Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Świat

W labiryncie sojuszu

Więcej polskich wojsk w Afganistanie

Polscy żołnierze w Afganistanie Polscy żołnierze w Afganistanie Damian Kramski / Agencja Gazeta
Polska, na apel Ameryki, wyśle więcej żołnierzy do Afganistanu. Czy to dobrze, czy źle?
Andrzej Lange/EAST NEWS

Prezydent Obama podjął decyzję: zwiększy wydatnie liczbę wojsk w Afganistanie. Do połowy przyszłego roku znajdzie się tam 100 tys. żołnierzy amerykańskich – trzy razy więcej niż na początku rządów Obamy. Prezydent zawsze oceniał, że w Afganistanie toczy „wojnę z konieczności”, ponieważ tam i w sąsiednim Pakistanie rozstrzygnie się batalia z islamskim ekstremizmem. Operacja NATO, trwająca już 8 lat, prawdopodobnie przedłuży się o co najmniej kilka dalszych. Wojna może się stać dla USA drugim Wietnamem.

Obama mógł wybierać tylko między mniejszym lub większym złem. Utrzymanie sił na obecnym poziomie oznaczało pewną porażkę. Natychmiastowy odwrót i walkę z Al-Kaidą za pomocą rakiet z okrętów na Oceanie Indyjskim, do czego namawiała antywojenna lewica, oceniono jako nadmierne ryzyko. Przeważył pogląd, że grozi to opanowaniem Afganistanu przez talibów, co doprowadzi do destabilizacji w Pakistanie i przejęcia tam władzy przez islamistów. Po atakach 11 września Ameryka nie może na to pozwolić, gdyż Pakistan posiada broń atomową.

Strategia wyjścia

Strategia Obamy przewiduje tylko niewielkie poprawki do planu dowódcy wojsk w Iraku generała McChrystala, wprowadzone dla uspokojenia przeciwników wojny. Do Afganistanu poleci nie 40, a 30 tys. żołnierzy. Siły koalicyjne wyszkolą 130 tys., a nie 400 tys. afgańskich sił bezpieczeństwa, jak tego chciał gen. McChrystal. Poza tym plan jest równie ambitny. Zwiększone liczbowo wojska powinny wyprzeć talibów z miast i stworzyć tam warunki bezpieczeństwa umożliwiając umocnienie się lokalnych władz, przeciągnięcie na stronę rządu miejscowej ludności i szkolenie armii afgańskiej. Wojsku towarzyszyć będą kilkakrotnie zwiększone ekipy cywilne, pomagające Afgańczykom w tworzeniu silnych instytucji państwowych. Innymi słowy, rząd USA angażuje się w „budowę państwa”, przed czym ostrzegali amerykańscy izolacjoniści.

Największym ustępstwem na rzecz pacyfistycznych demokratów było ogłoszenie „strategii wyjścia” – zapowiedź Obamy, że w lipcu 2011 r. zacznie wojska wycofywać. Podanie daty przez Obamę nie oznacza jednak, że za półtora roku Amerykanie z Afganistanu się wycofają; członkowie jego „rady wojennej” podkreślają, że tempo redukcji wojsk zależy od sytuacji na froncie. Praktycznie więc wyznaczenie docelowego terminu do niczego nie zobowiązuje. Ma natomiast sens jako ostrzeżenie dla rządu afgańskiego, że Ameryka nie będzie go chronić i niańczyć bez końca, co powinno zmobilizować prezydenta Karzaja do walki z korupcją i niedołęstwem jego administracji.

Ujawnienie „strategii wyjścia” ma wszakże swoją cenę. Talibowie mogą teraz podjąć grę na przeczekanie, licząc, że za 18 miesięcy wojska USA będą gotowe do odwrotu. W połowie 2011 r. przeciwnicy wojny wystawią Obamie rachunek. Jego współpracownicy powtarzają, że do tego czasu, dzięki wzmożeniu działań – tak jak w Iraku – sytuacja w Afganistanie powinna się zasadniczo poprawić. W Afganistanie trudno jednak przewidywać tak rychły postęp. Górzysty kraj stwarza lepsze warunki do partyzanckiego ruchu oporu niż w Iraku, a splot bardziej skomplikowanych układów plemienno-rodowych sprawia, że przeciąganie Afgańczyków na stronę koalicji może być trudniejsze.

Obama podjął zatem ogromne ryzyko ogłaszając w jednym przemówieniu większe zaangażowanie USA w Afganistanie i zarazem zamiar zakończenia wojny w określonym terminie. Nikt nie wie, jak się ona potoczy. Optymizm zwolenników eskalacji opiera się na ocenie, że przytłaczająca większość Afgańczyków nie chce powrotu talibów do władzy. Jeżeli jednak za półtora roku sytuacja się nie poprawi, może to prezydenta dużo kosztować w staraniach o reelekcję w 2012 r. Wojna nie jest popularna i jeśli żołnierze będą wciąż ginąć w Afganistanie, a Al-Kaida utrzyma tam swoje bazy, Amerykanie zwrócą się przeciw niemu. Obama wykazał odwagę i klasę przywództwa nie zważając specjalnie na te okoliczności.

Bez gadania

Tu zaczyna się i nasz polski problem. Bo Obama apeluje do sojuszników, by wysłali do Afganistanu swoje dodatkowe oddziały. No więc idziemy za panią matką – z ważnych powodów, bo wierzymy, że to nasz najważniejszy sojusznik. Ale może sojusznik się myli? Przypomnijmy początek interwencji w Iraku w 2003 r. Na pytanie, dlaczego nie wesprzeć Waszyngtonu, wtedy z Paryża (i tak samo z Moskwy) odpowiadano: „bo nie będziemy wsiadać do pociągu, który nie wiemy, dokąd jedzie”. Ale my, ledwie przyjęci do NATO, odmówić Bushowi nie mogliśmy. Można powiedzieć, że z ważnych i słusznych powodów poparliśmy nietrafną decyzję.

Dziś mamy w Ameryce prezydenta, który tamtą decyzję o interwencji w Iraku krytykował (a więc pośrednio krytykował i naszą). W kampanii wyborczej podkreślał, że wtedy, po 11 września, należało się skoncentrować na Afganistanie i gdyby całą energię i środki tam skierować, to sytuacja byłaby dziś dawno rozwiązana. No, ale mleko się rozlało. Co ma więc robić Polska? Bush mówi nam: „Do Iraku!”. Idziemy do Iraku. Kolejny prezydent mówi: „To był błąd”. Rozumiemy, trudno. Teraz: „Nowe wojsko do Afganistanu! Ale się nie martwcie, bo mamy już bliską datę wyjścia stamtąd”. No to idziemy. Może obywatelom należy się choć parę słów wyjaśnienia? Zawsze jednak Obama może powiedzieć, że sytuacja się zmieniła i trzeba jeszcze dłuższego sojuszniczego wysiłku. Co zrobimy wtedy? Prowadzę do pytania, czy kraj średniej wielkości, jednak stosunkowo słaby gospodarczo i wojskowo, który swoje bezpieczeństwo opiera przede wszystkim na sojuszach, może sojusznikom mówić: „Nie. Oceniamy sytuację inaczej. Nie jesteście w potrzebie. Radźcie sobie sami”. Czy tym samym nie wywraca do góry nogami całej podstawy takiego sojuszu?

W związku z tym jeszcze dwa ważne pytania: Czy Polskę stać na samodzielne oceny w sprawie tak ważnej jak wysyłanie do walki żołnierzy za granicę? I drugie: czy decyzja ma być podejmowana w gronie kilku osób wokół prezydenta, bez żadnej debaty narodowej czy choćby parlamentarnej?

Bez refleksji

Prezydent Obama – w ostatnim programowym wystąpieniu w Akademii West Point – mówi tak: „Sprzeciwiałem się wojnie w Iraku właśnie dlatego, iż uważam, że powinniśmy bardzo powściągliwie stosować naszą siłę wojskową”. Z badań opinii publicznej w Polsce wynika, że Polacy jak najbardziej się z tym zgadzają. Można dość cynicznie powiedzieć, że to sprawa nie tak znów ważna. Znakomity historyk Niall Fergusson zwraca uwagę, że w porównaniu z prawdziwymi wojnami dziś chodzi o konflikty trywialne. Nawet jeśli przyjąć, że te wojny (Irak i Afganistan) kosztowały, jak wyliczał ekonomista Joseph Stiglitz, 3,2 bln dol. (dla Polski kwotę wręcz niewyobrażalną), to chodzi o niecałe 2 proc. amerykańskiego PKB. Dużo sensowniejsze – mówi Fergusson – byłoby społeczne zaniepokojenie o wysoki dług publiczny, który może społeczeństwu dopiec bardziej niż te wojny. Ale, rzecz jasna, ludzie tak problemów nie odczuwają. Przywożenie w trumnach żołnierzy wysłanych gdzieś daleko w egzotyczne kraje budzi zrozumiały żal i gorycz. Racje wysyłania żołnierzy muszą być powszechnie zrozumiałe i obywatelsko popierane. Dlatego dobrze jest sprawę wysyłania żołnierzy na ryzyko śmierci poddać szerszej debacie.

Tu jednak pojawia się kłopot. Nie mamy żadnej pogłębionej refleksji nad dotychczasowymi doświadczeniami wojskowymi. Nie mamy „białych ksiąg”, solidnych opracowań rządowych, ocen niezależnych organizacji pozarządowych. Na poważne pytania: „czy to jest nasza wojna?”, nie damy poważnej przestudiowanej odpowiedzi, gdyż o wielkiej strategii może w całym kraju na serio porozmawiać najwyżej kilka osób. Bo to wymaga ogromnej znajomości świata, strategii, historii i dostępu do danych wywiadowczych. Mamy złe doświadczenia z Iraku, które ex post potwierdza sam Obama, oceniając, że interwencja była błędem. Dziś nie wiemy, czy dosłanie żołnierzy jest „wariantem optymalnym”, jak twierdzi Radek Sikorski, czy receptą na „wojnę w nieskończoność”. Nie tylko posłowie i urzędnicy niewiele wiedzą o Afganistanie i znaczeniu sojuszów, ale i media – idąc za swoją publicznością – nie są szczególnie zainteresowane sprawami zagranicznymi.

Obecne rozpolitykowanie i upartyjnienie Sejmu wręcz uniemożliwia przeprowadzenie merytorycznej dyskusji; przykład debaty nad zmuszaniem rządu do wystąpienia o odszkodowania wojenne od Niemiec w 2004 r. budzi przerażenie: z wysokiej trybuny padały androny i banialuki przy milczeniu ludzi rozsądnych. Wystąpienia posłów polskiej polityce zagranicznej poważnie zaszkodziły. Trzeba jednak postulować, by nie na gorąco, ale w spokojniejszych czasach debatę taką przeprowadzić i opracować solidny dokument z narodowymi, własnymi kryteriami użycia polskich żołnierzy za granicą.

Tymczasem nam pozostaje ważny, prawdę mówiąc jedyny, argument za wysłaniem żołnierzy: solidarność sojusznicza. W Afganistanie są obecni żołnierze z większości krajów NATO. Sojusz to nasza polisa wykupiona na czarną godzinę. Daj Boże, by godzina ta nigdy nie nadeszła, ale przezorny naród takiej polisy nigdy nie wyrzuca. Trzeba więc iść z innymi, nie wolno wycofywać się jednostronnie porzucając sojuszników na trudnym polu. Pytanie jednak, co robić, jeśli mamy wątpliwości, czy sojusznik nie prowadzi nas na pole minowe i rychło sam będzie żałował swego własnego zaangażowania?

Wojna i Europa

To pytanie stanęło zwłaszcza przed Francuzami w 2003 r.; Paryż powiedział Ameryce „nie” i niewiele sobie zaszkodził. Dziś sytuacja jest inna. W Afganistanie stacjonuje prawie 4 tys. francuskich żołnierzy; jeszcze niedawno Sarkozy mówił, że już więcej nie pośle. Teraz, na apel Obamy, nie chce otwarcie powiedzieć „nie”, ale nie będzie angażował życia żołnierzy, więc odpowiedź (we Francji w marcu będą wybory samorządowe) jest wyważona między „nie” a „tak”. Poza tym wszyscy wiedzą, że 28 stycznia w Londynie odbędzie się wielka międzynarodowa konferencja w sprawie Afganistanu. Może tam powinny zapaść decyzje, a nie uprzednio w Białym Domu? Jak dalece Polska może Francję naśladować i lawirować w sprawie sojuszniczych obowiązków? Moim zdaniem nie za bardzo.

Sojusznicy z NATO obiecali dodatkowe 7 tys. żołnierzy, jednak co o tym myślą specjaliści? W opracowaniu ośrodka badań strategicznych CSIS, FSR i Paula Cornisha z Chatham House napisano, że małe kraje, jak Polska i Gruzja (tak!), wprawdzie nie mają narodowych ograniczeń w operacjach wojskowych (jak np. Francja i Niemcy, które w zasadzie mogą się tylko bronić, a nie wolno im atakować), ale stosunkowo małe budżety oznaczają gorsze wyposażenie i wyszkolenie. Specjaliści sugerują, że takie wojska są potrzebne, lecz powinny starać się o jakieś wyspecjalizowane zadania.

Stwarza to dodatkowe pytania: jak nasz udział w Afganistanie ma się do Europejskiej Polityki Bezpieczeństwa i Obrony. Kraje unijne wydają łącznie fortunę na militaria, ale pozostają słabe, bo to wysiłek rozproszony i dublowany. Czy wysłanie wojsk do Afganistanu sprzyja budowaniu europejskich sił szybkiego reagowania? Pieniądze wydane na tę wyprawę raczej uszczuplą środki na wspieranie struktur czy instalacji NATO na naszym terytorium.

Barack Obama jeszcze jako kandydat na prezydenta uważał, że zamiast na Iraku Ameryka od początku powinna była się skupić na Afganistanie. Ale amerykańska opinia publiczna zapamiętała to inaczej – że Obama był i przeciw Bushowi, i przeciw wojnie w ogóle. Dziś duża grupa młodych zwolenników Obamy w USA czuje się rozczarowana, a nawet oszukana. Można się obawiać podobnych nastrojów i w Polsce. Zwłaszcza jeśli nowa faza wojny w Afganistanie, przyniesie więcej ofiar wśród naszych żołnierzy.

Współpraca: Tomasz Zalewski

Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Kraj

Przelewy już zatrzymane, prokuratorzy są na tropie. Jak odzyskać pieniądze wyprowadzone przez prawicę?

Maszyna ruszyła. Każdy dzień przynosi nowe doniesienia o skali nieprawidłowości w Funduszu Sprawiedliwości Zbigniewa Ziobry, ale właśnie ruszyły realne rozliczenia, w finale pozwalające odebrać nienależnie pobrane publiczne pieniądze. Minister sprawiedliwości Adam Bodnar powołał zespół prokuratorów do zbadania wydatków Funduszu Sprawiedliwości.

Violetta Krasnowska
06.02.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną