Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Świat

Siedem Filarów Mądrości

Piękna Jordania paradoksów

Jordańczycy są ludźmi pustyni, pasterzami kóz i wielbłądów Jordańczycy są ludźmi pustyni, pasterzami kóz i wielbłądów Grzegorz Kapla
Jordania, wciśnięta między Al-Kaidę, syjonistów i palestyńskie bojówki, które spróbowały już kiedyś zamachu stanu, szuka swojej tożsamości między czadorem i dżinsami, miastem i bezkresem pustyni w kolorze szafranu.

Są takie dni, gorące i zupełnie bezwietrzne, kiedy cisza staje się absolutna. Nie słyszysz własnych kroków, a słowa dobiegają wyblakłe i głuche. Grzęzną w pustyni jak mucha w miodzie. – Niełatwo przywyknąć, co? – Hamid wyszczerza w uśmiechu rzadkie, żółte zęby. – Słowa znikają. Dlatego wszystko możesz powiedzieć. Każdy sekret.

Zgodnie z nakazem Proroka Hamid nosi brodę, przystrzyżoną, siwiejącą. Trudno dać wiarę, że nie ma jeszcze 35 lat. – Gdybyś miał siedmioro dzieci i do tego żonę, która wystarcza za następnych siedmioro, tobyś się nie dziwił – rozciągnięty na piasku w brunatnym cieniu piaskowcowej skały Jebel Quattar Hamid wydaje się groteskowy w swojej białej jak śnieg dżalabiji. – Miałem pracę w Ammanie. Ale tęskniłem do pustyni. Przyjeżdżam na miesiąc, prowadzę wielbłądy, a potem wracam. Na tydzień. Na dziesięć dni. Dzieci krzyczą: tato! tato!, kobieta przychodzi ze swoją listą spraw… Więc po dwóch dniach dzwonię do Ahmeda i mówię: Ahmed, bracie, nie masz dla mnie jakiegoś zajęcia?

Ahmed Zelabyeh zbudował obóz w wąwozie Al Kashkasheh, na swoim kawałku pustyni: namioty, palenisko, kran z bieżącą wodą ze źródła. Do najbliższego asfaltu dwie godziny jeepem albo pół dnia na wielbłądzie. Czasami wynajmuje Hamida, żeby pojechał na pustynię z tymi, co niewiele wiedzą o wielbłądach. Bo Hamid zna się na wielbłądach jak mało kto. Na tych o białej sierści – saudyjskich, krnąbrnych i dumnych; na żółtych, jordańskich o puchatej, wełnistej sierści; i na wysokich, długonogich wielbłądach z Sudanu, co potrafią iść w największym upale i nadają się do wyścigów. Hamid miał siedem lat, kiedy spadł z takiego. Boleśnie. Stracił wtedy pierwsze zęby.

Teraz łatwiej mi z nimi gadać – żartuje.

Wielbłądy reagują na gardłowy charkot przez zaciśnięte zęby. Chrszszsz w ich wielbłądzim języku znaczy tyle, co rusz się wreszcie. Kiedy Hamid był młody, wielbłądy były na pustyni powszechne jak piasek. Tylko armia jeździła samochodami. Dziś jest inaczej. Stary Landcruiser albo Patrol przejedzie dolinę Wadi Saabet w godzinę. Wielbłądy potrzebują na tę drogę półtora dnia. Dziś karawany nie noszą już towarów kupców i handlarzy, ale turystów. I póki noszą, Hamid będzie miał pracę.

W południe na pustyni temperatura przekracza 50 stopni. Jest zbyt gorąco, żeby iść. Trzeba przeczekać. Spać. Ugotować herbatę na ognisku z patyków. Zapalić papierosa. Pogadać o polityce.

Nie lubię Ammanu. Amman nie jest jordański. Mieszka tam więcej Palestyńczyków niż nas. Kiedyś chcieli obalić króla siłą. Teraz mamy demokrację, mamy wybory. Więc już im nie potrzeba zamachu. Wystarczy wygrać wybory. Amman jest bardziej palestyński niż nasz.

Królowa pojednania

Pomiędzy Izraelem, Irakiem, Syrią i Arabią Saudyjską są zagubione w górach miasta Rzymian, tysiącletnie twierdze krzyżowców, ale przede wszystkim obozy Palestyńczyków, które w ciągu sześćdziesięciu lat rozrosły się w tymczasowe, ale jednak miasta. Bo Jordania przyjęła kilka fal uchodźców z Palestyny. Pierwszą w 1949 r., po powstaniu Izraela. Drugą w 1967 r., kiedy Żydzi zdobyli Jerozolimę i Zachodni Brzeg. W 1970 r. Organizacja Wyzwolenia Palestyny pod wodzą Jasera Arafata podjęła próbę obalenia króla Husajna. Monarchii pomogły wówczas Stany Zjednoczone. Bojownicy Arafata zbiegli do Libanu. Niektórzy woleli nawet prosić o azyl w Izraelu.

Od tamtej pory Palestyńczycy noszą czarno-białe arafatki, a Jordańczycy czerwono-białe chusty, które nazywają szma.

Ale jedno mamy wspólne – Hamid zapala papierosa. – Mamy królową.

W 1993 r. następca tronu Abdullah po dwumiesięcznej znajomości zaręczył się z Palestynką Ranią Al Yassin, ekonomistką z Citibanku. Urodziła się w Kuwejcie 31 sierpnia 1970 r. Kilka dni później Organizacja Wyzwolenia Palestyny kierowana przez Jasera Arafata podjęła próbę obalenia króla Jordanii i przejęcia kontroli w państwie. W niedzielę 16 września wojska króla odparły atak OWP i wkroczyły do palestyńskich osiedli. Wychowała się w bogatym i wolnym kraju. Wolnym, póki nie napadł na niego Saddam Husajn. Rodzina Al-Yassin uciekła do Jordanii. Zamieszkali w bloku w podmiejskiej dzielnicy. Aż kiedyś w czasie przyjęcia biznesowego Rania poznała następcę tronu.

Jordańczycy ją kochają, a Palestyńczycy nie kryją dumy, że jest ich rodaczką. Portrety królowej wiszą w domach, sklepach, barach, na straganach. Wizerunek dziewczyny z bajki o Kopciuszku, która nie zamierza być tylko piękna. Mówi o sobie, że jest matką pracującą.

Ma takie hasło, że kobieta powinna iść obok swego męża, a nie trzy kroki za nim –Hamzah, który przy ulicy Al Malek Faisal w Ammanie handluje haftowanymi beduińskimi sukniami za nieprzyzwoicie ciężkie pieniądze, pokazuje zdjęcie z królową. Wisi ono tuż pod złoconym gobelinem z szahadą, czyli wyznaniem wiary. – Nie wszystkim się to spodobało, bo jesteśmy tradycyjnym społeczeństwem, niektórzy uważają, że zamiast dżinsów powinna założyć czador, ale dla mnie najważniejsze, że jest Palestynką. Nie mamy swego kraju. Mamy przynajmniej ją.

Byliśmy sąsiadami, kiedy wybuchła pierwsza wojna w Iraku i jej rodzice przeprowadzili się z Kuwejtu do mojej dzielnicy. Zawsze była piękna – prowadzący taksówkę Emad Tanbouz uśmiecha się szeroko zapytany o królową. – I wyzwolona. Nie nosiła czadoru.

Latawce nad cytadelą

Taksówka Emada wolno pnie się w górę na Al Quala, najwyższe z siedmiu wzgórz Ammanu. – Jesteśmy jak Watykan – żartuje kierowca – chociaż dziś wzgórz jest więcej, bo miasto sięga już do obozów dla uchodźców na północy. Ale mówi się, że na siedmiu. Siódemka to dobra liczba.

W mieście nie ma placów, ale ronda wciśnięte w wąskie doliny. Ronda mają swoje nazwy albo swoje numery. Jeśli pytasz o drogę do Citibanku, nikt nie będzie wiedział, gdzie to jest. Ale jeśli powiesz: Abdoun Circle, każdy pokaże ci drogę. Dziś nie widać już wzgórz – wszystko ukryte pod dachami, asfaltem i brukiem. Domy upchnięte są ciasno jak książki na półce. Wszystkie pomalowane taką samą farbą na kolor piasku, jakby oprawione w identyczne okładki.

Na Al Quala stoi tysiąctrzystuletnia cytadela Ummajadów. Wieczorami całe rodziny przychodzą ochłodzić się u jej stóp wieczorną bryzą i popatrzeć na zachód słońca. Z dołu, z meczetu Króla Husajna aż na górę dobiega wołanie muezina.

Chłopcy bawią się z ojcami w puszczanie latawców. Córki trzymają się matek. Siedzą na pledach, każda rodzina dobre dwa metry od siebie, i szykują mężczyznom coś do przegryzienia. Na widok obcych zasłaniają twarze. A godzinę po zachodzie słońca nie spotka się na ulicy żadnej z nich. Emancypacja nie obejmuje nocnego życia.

Mężczyźni snują się w kierunku najbliższego coffehouse, gdzie będą siedzieć do późna w nocy przy kartach, dominie, tryktraku i wodnej fajce, nargili, którą za jednego dinara napełnia się tytoniem o dowolnym zapachu. Od wanilii po gruszkę.

Widzisz? Większość ludzi tutaj to Palestyńczycy – rozgląda się Emad. Po czym to poznaje? – Jesteśmy wyżsi i bardziej przystojni od Jordańczyków – wybucha śmiechem. – Ale poważnie mówiąc, w tej dzielnicy mieszkają tylko nasi. Niektórzy są chrześcijanami. Im wolno wypić piwo. Butelka palestyńskiego Taybeh, importowanego z Zachodniego Brzegu, kosztuje tyle co trzy wodne fajki.

Na wzgórzu Raghadan łopoce nad pałacem królewskim monstrualny sztandar. Flagi Jordanii i Palestyny są niemal identyczne. Palestyńczycy posługują się do dziś sztandarem powstania Arabów przeciw Turcji. Jordańczycy mają na czerwonym trójkącie Haszemitów siedmioramienną gwiazdę oznaczającą siedem pierwszych słów Koranu.

Maszt to duma Jordanii. Ma 127 m i w tym kraju uważają go za najwyższy na świecie.

– Koreańscy komuniści mają na ten temat inne zdanie – przyznaje Emad. – Ale kto się liczy ze zdaniem koreańskich komunistów?

Druga olbrzymia flaga powiewa nad Akabą. Tak wielka, żeby było ją widać z sąsiednich krajów – Arabii Saudyjskiej, Egiptu i, zwłaszcza, z Izraela. Akaba jest najbardziej kosmopolitycznym miastem Jordanii. Jest tu jedyny w kraju port nad Morzem Czerwonym, są trzy przejścia graniczne i zagląda tu każdy z kilku milionów turystów, którzy jadą do Petry. Niektórzy zatrzymują się tylko na zakupy, inni na kilka dni. Po drugiej stronie zatoki widać wieżowce Izraela w Ejlacie – mieście, które żydowscy pionierzy zbudowali od zera na brzegu morza.

A nad Ejlatem rosną w niebo skały Synaju. Od strony Saudi jest podobnie. Tylko plaża inna. Ta żydowska wygląda po europejsku. Dziewczęta w bikini, kramy z mrożonymi milkshake’ami, hałaśliwa muzyka, pocałunki i zabawa. Na jordańskiej – cisza, bo nawet wiatru nie ma. Chłopcy skaczą do morza z balustrady wokół mola, do którego mogą zacumować najwyżej dwie łódki. Przy brzegu kobiety, w czerni od stóp do głów, popychają po falach swoich mężów siedzących okrakiem na kółkach pływackich. Tu kobieta jest o trzy kroki za swoim mężczyzną. Kiedy wyjdą na brzeg, on założy suchą dżalabiję. Ona wsiądzie do auta kompletnie mokra.

Ósmy cud świata

Inaczej jest w Wadi Musa. Może nie w samym miasteczku, gdzie wieczorem, jak w Ammanie, mężczyźni wysiadują w coffehouses, a kobiety po domach, ale na dole, w pobliżu parkingów dla autokarów i hoteli dla zagranicznych gości. Tu na tarasach siedzą kobiety w sukienkach i kapeluszach, a mężczyźni w polo i spodniach khaki. Piją szampana i dyskutują o Edomitach i Nabateanach, którzy wybudowali w wąwozach Wadi Musa (Doliny Mojżesza) swoją stolicę: Petrę.

Petra to inny świat. Sto milionów ludzi głosowało w konkursie na siedem nowych cudów świata – przypomina Amil – i Petra jest na drugim miejscu!

Amil pracuje jako poganiacz osłów w wąwozie Siq, którym miliony ludzi każdego roku wędrują dwukilometrową trasą, żeby zobaczyć monumentalną fasadę Skarbca, najsławniejszego z zabytków Petry.

Kiedyś Indiana Jones odnalazł tu Świętego Graala – uśmiecha się Amil. – To był tylko film, ale świat pamięta. Być może bez tego filmu mało kto by do nas przyjeżdżał.

Przez dziewięć stuleci chodzili tędy tylko Beduini. Miasto ukryte w skałach było niemal całkowicie zapomniane. Ale teraz świat nadrabia stracony czas. Tłum uciera się w obie strony jak na molo w Sopocie. Beduini wciąż wędrują przez Petrę, ale już nie głównym traktem. Wybierają odludną Wadi Mataha. O świcie można wypić z nimi herbatę.

Jesteśmy ludźmi pustyni. Nie umiemy żyć w mieście. W każdym razie nie bez przerwy – Ahmed Zelabyeh studiuje ekonomię i turystykę na Uniwersytecie Jordanii. Ale połowę czasu spędza w Wadi Rum, w swojej dolinie. – Tu jesteśmy u siebie, choć przecież nie wędrujemy już z karawanami do Mekki i większość nie mieszka w namiotach, ale w domach z pustaków. Wielbłądy stoją w stajniach, a anteny satelitarne na dachach.

W obozowisku Ahmeda namioty są takie jak przed wiekami. Nie ma elektrycznych świateł. Nocą, kiedy podłożyć ręce pod głowę i otworzyć oczy, widać więcej gwiazd niż w Himalajach. Widocznie bliżej stąd do nieba. Ale woda, po którą chodziło się jeszcze przed rokiem do źródła, teraz leci już z kranu. – To przez kobiety. Lubią dzikość pustyni pod warunkiem, że potem mogą ją z siebie spłukać pod prysznicem – śmieje się Ahmed. – Może to dlatego tylko jedna z nich postanowiła tu zostać?

To Eliat, Izraelitka. Studiuje w Tel Awiwie. Przyjeżdżała przez kilka miesięcy. Eliat w jej języku znaczy: jestem dla ciebie.

Ale to nie miało przyszłości – Ahmed bierze w garść czerwony piasek pustyni i pozwala, żeby przesypywał się między palcami. – Nie dlatego, że jestem muzułmaninem, a ona żydówką. Nam to nie przeszkadzało. Przeszkodziła granica. Mamy umowy z Izraelem. Mógłbym pojechać. Ale potem bez końca musiałbym odpowiadać na pytania na granicy: po co jadę? Kogo tam znam? Dokąd jeździłem? A dlaczego właśnie tam? U nas też kiedyś będzie tak jak w Europie, ale jeszcze nie dziś. Jeszcze nie dziś.

Eliat w swoim kraju mogła powiedzieć, że jedzie na wycieczkę do Petry. Ale ile razy możesz jechać do Petry? W końcu się rozstali…

Góra, która stoi u wylotu Wadi Rum, nazywa się Siedem Filarów Mądrości. – To nowa nazwa, ma ze dwadzieścia lat, ojcowie uznali, że ma związek z Lawrencem z Arabii, bo mieszkał tu i tak nazwał swoją książkę. Kojarzyła się im z Pięcioma Filarami Islamu – Ahmed podnosi wzrok na potężną, kilkusetmetrową skałę, która wygląda jak kilka grubych tomów ustawionych jeden obok drugiego. – A przecież to zdanie ze świętej księgi Żydów. To w niej mądrość buduje dom na siedmiu filarach… Dlatego mają siedmioramienne świeczniki.

I znowu bierze w dłoń garść piasku. Gdyby wiał teraz wiatr, wszystkie ślady znikłyby w tym wietrze jak w wodzie. Ale są dni, że nie ma wiatru. Tylko cisza, w której nic nie słychać. Nie ma komu pozacierać śladów.

 

Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Ja My Oni

Jak dotować dorosłe dzieci? Pięć przykazań

Pięć przykazań dla rodziców, którzy chcą i mogą wesprzeć dorosłe dzieci (i dla dzieci, które wsparcie przyjmują).

Anna Dąbrowska
03.02.2015
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną