Sądząc po konferencji prasowej Joe Biedna z Donaldem Tuskiem, wizyta amerykańskiego wiceprezydenta nie zatrze złego wrażenia po rezygnacji z bushowskiego projektu tarczy antyrakietowej.
Jeśli Biden przywiózł ofertę uczestnictwa Polski w obamowskim systemie obronnym na bazie rakiet SM-3, to jej konkrety musiały paść za zamkniętymi drzwiami, bo przed kamerami przedstawił tylko długą listę dyżurnych komplementów pod adresem Polski, po części tak przesadzonych, że aż nieszczerych. O amerykańskiej propozycji najwięcej powiedział polski premier, deklarując, że „Polska uważa ją za bardzo interesującą i potrzebną". Sam wcześniej dwoił się i troił, brnąc w mgliste rozważania o wspólnocie wartości między Polską a Ameryką, byle tylko nie zejść na poziom konkretu.
Są dwa możliwe wyjaśnienia tej sytuacji. Pierwsze: Biden nie przywiózł konkretów, a jego wizyta służy jedynie naprawie szkód wizerunkowych i wyciągnięciu od Tuska wstępnej deklaracji, czy Polska w ogóle chce uczestniczyć w nowej tarczy. Jeśli przyjąć ten scenariusz, naprawa się nie powiodła, ale deklarację uzyskał. Drugie i bardziej prawdopodobne wyjaśnienie głosi, że Biden przedstawił konkrety (w końcu po coś wiceprezydent fatygował się do Europy), ale Amerykanie nie chcą ich ujawniać przed złożeniem ofert pozostałym dwóm krajom (z Polski Biden jedzie do Czech i Rumunii) lub wręcz do czasu zakończenia negocjacji. W tym scenariuszu stanowcze poparcie Tuska może sugerować, że Amerykanie zaspokoili polskie oczekiwania.