Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Świat

Jutro zaczyna się tu sezon

Somalijscy piraci

Piractwo kwitnie tu bujniej niż w jakimkolwiek innym miejscu świata Piractwo kwitnie tu bujniej niż w jakimkolwiek innym miejscu świata Peter Turnley / Corbis
Minął okres sztormów, morze znów jest spokojne. Teraz zaczyna się pora łowów. W Somalii piraci szykują się do dzieła. Kim są ludzie, którzy przechwytują i ograbiają statki? Najlepiej niech przedstawią się sami.
Obecnie międzynarodowa armada tropi bandytów na oceanieJoseph Okanga/Forum Obecnie międzynarodowa armada tropi bandytów na oceanie
Artykuł pochodzi z 48. numeru FORUM.Forum Artykuł pochodzi z 48. numeru FORUM.

Wysoki i chudy mężczyzna wyłania się z mroku więziennej celi. Strażnicy prowadzą go przez dziedziniec do pokoju nadzorcy. Więzień jest bosy, ma na sobie sarong i niebieską koszulę polo. Ma kręcone włosy, zapadnięte policzki i czarną brodę. To pirat. Nieruchomo siedzi na krześle i taksuje wzrokiem dziennikarza, który dostał pozwolenie, by z nim porozmawiać. Abdirashid Muuse spędzi zapewne w więzieniu w Bosaso 20 lat.
Reklama

Państwo, którego nie ma

Napadł na statek i wcale nie okazuje skruchy. – Jesteśmy bohaterami. Zrobiliśmy to, co należało – mówi 40-letni Somalijczyk. Powiedział jeszcze więcej o latach spędzonych na morzu, zanim strażnicy zabrali go z powrotem do lochu, w którym tłoczy się 30 ludzi. Abdirashid często siedzi tuż przy kracie i wysuwa przez nią ręce. Kiedy ma szczęście, może poczuć podmuch wiatru od morza.

Jamaal Mohamed Said na razie swobodnie porusza się po wybrzeżu. Ma 28 lat i także jest piratem. Powierzchnia morza przypomina wielkie lustro. Minął okres sztormów. Mgła przesłania horyzont, woda i niebo zlewają się w jedno, jak na akwareli o zatartych konturach. Jamaal wie, że nadszedł czas, by wyruszyć.

Zaczyna się przecież sezon łowów. Jesteśmy w Bosaso – twierdzy somalijskich piratów. W tutejszym więzieniu siedzi kilkudziesięciu morskich rozbójników.

Przekazały ich francuskie i amerykańskie okręty wojenne lub zostali schwytani przez rządowe siły antypirackie. Ale większość rozbójników jest jeszcze na wolności i planuje nowe łupieżcze wyprawy – tak jak Jamaal Mohamed Said.

Aby zbierać materiały reporterskie w Bosaso, trzeba oddać się pod opiekę rządu Puntlandu, który wprawdzie nie jest uznany przez inne państwa, ale rości pretensje do władania tym po części autonomicznym regionem w północnej Somalii. Od upadku dyktatora Siada Barre w 1991 r. kraj w Rogu Afryki nie ma władzy centralnej i pogrąża się w wojnie domowej. Na południu słaby rząd tymczasowy walczy z przeważającymi siłami islamistów. W położonym na północy Puntlandzie ton nadają inne klany.

Piractwo kwitnie tu bujniej niż w jakimkolwiek innym miejscu świata. To wielki problem dla wspólnoty międzynarodowej, której zależy na bezpiecznych szlakach morskich. Trasa przez Kanał Sueski i Zatokę Adeńską na Ocean Indyjski jest jedną z głównych arterii światowej gospodarki. Właśnie tutaj uderzają piraci. Uprowadzają statki, biorą zakładników, wymuszają okup.

Obecnie międzynarodowa armada tropi bandytów na oceanie. Ale jak żyją piraci na lądzie? Czy cieszą się uznaniem? A może są znienawidzonymi gangsterami? Odpowiedź na te pytania można znaleźć w Puntlandzie, na ulicach Bosaso, gdzie nie sposób nie zauważyć bogactwa świeżej daty. Na przykład w dzielnicy Nowe Bosaso, gdzie stoją wille z antenami satelitarnymi na dachach. Każdy wie, że zbudowano je za pieniądze z okupów wymuszonych przez morskich rozbójników.

Zasobni bandyci budują swój świat ma skraju miasta. Starsze ulice w centrum Bosaso zachowały orientalny urok. Domy mają odcień delikatnej zieleni lub różu i skrzące się kolorami drzwi z pięknymi ornamentami. Zaułki dzielnicy handlowej tworzą labirynt, gdzie zapach kardamonu i cynamonu miesza się z wonią słodkich perfum. Sędziwi mężczyźni wymieniają pozdrowienia, przemykają zakwefione kobiety. Kobierce i szaty, owoce i warzywa, korzenie i orzechy, garnki i zastawa stołowa tworzyłyby pełen uroku galimatias, gdyby nie wypolerowane kałasznikowy leżące na stołach w zasięgu ręki.

Sprzedawcy nie chcą powiedzieć, skąd one pochodzą. Wszak Somalia jest od 1992 r. objęta embargiem na dostawę broni. Mimo to można tu wiele kupić: szybkostrzelne karabiny, granatniki, karabiny maszynowe, granaty ręczne. Słowem – wszystko, czego potrzebuje pirat.

Nowa ekonomia

Wszystko, czego dawniej potrzebował uwięziony Abdirashid Muuse, który jednak nie chce powiedzieć, ile razy łupił na morzu. – Jestem więźniem, nie mogę o tym mówić. W każdym razie rok temu znowu wyruszył na polowanie. Twierdzi, że chcieli tylko zaatakować zagraniczne statki rybackie, ale potem pojawił się amerykański okręt wojenny i musieli uciekać. Gdy ujrzeli somalijski frachtowiec przewożący cement, uznali, że łajba ta będzie dla nich najlepszym schronieniem i wtargnęli na pokład.

Statek należał jednak do biznesmena z Bosaso, który wezwał na pomoc policję z Puntlandu. Trzy dni trwała strzelanina na morzu, zanim piraci ulegli. Tak oto Muuse znalazł się w celi. To ojciec ośmiorga dzieci, które jego żona musi teraz wychowywać sama.

Muuse przegrał. Ale w Bosaso dzięki piractwu wielu dobrze prosperuje. To bogaci biznesmeni, którzy inwestują w ten proceder. Złoczyńcy potrzebują szybkich łodzi, systemów GPS, telefonów satelitarnych, a nade wszystko – nowoczesnej broni.

Somalijski kapitał szuka lukratywnych inwestycji, zaś piractwo jest obecnie najlepszą z nich. Od 50 do 150 mln dolarów okupu wymuszają co roku rabusie porywający zakładników. To „nowa ekonomia” Puntlandu, który poza tym eksportuje głównie wielbłądy do Arabii Saudyjskiej. Inwestorzy dają pieniądze wybranej przez siebie drużynie. Gdy rozbójnicy odniosą sukces, inwestor zabiera większość łupu, a resztę piraci dzielą między sobą. Kierują się przy tym ustalonymi zasadami. Najtrudniejszą robotę wykonuje ten, kto pierwszy wchodzi na pokład zdobywanego statku. To „skoczek”. Musi być to atletyczny i odważny facet. Jeśli atak się powiedzie, skoczek inkasuje 120 tys. dolarów premii. Jeśli zginie, ale kompani dostaną pieniądze z okupu, rodzina zmarłego otrzymuje 200 tys. dolarów.

Jamaal Mohamed Said zbiera w Bosaso swych kumpli. Organizują tu ekwipunek, a potem pojadą do Haradere na południu Somalii, skąd chcą wyruszyć na morze. Na największym ze swych statków gromadzą wodę, paliwo i prowiant na dwa tygodnie.

Na holowniku mają dwie zwinne łodzie z dużymi zewnętrznymi silnikami. To na nich przypuszczą atak. Tym razem Jamaal chce popłynąć aż do Seszeli. Nigdy jeszcze nie był tak daleko, ale odległe wyspy wabią. Nie ma tam tak wielu okrętów wojennych, jak w Zatoce Adeńskiej, i niedawno piratom wpadł w ręce łatwy łup. Porwali żeglujące na jachcie brytyjskie małżeństwo, za które żądają teraz siedmiu milionów dolarów okupu.


Kat daje kopa

Do tej pory Jamaal Mohamed Said nie miał szczęścia. On i jego załoga dwa razy zostali namierzeni przez zagraniczne okręty wojenne i musieli salwować się ucieczką. Jedna łódka się wywróciła i kumple zginęli. Jednak Jamaal się nie poddaje. Mówi, że krewny, który dowodzi inną drużyną piracką, zdobył pewnego razu dobry łup i odpalił mu 10 tys. dolarów. Złupionymi milionami piraci wspomagają bliższych i dalszych krewnych oraz sojuszników. – Jeśli nie zapłacisz, nawet twoja rodzina nie będzie cię chronić – wyjaśnia Jamaal. Piraci z lubością kupują sobie i rodzinie wielkie, nowe auta.

Szczególnie popularna jest toyota surf z napędem na wszystkie koła, którą w Bosaso widać na każdym kroku. No i kupują kat. To zielone liście o odurzającym działaniu, które żuje się godzinami.

Podobno znoszą uczucie głodu i orzeźwiają. Kto żuje kat, czuje się silny. A kto chce zapewnić sobie wielu współtowarzyszy, potrzebuje go bardzo dużo.

Codziennie w Bosaso lądują dwa samoloty pełne zielonych liści z Etiopii i Kenii. Jeśli nie przylecą, w mieście panuje wielkie poruszenie. Narkotyk wyznacza tryb życia Puntlandu, co widać w drewnianych chatynkach na rynku. Na matach i dywanach leżą tam mężczyźni, każą sobie podawać herbatę i żują kat – i tak od południa do północy.

W pobliżu lepiej nie wysiadać z samochodu, bo to ponoć miejsca pełne piratów. Dlatego niemożliwe jest, by cudzoziemiec tam zajrzał, nawet jeśli krok w krok towarzyszy mu obstawa. Biały przybysz może poruszać się po mieście tylko w konwoju nadzorowanym przez wojsko. Żołnierze mają przy tym własne metody zawiadywania ruchem. Gdy na jezdniach robi się tłoczno, wyskakują z pojazdów i tak długo strzelają w powietrze z kałasznikowów, aż wszystkie samochody ścieśnią się na poboczu. Potem wojskowa kolumna rusza dalej.

Piraci zagnieździli się na wybrzeżach Puntlandu. Nie zawsze tak było. Kto chce się dowiedzieć, jak do tego doszło, musi cofnąć się o kilka lat – do czasów, gdy wielu z obecnych piratów żyło jeszcze z połowu ryb. Chętnie opowiadają o tych latach. Potem na ich wodach pojawiało się coraz więcej zagranicznych statków rybackich. Ich morze zaśmiecano także niebezpiecznymi odpadami. Było to w czasie, gdy gwałtownie rozpadała się somalijska państwowość. Od tej pory rybaków opanowała paraliżująca bezsilność. Uważają się za ofiary.

Muuse mówi, że odkąd na początku lat 90. państwo somalijskie się rozpadło i pogrążyło w wojnie domowej, nie było już nikogo, kto chroniłby obfite przybrzeżne łowiska. – Byliśmy tylko zwykłymi rybakami i widzieliśmy zagraniczne floty, które łowiły rabunkowo. Trawlery z Europy i Azji dziesiątkowały ławice ryb u wybrzeży Somalii.

Używając włóków dennych, niszczyły bogatą podwodną faunę i florę. – Ogarniała nas złość – mówi Abdirashid. Rybacy zaczęli atakować trawlery. Muuse uważa się za obrońcę mórz. Agresja już od lat determinuje jego życie.

Nie ma raczej żadnych wątpliwości, że przybrzeżne akweny Somalii były terenem rabunkowego rybołówstwa. Eksperci ONZ udokumentowali to już w 2005 r., gdy na wodach tych łowiło nielegalnie 700 zagranicznych statków. Mniej natomiast wiadomo o trujących odpadach, które ponoć zatopiono u somalijskich wybrzeży. Chociaż powtarzały się alarmujące sygnały. Na przykład po tsunami, które nawiedziło także wybrzeże tego kraju. Uderzające fale miały rozbić potajemnie zatopione kontenery z toksycznymi odpadami. Mieszkańcy wybrzeża uskarżali się później na poważne choroby skóry i dróg oddechowych.

W skandal z odpadami zamieszane były ponoć firmy europejskie i mafia włoska. Ale – jak powiedział w Nairobi Nick Nutta, rzecznik programu ochrony środowiska przy ONZ – teren jest zbyt niebezpieczny, by zbadać rozmiary ekologicznej katastrofy.

Na Zachodzie pokutuje pogląd, jakoby piraci stworzyli poza granicami Somalii gęstą sieć informatorów w dużych portach, którzy wykradają wiadomości o trasie i ładunku, by przekazywać je do Puntlandu. Jednak sposób przeprowadzania ataków podważa tę wersję. Wygląda raczej na to, że większość rozbójników po prostu zdaje się na łut szczęścia. Często nie mają sprecyzowanego celu. Niedawno jedna z grup zaatakowała nocą uzbrojony okręt zaopatrzeniowy marynarki francuskiej. To gruby błąd, który nie świadczy o dobrym planowaniu. Biorą to, co się im nawinie: frachtowce, tankowce, jachty. Ale polowanie staje się coraz trudniejsze za sprawą patroli marynarki wojennej.

Rząd czy nierząd?

Także na lądzie piraci nie mają już tak łatwo jak dawniej. W przeciwnym razie Jamaal Mohamed Said wyruszałby na kolejną łupieżczą wyprawę bezpośrednio z Bosaso. Uznaje to jednak za zbyt niebezpieczne, bo za dużo ludzi uprzykrza tu piratom życie.

Są wśród nich przywódcy religijni i starszyzna klanowa. Zalicza się do nich Mohamed Maah Olow, który pomstuje, że rabusie psują dobre obyczaje. Obnoszą się ze swym bogactwem, piją alkohol i utrzymują „dla relaksu” wiele kobiet. – To niezgodne z islamem – mówi klanowy przywódca. Ciągle dochodzą wieści o hotelowych libacjach i pijanych piratach snujących się z młodymi kobietami w ramionach. Nie jest to dobrze widziane w rygorystycznych muzułmańskich kręgach. Bandyci mają jednak dużo pieniędzy i dlatego nie brak im licznych zwolenników. Trudno ich izolować społecznie.

Jedziemy po kamienistej pustyni na wschód od Bosaso. Po lewej rozciąga się morze, po prawej – dosyć wysokie pasmo górskie, którego skały w kolorze ochry schodzą w niektórych miejscach aż do wody. Między nimi – szerokie plaże, które na pierwszy rzut oka robią wrażenie zupełnie opuszczonych. Ale oto na zakrętem nagle widać białego pikapa z karabinem maszynowym. Niżej, na wodzie, stoi niebieska łódź.

Natomiast w górze, w niszy skalnej, przycupnęli zamaskowani uzbrojeni mężczyźni. To policjanci z Puntlandu, którzy polują na piratów. – Przedtem było tu gniazdo pirackie – mówi szef jednostki. Dodaje, że jego ludzie zlikwidowali je przed trzema miesiącami.

Teraz pełnią straż, aby nikt już nie wypływał potajemnie w morze. Policjanci mają jednak do dyspozycji tylko marną łódź z zewnętrznym silnikiem. Nowoczesne łodzie patrolowe wyglądają inaczej.

Minister ds. bezpieczeństwa Puntlandu zna bolączki policjantów. Аbdulahi Said Samanter rozmawia z nami w swej małej nadmorskiej twierdzy. Starszy mężczyzna w brązowym garniturze studiował prawo w Rzymie i zna zarówno szeroki świat, jak i własny kraj. Wolałby, żeby nie wypłacano bandytom okupu, bo to ich coraz bardziej wzmacnia. – Już od dawna zwalczamy piratów – mówi. Dodaje, że ujęto 300 z nich.

Na potrzeby tej kampanii policja potrzebuje pomocy z zewnątrz, bo nie ma dostatecznie dużo uzbrojenia i łodzi. – Przy wsparciu międzynarodowym możemy zlikwidować problem w ciągu trzech-czterech miesięcy – uważa. Mówił już o tym na trzech konferencjach o zwalczaniu piractwa: w Nairobi, Jemenie i Kuala Lumpur, ale nadal czeka na pomoc.

Zdecydowanie odrzuca podejrzenie, jakoby w rządzie znajdowali się ludzie uwikłani w piracki proceder. Jednak w Bosaso uparcie krążą takie pogłoski. Jedna z dobrze poinformowanych osób, która długi czas pracowała w biznesie transportowym, twierdzi, że właśnie z tego powodu większość piratów nie ma powodu do obaw. – Jeśli aresztują tych ludzi, będzie to oznaczało wojnę – mówi. To właśnie skomplikowana sytuacja wewnętrzna powoduje chyba, że nie tak prędko uda się poskromić piratów.

A może jednak? Podobno władze otrzymały teraz wsparcie ze strony jednego z najpotężniejszych wodzów pirackich, który nazywa się Boyah. To wielka sława w Puntlandzie: chłop wysoki jak dąb, chodząca legenda. Umówiliśmy się na spotkanie, ale potem pojawiły się problemy. – Moje słowa kosztują – polecił przekazać Boyah. Za wywiad żądał czterech tysięcy dolarów. Może jednak za długo był rozbójnikiem. Do spotkania nie doszło. Jeśli jest prawdą, że Boyah zmienił front, to musi teraz sparaliżować działalność własnych uczniów. Do tej pory nie zdradził, jak zamierza to uczynić. Można by go o to zapytać, ale kogo stać, by opłacić odpowiedź?

Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Ja My Oni

Jak dotować dorosłe dzieci? Pięć przykazań

Pięć przykazań dla rodziców, którzy chcą i mogą wesprzeć dorosłe dzieci (i dla dzieci, które wsparcie przyjmują).

Anna Dąbrowska
03.02.2015
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną