Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Świat

Myszka i smok

Google ucieka z Państwa Środka

Kafejka internetowa w mieście Taiyuan w prowincji Shanxi Kafejka internetowa w mieście Taiyuan w prowincji Shanxi Stringer/Reuters / Forum
Google postawił Chinom ultimatum. Jeśli władze nie pozwolą mu działać bez cenzury, spakuje walizki. Na świecie zawrzało, lecz sami Chińczycy bagatelizują sprawę.
Maxppp/Forum

Chiny mają niemal tylu internautów, ile Unia Europejska mieszkańców. 384 mln użytkowników sieci, głównie ludzi młodych, lepiej wykształconych, bogatszych i mieszkających w miastach. Dlatego to łakomy kąsek dla wszystkich graczy na cyfrowym rynku. Chiński rynek w ogóle, a cyfrowy zwłaszcza, otacza szczególna kontrola władz. Każdy, kto chce na nim działać, uzyskać musi słynną licencję ICP (Internet Content Provider, dostawca treści internetowych), przyznawaną zagranicznym inwestorom po długiej i mozolnej procedurze. Kluczowym warunkiem jest zobowiązanie do przestrzegania chińskich norm prawnych, czyli aktywna współpraca z aparatem cenzury i kontroli.

Chiński rynek wart jest mszy, czyli nagięcia własnych zasad, uznał w 2005 r. Google, internetowy gigant, którego wyszukiwarka jest dla większości internautów na świecie najważniejszym oknem na świat. Z usług tych korzystali również Chińczycy, z dużymi wszak problemami – gdy tylko w sieci pojawiały się niekorzystne dla komunistycznego reżimu informacje, dostęp do serwerów Google’a był blokowany przez Great Firewall of China – Wielki Mur Elektronicznej Cenzury. Mur ten powstał w dużej mierze dzięki pomocy zachodnich, zwłaszcza amerykańskich firm informatycznych; bez ich zaawansowanych technologii rząd w Pekinie nie byłby w stanie kontrolować treści internetowej komunikacji, a od kilku lat także informacji wymienianych esemesami.

Cenzura po Chińsku

W 2009 r. firma Baidu, chiński konkurent Google’a, nieopatrznie ujawniła korespondencję zawierającą zalecenia cenzury. W Chinach nie należy więc interesować się tyranią, Falung Gong, masakrą na placu Tiananmen, Tybetem, niepodległością Tajwanu, wolnością słowa, prawami człowieka, a także szukać informacji na temat oszustw egzaminacyjnych, fałszywych dyplomów, hazardu i pornografii. Kto spróbuje, przekona się, że i tak niczego się nie dowie, bo żadna wyszukiwarka nie wyświetli właściwej odpowiedzi. Listę zakazanych haseł wzbogaca lista zakazanych adresów internetowych, z którymi w Państwie Środka łączyć się nie należy. Chińczycy nie mogą również korzystać z tak popularnych w innych częściach świata serwisów jak Facebook i Twitter.

W 2005 r. władze Google’a przeprowadziły rachunek moralny i doszły do wniosku, że lepiej dla biznesu i wolności komunikacji będzie, jeśli firma ulokuje się w Chinach, niż gdyby miała walczyć z pekińskim reżimem na odległość. W efekcie porozumienia z chińskimi władzami powstała specjalna witryna Google.cn respektująca zalecenia cenzury, jednocześnie jednak umożliwiająca korzystanie z innych usług amerykańskiej firmy: poczty elektronicznej, map, serwisu Google Scholar, dającego dostęp do publikacji naukowych. Google zapewnia przy okazji, że nie współpracuje aktywnie z aparatem bezpieczeństwa i nie ujawnia danych swoich użytkowników.

Podobnych obiekcji nie miał inny amerykański serwis Yahoo! W 2005 r. przekazał on chińskiej bezpiece informacje umożliwiające identyfikację Shi Tao, pisarza, który opublikował w Internecie dokumenty związane z wydarzeniami na placu Tiananmen. Gorliwość Yahoo! kosztowała Shi Tao 10 lat więzienia, a prezes firmy Jerry Yang zyskał podczas przesłuchania w amerykańskim Kongresie miano moralnego karła.

Prezesi giełdowych spółek bardziej jednak niż kongresmanów obawiają się swoich akcjonariuszy i rad nadzorczych. A okazuje się, że gorliwość we współpracy z chińskimi władzami wcale się nie opłaca. W książce „Red Wired. China’s Internet Revolution” (pojawi się w księgarniach w przyszłym tygodniu) znawcy chińskiego rynku – Sherman So i Christopher Westland – piszą, że zachodnie firmy internetowe nie mogą pochwalić się zbyt wielkimi osiągnięciami. eBay, największy na świecie serwis aukcyjny, musiał podwinąć ogon i zwinął interes w Państwie Środka. Porażkę poniósł wspomniany Yahoo!, a Google także zajmuje zaledwie jedną piątą rynku, gdy w większości krajów świata proporcja jest odwrotna.

Ultimatum dla Pekinu

Na chińskim rynku rządzą chińskie firmy internetowe. So i Westland podają wiele przyczyn tego stanu. Chińskie firmy mogą liczyć na życzliwość rządu chętnie wspierającego rodzimy biznes. W zamian oferują nieograniczoną gotowość współpracy z państwem, również w sferze cenzury, czego internauci nie mają im wcale za złe. Z badań przeprowadzonych przez amerykańską organizację Pew wynika, że 80 proc. Chińczyków rozumie konieczność kontroli komunikacji, a 85 proc. nie ma wątpliwości, że taka kontrola należy do obowiązków rządu. Chińskie firmy internetowe wykazujące się obywatelską, tj. prorządową, postawą mogą z kolei liczyć, że policja mniej czujnie będzie reagować na „drobne” przestępstwa wobec kapitału zagranicznego, jak pirackie kopiowanie piosenek i filmów.

Jak widać, zagraniczni inwestorzy nie mają łatwego życia w Chinach, a często na dodatek, jak pokazują So i Westland, gubi ich arogancja. Chiński Internet liczy tak naprawdę dopiero dekadę, w 2000 r. z sieci w Chinach korzystało zaledwie 22,5 mln użytkowników. Co oni mogli wiedzieć o Internecie? – myśleli z pychą cyfrowi konkwistadorzy z Zachodu. Analizy popełnionych przez nich biznesowych błędów znajdą się z czasem w niejednym podręczniku do zarządzania. „Red Wired” to tylko dobry początek.

To właśnie biznesowa porażka jest, zdaniem Chińczyków, prawdziwym powodem rejterady Google’a. Gwałtowne odkrycie zasad moralnych to tylko próba zamiany klęski w wizerunkowe zwycięstwo. O ile prezes Yahoo! wyszedł z Kongresu poniżony, szefowie Google’a wychwalani są pod niebiosa przez republikanów i demokratów, zbierają także pochwały od organizacji pozarządowych walczących o prawa człowieka.

By poznać prawdziwe motywy zmiany podejścia Google’a do chińskiego frontu, potrzebny byłby wgląd w umysły Erica Schmidta, Larry’ego Page’a i Sergeya Brina, triumwiratu dzierżącego stery internetowego giganta. Lepiej jednak spojrzeć na relacje Google’a z Chinami z innej perspektywy. W tym samym czasie, gdy amerykańska firma ogłosiła ultimatum wobec władz w Pekinie, swoje ultimatum wobec Google ogłosił minister kultury Francji. Francja postanowiła przeciwstawić się amerykańskiemu imperializmowi, jego wyrazem jest m.in. umowa zawarta z biblioteką w Lyonie, dająca wyłączność przez 25 lat na cyfryzację i udostępnianie w wersji cyfrowej zgromadzonych w tej książnicy zbiorów. Francuskie władze wysupłały na własny program digitalizacji 750 mln euro, po cichu jednak przyznając: nie chcemy wojny z Google’em, chcemy godziwej współpracy, bo sami nie damy rady. Google otworzył się na negocjacje, bo w równym stopniu potrzebuje Francji i jej gigantycznych zasobów kultury, jak Francja jego potencjału technologicznego.

Okno na świat

Czy Chiny także potrzebują Google’a? W Kraju Środka korzysta z jego usług stosunkowo niewiele, niespełna 100 mln internautów. Tworzą oni jednak elitę użytkowników sieci, w większości mają wyższe wykształcenie, dobre dochody i pracują we wrażliwych społecznie miejscach, jak wyższe uczelnie. Google, mimo cenzuralnych ograniczeń, jest dla nich prawdziwym oknem na świat. O ile użytkownicy Baidu zainteresowani są głównie ściąganiem plików z muzyką, to amatorzy Google’a poszukują dostępu do poważniejszych treści, jak publikacje naukowe.

Co się stanie, gdy Chiny uznają, że są już na tyle silne, by zamurować kolejne okno w Wielkim Cyfrowym Murze? Analitycy prześcigają się w prognozach. Jedno jest jednak pewne: międzynarodowemu sporowi o chiński Internet towarzyszyły bezprecedensowe ataki hakerskie na infrastrukturę amerykańskich firm informatycznych, w tym Google’a. Ich wyrafinowanie świadczy o tym, że akcję wspierają służby specjalne. Hillary Clinton, sekretarz stanu USA, zażądała wyjaśnień od chińskiego rządu. Wygląda na to, że rywalizacja między mocarstwami przeniosła się z terytoriów i surowców również do sieci.

 

 

 

 

Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Społeczeństwo

Łomot, wrzaski i deskorolkowcy. Czasem pijani. Hałas może zrujnować życie

Hałas z plenerowych obiektów sportowych może zrujnować życie ludzi mieszkających obok. Sprawom sądowym, kończącym się likwidacją boiska czy skateparku, mogłaby zapobiec wcześniejsza analiza akustyczna planowanych inwestycji.

Agnieszka Kantaruk
23.04.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną