsko i bezpiecznie.

Ale duże miasta już odchodzą od tej tradycji. Klienci oczekują nowości i wysokiego poziomu usług. – Czynnikiem najwyżej ocenianym przez klientów w restauracjach jest jakość obsługi. Poza tym gości mniej przyciąga już jakaś konkretna etniczna kuchnia. Jedzenie musi być świeże, smaczne, ładnie podane – mówi Agnieszka Kręglicka. Co się nie zmienia? – Polacy wciąż mają silną potrzebę intymności i odseparowania się. Nie do zaakceptowania są dla nich pomysły, które np. od dawna są normą w Londynie, gdzie ustawia się jeden wielki stół, przy którym ludzie nie tylko jedzą, ale poznają się, nawiązują kontakty – dodaje Marta Gessler. Wyjątkiem są puby oraz imprezy rodzinne (chrzciny, imieniny, komunie) coraz częściej organizowane w restauracjach.

W minionych latach ukształtował się w Polsce biznes okołorondlowy, którego najważniejszym elementem wydaje się fachowa literatura. Specjalistyczne czasopisma i portale internetowe, stałe rubryki z przepisami lub recenzjami knajpek w czasopismach i gazetach codziennych. Ale przede wszystkim książki. Kiedyś wystarczała jedna „Kuchnia polska”, dziś nawet poszczególne przyprawy mają swoje opracowania. W bieżącej ofercie księgarni internetowej EMPiK w dziale „kuchnia” znajduje się 1847 tytułów.

Innym efektem otwarcia rodaków na kuchnię stała się, na ogół wylansowana przez telewizję, instytucja eksperta kulinarnego. Udziela się publicznie, gotuje na ekranie, publikuje porady w gazetach, recenzuje osiągnięcia innych, uczestniczy w rozlicznych jury, otwiera kulinarne festiwale, prowadzi własne szkoły gotowania, słowem – błyszczy. Prym wiodą kucharze. Pierwszymi byli Maciej Kuroń oraz Szwajcar Kurt Scheller. Później pojawił się Robert Sowa, zaś w ostatnich latach jasno świecą gwiazdy gotującej młodzieży: Pascala Brodnickiego (ur. 1976 r.) i Karola Okrasy (ur. 1978 r.). Drugą grupę stanowią krytycy kulinarni, jak Piotr Bikont, Piotr Adamczewski z „Polityki” czy Robert Makłowicz. Stawiają gwiazdki, recenzują, ale też wydają własne książki z przepisami. I wreszcie ostatnia grupa – twórcy doskonałych restauracji, na poły kucharze, na poły menedżerowie: Magda Gessler, Marta Gessler i Agnieszka Kręglicka.

Stałym elementem okołorondlowego biznesu stały się także przeróżne kulinarne imprezy. Dzielą się dość wyraźnie na dwie grupy. Pierwsza to imprezy masowe, ogólnodostępne, takie jak Festiwal Grilla (Bielsko-Biała), Smaku (Guczew), Zupy i Pierogów (Kraków), Kuchni Dworskiej w Baranowie i setki podobnych imprez. Osobnym nurtem płyną zaś sobie zamknięte elitarne imprezy; wyrafinowane degustacje potraw i drinków organizowane na koszt sponsorów lub biletowane. Ciekawą imprezą jest stołeczny konkurs Wine&Food Noble Night, którego pierwsza edycja odbyła się w stolicy w ubiegłym roku, a teraz szykuje się kolejna. Dwanaście starannie wyselekcjonowanych restauracji i szefowie ich kuchni rywalizują ze sobą w trzech kategoriach: przystawka, danie główne i deser, a wszystkiemu przygląda się równie starannie wyselekcjonowana publiczność.

Co zjemy po kryzysie?

Czego możemy spodziewać się w przyszłości? Czeka nas – związany z ogólnoświatowym kryzysem – pewien zastój. Euromonitor International zmienił prognozy dla Europy Środkowo-Wschodniej w branży gastronomicznej na 2009 r. z 4-procentowego wzrostu na 5-procentowy spadek. I szacuje, że odwrócenie tego trendu nastąpi najwcześniej w 2011 r. Nie tak pesymistyczny jest PMR Publications, który zakłada, że przychody z gastronomii wzrosną w Polsce w tym roku o 3–4 proc. Warto jednak pamiętać, że w poprzednich latach były to wzrosty rzędu 7–9 proc. Niezależnie od podawanych w procentach szacunków, fachowcy przewidują, że kryzys w nierównym stopniu uderza w polski rynek gastronomiczny. Całkiem dobrze radzą sobie fast foody, niedrogie pizzerie oraz tzw. placówki fast casual (przejściowa forma pomiędzy fast food a restauracją). Są na tyle tanie, że nie czynią w kieszeniach spustoszenia, a często przejmują – liczących już zawartość portfela – klientów droższych restauracji. Spadek liczby tzw. biznesowych lunchów i kolacji także uderza wyłącznie w restauracje, bo przecież nie w McDonald’sa.

Kryzys na pewno przetrwają najsilniejsi i najlepsi, a wzrosty – wcześniej czy później – na pewno wrócą. Znacznie ciekawsze wydaje się więc pytanie o to, jak polska gastronomia wyglądać będzie w przyszłości. Czy zdominuje ją kultura fast foodów, tak jak dzieje się to w USA? Czy raczej, wraz ze wzrostem dobrobytu, coraz chętniej będziemy bywali w rozlicznych małych restauracyjkach, na wzór włoski czy francuski? Czy zadomowi się ostatecznie w Polsce kuchnia molekularna? A może rozwinie się, na razie raczkujący, promujący dobre i niespieszne jedzenie, ruch slow food? Jego aktywiści przypominają, że spośród kilku tysięcy warzyw występujących na świecie, aż 90 proc. upraw przypada na dziesięć tylko gatunków. O ileż smakowych doznań jesteśmy więc ubożsi.

Polacy coraz częściej wiedzą już, co to takiego carpaccio czy gaspacho. Przekonali się do sushi i owoców morza, omułków, a nawet ostryg. Ale ambitni restauratorzy pragną czegoś więcej. – Moim marzeniem jest – wyznaje Agnieszka Kręglicka – aby w Polsce rozwijał się trend ekologiczny, żebyśmy dostrzegali różnicę między produktami wyjściowymi, np. jajkami z hodowli intensywnej a z wolnego chowu. W Austrii w latach 70. rolnicy masowo przeszli na małą produkcję. W Polsce zdobywanie dobrej jakości ekologicznej składników, np. mięs, jest ogromnym problemem logistycznym. Przykład? W całym kraju istnieją dwa gospodarstwa, które oferują ekologiczną wieprzowinę.

Menu, w którym obok kolejnych dań pojawią się informacje, z których hodowli i plantacji pochodzą składniki? To na razie wizja przyszłości. Póki co wystarczy, by było smacznie, sympatycznie i tanio.

Wszystkie sfotografowane restauracje znajdują się w Warszawie.

 

Reklama

Czytaj także

null
Ja My Oni

Jak dotować dorosłe dzieci? Pięć przykazań

Pięć przykazań dla rodziców, którzy chcą i mogą wesprzeć dorosłe dzieci (i dla dzieci, które wsparcie przyjmują).

Anna Dąbrowska
03.02.2015
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną