Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Świat

Rozmyślania białego człowieka nad Pyramid Lake

Z wizytą u Indian Pajutów. Rozmyślania białego człowieka nad Pyramid Lake

Karol Jałochowski / Polityka
Biały Człowiek zada wiele pytań w sprawie losu Indian Pajutów, niewiele zrozumie i wstyd mu będzie za te wszystkie pytania, bo w końcu jest tylko Białym Człowiekiem.

Amerykański Sen: czym on dla was jest? Pytać o to Indian, czy raczej nie wypada? I to nie bogate plemiona z Kalifornii, właścicieli kasyn, którzy na życzenie gubernatora stanu gnębionego kryzysem są w stanie (chichot historii) na poczekaniu wypisać czek na miliard dolarów. Ale pytać Pajutów z pustynnej Newady, plemię nomadów, którzy wybrali Pyramid Lake – jezioro tak piękne, że wypala dziurę w aparacie poznawczym – za środek swojego świata na tysiące lat przed tym, jak nad Nilem zaczęto stawiać pierwsze piramidy. Pytać plemię, które od chwili, gdy ze wschodu zaczęła napływać fala białych osadników, demonstrowało konsekwentnie, w jak głębokim poważaniu ma imperatyw sukcesu, postępu i całą tę cywilizację.

Amerykański Sen? – zastanowi się Buck Sampson, dwieście kilo żywej indiańskiej materii, i ryknie śmiechem. Buck jeździ po kraju i zbiera szczątki Pajutów i Szoszonów – to, co wykopią robotnicy kładący drogi, które wiodą wzdłuż pradawnych indiańskich szlaków, stawiający wieże telefonii komórkowej na pozostałościach indiańskich osad i cmentarzy – żeby pochować je, jak należy.

Pojęcia nie mam, to sen Białych, mówi Buck. Tych, którzy ukradli naszą ziemię, zabili naszych wodzów, zgwałcili nasze kobiety, pozbawili prawa do polowania i łowienia ryb i wsadzili do rezerwatu. He, he! Amerykański Sen? Dwa samochody w garażu? Pałac na wzgórzu? To dla mnie rzeczy bez znaczenia. Tu była nasza ziemia. Tu był nasz sen. Skończył się. Został ukradziony.

Powiem ci, jakie jest moje marzenie – Indiańskie Marzenie – ciągnie Buck. Chciałbym, żebyśmy mogli zapolować na jelenia. Nie tylko w rezerwacie. Żebyśmy mogli zbierać orzechy piniowe nad Virginia City – jak kiedyś, kiedy były naszym głównym pożywieniem. Ruszaliśmy całymi rodzinami w góry, nawet na dwa miesiące. Jadłeś kiedyś pieczone orzechy piniowe? Człowieku! Mieliśmy taniec orzechów, błogosławieństwa orzechów, modlitwy za orzechy – i za ziemię, za wodę, za góry, za wszystko wokół nas. Bo wszystko ma w sobie Ducha. I tak było w porządku. Ale Biali wynajdują te zwoje prawa, żeby nas kontrolować. Dzielą ziemię na działki, grodzą drutem kolczastym. Kiedy idziemy po orzechy, strzelają do nas i szczują psami. A przecież na tej ziemi to Biali są imigrantami. W zasadzie to ty jesteś moim Amerykańskim Snem, moim Amerykańskim Koszmarem! He, he!

Jak to było z Pajutami? W Wielkiej Kotlinie, wielkim, suchym płaskowyżu, między Górami Skalistymi a Sierra Nevada, żyli od kilku, a może nawet kilkunastu tysięcy lat. Nie znali granic, hierarchii społecznych. Nawet własnych wodzów obdarzali zaufaniem o charakterze przechodnim, wyżej stawiając mądrość plemiennego kolektywu. Aż w połowie XIX w. przyszli Biali. Wtrącili Pajutów do rezerwatu, gdzie Indianie zaczęli masowo umierać, nie mogąc, jak wcześniej, wędrować po odwiecznych kręgach – wiosną łowiąc pstrągi i łososie, latem zbierając owoce, jesienią jeżyny, orzechy i ziarna traw, zimą polując na grubszą zwierzynę.

Biali uczyli pieniądza plemiona nierozumiejące pojęć czasu i własności prywatnej. Zakazali tańców. Tępili szamanów. Przepędzali setkami mil, z rezerwatu do rezerwatu, o takim chłodzie i głodzie, i w takim tempie, że kiedy niemowlęta umierały, matki niosły je całymi dniami na rękach, martwe, bo nie było czasu, żeby je pochować (teraz robi to z wykopanymi szczątkami Buck). A te dzieci, które zostały w Newadzie, wysyłali po 700 mil na północ, do Kolorado, do szkół z internatem, gdzie zamykano je na dwa lata, każąc zapomnieć o historii, tradycji, języku. Nie oszczędzili też przyrody. Zatruli wodę odpadami z kopalni i pestycydami, a część najzwyczajniej ukradli. Zbudowali tamę na rzece, chcąc – wbrew naturze – sprawić, by pustynia w Carson Valley zakwitła. Jezioro Winnemucca wyschło wtedy do cna, poziom Pyramid Lake spadł o 80 stóp i ryby przestały się mnożyć.

Ok, wielka, nieopisana krzywda. Tylko kiedy to było – sześć, osiem pokoleń temu? Niedola, którą podzieliła większość z 562 oficjalnie rozpoznanych amerykańskich plemion. Poza tym, tyle Buckowego gadania o tradycji, a chodzi tylko o piniowe orzeszki?

Scott Carey jest biały jak mąka. I bardzo się stara. Dla rady plemiennej Pajutów od miesięcy przygotowuje plan rozwoju ekonomicznego. Jest o co powalczyć – otwarte przestrzenie Newady z ziemią tańszą i z ustawodawstwem o niebo mniej restrykcyjnym niż w Kalifornii to idealny wręcz punkt przeładunkowy dla towarów przypływających do największego w USA portu w Oakland (większość miast zachodnich stanów w zasięgu dnia jazdy) i wymarzone miejsce do budowy elektrowni wiatrowych, słonecznych czy geotermalnych. Pajutowie, z których większość żyje za parę tysięcy dolarów rocznie, mogliby na tym skorzystać.

40 mln dol. (plus odsetki) na inwestycje przyrzeczone przez państwo Pajutom w zamian za zrzeczenie się historycznych roszczeń czeka od blisko dwóch dziesięcioleci. Czeka, bo potrzebny jest plan, a ten z przyczyn formalnych odrzucano już siedem razy. Czyżby dlatego, że Pajutowie nie mają głowy do interesów i każdy ich biznes, jak jedyny sklep w Nixon, generuje straty (i to mimo zwolnienia z podatków)? Może Pajutowie nie są w stanie wznieść się ponad żenujące animozje, z czego Mervin Wright, szef rady plemienia, co miesiąc spowiada się we wstępniaku lokalnej gazety?

Albo – jak w plemiennym sądzie, ustawowo wyjętym spod prawa federalnego, gdzie, bywało, prawie wszyscy przysięgli okazywali się krewnymi oskarżonych – grzęzną w rodzinnych sporach o korzeniach tkwiących niemal w prehistorii? A może państwo oduczyło ich, mieszkańców tej enklawy, realnego komunizmu, podejmowania decyzji, bo nawet domy dostają za darmo – wystarczy się tylko ustawić w kolejce. I czekać.

Ale nie – Scott o tym nie wspomni, nie jest cyniczny. Scott rozumie. Stratygrafia warstw historii – sprawa arcydelikatna. O Amerykańskim Śnie Pajutów Scott nie powie nic.

Ben Aleck, szef muzeum Pajutów w Nixon (pół tysiąca dusz), jego trzeba zapytać. Ben jest człowiekiem dwóch światów – zna rezerwat, ale ponieważ dojrzewał i uczył się nad Zatoką San Francisco, i to w burzliwych latach 60., widział, jak się rodzi obywatelski ruch amerykańskich Indian, aż do tamtej pory zwanych dzikusami. (Wtedy też poczuł dumę z bycia kolorowym). Wypada też zapytać Ralpha Burnsa, jednego z ostatnich Indian znających język Pajutów, a to dzięki babce, która uciekła ze szkoły prowadzonej przez Białych i ukrywała się w rezerwacie. Babka sadzała małego Ralpha (Indianie od pokoleń nie używają już indiańskich imion) na kolanach i opowiadała o rajskiej krainie, do której po śmierci idą wszyscy bez wyjątku Pajutowie, czyli o tym, dlaczego w ich języku nie ma słów na pożegnanie. O ludziach, którzy dawno temu byli zwierzętami, i o Wielkim Duchu, który widząc, że przymierają głodem, pozwolił braciom polować na braci, prosząc tylko, by potem pomodlili się za dusze zabitej zwierzyny. I o zrozpaczonej odejściem dzieci Kobiece, Matce wszystkich Pajutów, która płakała tak długo, że wypłakała całe Pyramid Lake, a sama zamieniła się w skałę.

Babka mówiła też Ralphowi o pierwszym spotkaniu z Białymi, w 1844 r., i o sprowokowanej przez osadników wojnie w 1860 r., kiedy to stu Indian, z których żaden nigdy w życiu nikogo nie oskalpował, stanęło przeciwko 800 zawodowym żołnierzom, i zwyciężyło. A potem wszyscy Pajutowie znad jeziora musieli ukrywać się w górach, by na dłuższą metę przegrać totalnie.

Jest dobrze, zważywszy okoliczności, mówi Ben. Woda w rzece Truckee płynie, a dopóki płynie i jest czysta, jest dobrze. Przecież nie zawsze płynęła. O prawa do wody, tej współczesnej żyły złota zachodnich stanów USA, Pajutowie sądzą się z rządem federalnym, ze stanem Newada, z miastem Reno, z hrabstwem Washoe, z Sierra Power Corporation, i z Truckee-Carson Irrigation District – co kosztuje majątek. W tym kraju dostajesz tyle sprawiedliwości, na ile cię stać, wyjaśnia trzeźwo Ben. Na razie jest więc dobrze. Poziom jeziora nie spada, działają hodowle narybku, największa duma plemienia; są zyski z pozwoleń wędkarskich – główne źródło dochodów Pajutów znad Pyramid Lake.

Nasi ojcowie nie chcieli tu kasyn i tylko dlatego cieszymy się czystym powietrzem i ciszą, Ben unosi ręce w geście dawnych wodzów. Ludzie są ciekawi, jak nam się tu żyje – pod okupacją. Ale my to już mamy za sobą. Nie rozpamiętujemy. Mamy tę ziemię i jezioro, i życie wokół niego. Staramy się iść naprzód, bo przecież żyjemy w globalnym społeczeństwie, gdzie wszystko jest ze sobą połączone. Do polowań przecież nie wrócimy. Patrzymy w przyszłość, dbając o tradycję. I ludzie wracają – młodzi Indianie, i nie tylko, przychodzą, żeby uczyć się języka.

I tak oto cierpliwy Ben i dobry Ralph snują krzepiącą wizję plemienia Pajutów, które podźwignęło się z zapaści, wzięło los we własne ręce, znalazło równowagę między cywilizacją i naturą, lekceważąc dobra współczesnego świata, jak Ben – zamiast nowego Mercedesa wybierając starego Saturna.

Lecz jak tu nie węszyć? Jeśli jest tak dobrze, to skąd w rezerwacie 40-procentowe bezrobocie? Skąd pijaństwo i burdy? Skąd powszechna wśród Pajutów otyłość? Skąd sterty śmieci i spalone wraki samochodów na rzekomo świętej ziemi? W tej kwestii sondować najłatwiej kogoś młodszego. John Mosley pracuje dla plemienia (ochrona środowiska), ale pochodzi z innej jego gałęzi. I żyje poza rezerwatem. A nuż powie coś niepoprawnego.

Jak sobie radzą Pajutowie? – powtarza pytanie John. Zabrano im ziemię. Większość zabito. Tych, którzy przeżyli, zamknięto w obozie koncentracyjnym, bo jak inaczej nazwać rezerwat? Zakazano polować. Indianie nie chcieli uprawiać roli, przymierali głodem, więc wydawano im jedzenie. Nauczyli się brać. I tak trwają do dziś. Dzikie wysypiska? Pajutowie zawsze porzucali na pustyni to, co zbędne. Zapuszczone domostwa? Przecież nigdy nie mieli domów, nie dbają o rzeczy. Bezrobocie? Życie – to była praca Pajutów. W rezerwacie stali się bezrobotnymi. Pomysł na przetrwanie? Wyleczyć rany po zagładzie, uśmierzyć ból. Rosnąć w siłę. Kapitulacja wobec systemu? Jeśli tak postąpisz, będziesz przeklęty. Ale jeśli się nie dostosujesz, będziesz nędzarzem. Więc musimy stać się kapitalistami. Odnieść sukces. Zdobyć majątek. Żyć Amerykańskim Snem – podsumowuje John Mosley.

Co na to Ralph Burns? Ach, John Mosley – wzdycha tylko Ralph. On nie jest jednym z nas. Nie siedział na kolanach babci. Nie słuchał opowieści. Nie wydaje mi się, żeby Pajutowie zostali stworzeni do tego, by się bogacić. Mieliśmy polować i zbierać. Widzisz te żółte krzewy? Kiedy kwitną, jak dziś, znaczy, że czas ruszać w góry, zbierać piniowe orzeszki.

Znowu te orzeszki? Wiadomo przecież, że globalne ocieplenie, że rosnące przeludnienie i że marny los, nie tylko orzeszków. To wszystko prawda, kiwa głową Ralph. Któregoś dnia wszystkie zwierzęta zrobią zebranie, a potem odejdą. Na Ziemi zostaną tylko karaluchy. Ale może tak właśnie ma być? Może tam, gdzieś wyżej, czeka na nas lepsze życie?

A co na to Buck? Pewnie, jesteśmy ginącą rasą, przyznaje. Kiedyś w Newadzie byli sami Indianie. Dziś będzie tego z jeden, może dwa procent. Więc musimy się trzymać tego, co jeszcze mamy. Musimy myśleć i działać jak Indianie. To znaczy – tradycyjnie. Ale czasem nawet Indianie tylko mówią jak Indianie, wyglądają jak Indianie, ale czerwoni są tylko na wierzchu. A wewnątrz – biali! Znam ja takich. Zapatrzonych w kasę. Ale im więcej wiemy o świecie, tym lepsza jest nasza sytuacja. Uczmy się praw Białego Człowieka, a kiedyś obrócimy je przeciwko niemu. He, he! No chyba że ktoś wpadnie na lepszy pomysł. Jedź do Orville’a Barlese, on pamięta, jacy naprawdę byli Indianie, radzi na koniec Buck.

Stareńki Orville i jego syn Dean mieszkają w małym, białym domku nad brzegiem jeziora. Syn to szaman, uzdrowiciel, jeden z zaledwie paru w liczącym półtora tysiąca Indian plemieniu. Poszedł w ślady swojej prababki, niegdyś najsłynniejszej zielarki w okolicy. Kandydując parę lat temu do rady plemienia, napisał: „Nazywam się Dean Barlese. Ubiegam się o stanowisko w radzie. Wierzę mocno w naszą tradycję i nasz sposób życia. Chciałbym widzieć naszych ludzi pod dobrą opieką. Jestem czysty i trzeźwy od 19 lat, więc widzę problemy, które musimy rozwiązać”.

Dean mówi tak cicho, że prawie niesłyszalnie. Jeszcze niedawno wszystko, co indiańskie, uważano za wsteczne, bez wartości. Dopiero w 1978 r. Kongres przywrócił nam wolność wyznania. Ale Pajutowie zdążyli już zejść z indiańskiej drogi. Zatracili obyczaje. Zatracili zasady. Stracili szacunek dla samych siebie. Stracili wiedzę o ziemi. Wiedzę o Duchu. Wiedzę o roślinach. Próbujemy z tego wyjść. Ale to ciągła walka. Szczególnie jeśli chodzi o młodych. Wychodzą z rezerwatu, uzależniają się od narkotyków, alkoholu. Ale niektórzy wracają, proszą o pomoc. Więc pomagamy im wstać. Radzić sobie. Robić porządek z życiem. Ale jak pomóc ludziom wrócić na drogę duchowości?

Dean milknie na dłuższą chwilę. Wtedy ojciec dodaje: A ci ludzie z rady plemienia, zamiast dumać nie wiadomo o czym, powinni wybudować kasyno przy autostradzie. Nie rozumiem, dlaczego jeszcze tego nie zrobili. W innych rezerwatach, na przykład w takiej Montanie, Indianie mają wszystko. Po prostu wszystko. A my tu ledwo ciągniemy.

A pytanie o Amerykański Sen? Dajcie spokój. Mógłby je ponownie zadać tylko naprawdę głupi Biały Człowiek.

Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Ja My Oni

Jak dotować dorosłe dzieci? Pięć przykazań

Pięć przykazań dla rodziców, którzy chcą i mogą wesprzeć dorosłe dzieci (i dla dzieci, które wsparcie przyjmują).

Anna Dąbrowska
03.02.2015
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną