Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Świat

Kto nie zdążył, zostaje

Daleki Birobidżan

Szabat – czas  radości, spotkań  z bliźnimi... Szabat – czas radości, spotkań z bliźnimi... Michał Książek / Polityka.pl
Na pustkowie Birobidżanu Stalin przesiedlił Żydów z całej Rosji.

Genesis. Po imperium carów bolszewicka Rosja odziedziczyła 3 mln Żydów porozrzucanych po białoruskich i ukraińskich sztetlach. Stalin chciał powstrzymać ich emigrację do Palestyny. Drażnił go syjonizm i burżuazyjny, jak głosił, projekt utworzenia państwa żydowskiego, ale uważał, że naród powinien mieć ziemię. Wykroił więc z Rosji kawał wielkości Holandii, het na Dalekim Wschodzie i osiedlił tam Żydów. Na amurskich mokradłach powinni dobrze nasiąknąć socjalizmem i stworzyć bufor między ZSRR a Chinami i Japonią.

W 1931 r. nazwą Birobidżan ochrzczono transsyberyjską stację Tichońkaja. Z czasem tak zaczęto nazywać cały Żydowski Obwód Autonomiczny.

Wyjście. Powiedzieli im, że to będzie robotniczy Syjon, żydowski raj, więc Izrael znów ruszył w drogę do ziemi obiecanej. Zebrali się w drogę komuniści i dopiero co wypędzeni z synagog chasydzi, lokalni partyjni działacze i niedawni handlarze. W jednym wagonie komsomolec i kantor (śpiewak), harmoszka i klarnet, czerwona chusta i skrywane pod koszulą cicit (frędzle tałesu). Kupcy i rzemieślnicy jechali orać ziemię i hodować niekoszerne świnie. Mieli tam zostać kołchoźnikami, łupać marmur i zapomnieć o Jahwe. Wielu z nich wiozło ze sobą tałesy, modlitewniki, menory i Torę. Pierwszy transport dotarł na stację Tichońkaja w kwietniu 1928 r.

Ziemia obiecana. Pionierów witały portrety Lenina i Stalina, tyfus i wąglik, wymoszczone sianem pałatki i parę drewnianych baraków. Nie zabrakło też agitatorów z OZET (Towarzystwo ds. Aktywizacji Rolniczej Pracujących Żydów), którzy organizowali transport i garstki ciekawskich Kozaków znad granicy, niezadowolonych, że kolonistów spróbują wsadzić im na głowę. W Tichońkoj przybysze dostawali łopaty, siekiery, chude szkapy i kawał brezentu. Stąd wysyłano ich w nietknięte ludzką stopą i ręką lasy, by sami wytyczali drogi i spełniali dane im przez partię obietnice. Choroby, prymitywne narzędzia i ciężka robota w niedostępnym miejscu do złudzenia przypominały losy więźniów gułagu.

Dziś na stacji kolejowej w Birobidżanie na przyjezdnych czeka zwalisty budynek dworca z nazwą miejscowości po rosyjsku i w jidysz. Ogromna fontanna--menora i naturalnej wielkości brązowa kobyła ciągnąca wóz powożony nie pozostawiają złudzeń, że trafiłeś do żydowskiego miasta. Ale choćby spuchły ci uszy z wysiłku, w jidysz nie usłyszysz ani słowa. Gdzie się podziali Żydzi?

Z powrotem do Egiptu. W maju 1928 r. przybył tu transportem z Ukrainy Borek Nochem. Trzy doby przebijał się Borek i jego siedmiu ziomków przez dziewiczą tajgę i błota do miejsca, gdzie mieli być już zawsze szczęśliwi: wyznaczono im tam las na wyrąb i działkę na dom, który trzeba było samemu zbudować. Po kilku tygodniach pracy w nieustającej mżawce i chmarach komarów, po paru nocach w przemokniętych namiotach i na mokrym sianie, kolektyw, przeklinając partię, postanowił wrócić na Ukrainę, do domu faraona. Nochem jednak został. W ziemi obiecanej udało mu się przetrwać dzięki egipskiej wręcz pladze wąglika. Zajął się grzebaniem zdychających koni w epidemii, a po kilku latach rycia końskich mogił stać go było na sprowadzenie rodziny.

W ciągu pierwszych pięciu lat exodusu, z blisko 20 tys. przybyłych, z powrotem uciekło aż 11,5 tys. przerażonych tym miejscem Żydów. Niektórzy rozjeżdżali się po Syberii, dlatego można spotkać dziś Jakutów o imieniu Mojżesz bądź Abraham. Nie chcieli karczować tajgi i żyć jak zeki w łagrach. W przeddzień oficjalnego powołania ŻOA w 1934 r., nad Birą i Bidżanem mieszkało ok. 40 tys. Rosjan, Ukraińców, Koreańczyków i Chińczyków, a tylko 8 tys. Żydów.

Friejd. Spod fontanny-menory do miasta nie prowadzi ulica Króla Dawida, Salomona albo chociaż Borka Nochema, ale Październikowa. Nigdzie nie widać ludzi w kipach (jarmułkach), jedynie między drzewami za sklepem Cymes lśni na srebrno figurka Żyda grającego na harmoszce. Pierwsza przecznica Październikowej nie nosi imienia Lewitów czy Lwa Judy, ale Lenina. Przy ulicy wodza rewolucji jeszcze jeden pomnik, znowu srebrny brodacz, tylko zamiast harmoszki ściska szofar (liturgiczny instrument dęty, róg). Za jego plecami jaśnieje nowiutka synagoga i dom wspólnoty Friejd, nieco dalej muzeum i redakcja gazety „Birobidżaner Stern”.

Gdzie się podziali Żydzi? Są ich tu tysiące – zaperza się na tak postawione pytanie Roman Izaakowicz Leder, przewodniczący birobidżańskiej judaistycznej społeczności Friejd. Dokładnie ok. 5 tys. w 80-tysięcznej stolicy obwodu. Dwa razy mniej aniżeli tych, co wyjechali stąd do Izraela po pierestrojce, i kilkadziesiąt razy mniej, niż planował przesiedlić OZET. Friejd działa od 1997 r., ma wykształconego rabina i szczodrych sponsorów. Na codziennych modlitwach w nowej synagodze bywa do 20 osób, z minjanem (kworum modlitewne, 10 mężczyzn) nigdy nie ma problemu. Dużo starszych osób przychodzi na spotkania w klubie; śpiewają, rozmawiają w jidysz. Jeszcze pod koniec lat 70. w parku czy na bazarze można było usłyszeć gwar żydowskiej mowy, dziś co najwyżej na wydziale tutejszej uczelni. Najlepiej w Żydowskim Obwodzie Autonomicznym mówi w jidysz Rosjanka, redaktor z „Birobidżaner Stern”. Kip nikt nie nosi, tylko czasem Sasza Langierman, no i Van Bao Li, chiński biznesmen. Jest jeszcze młody Toitman, on czasem wiesza gwiazdę Dawida na szyi. I tyle.

 

Pierwszy minjan. O utajonym życiu religijnym jest opowiadanie „Jom Kippur” Wiktora Finka. Fink w 1928 r. pojechał do sąsiedniego Waldgiejmu zrobić kilka zdjęć wyrębu lasu. Wszedł do jednego z domów i zobaczył dziewięciu mężczyzn, jakby czekających na niego. Usłyszał radosne: Chwała Bogu! Teraz będzie minjan! Pobożni chasydzi zarzucili tałesy i rozpoczęli modlitwę. Wraz z przybyciem pierwszych osiedleńców minjany zebrały się też w Birofeld, Leninskoje i wielu innych kołchozach. W Birakanie i Waldgiejmie wypiekano macę, do uboju krowy zapraszano specjalnego rzezaka-szojcheta, a na drzwiach nowych domów wieszano mezuzy (kapsuła z tekstem Tory).

W muzeum się tego nie dowiesz, nikt tu judaizmu specjalnie nie badał. Przecież w ŻOA religii oficjalnie nie było, a historia obwodu to pasmo inwestycji i stachanowskich pięciolatek. Jednak przewodniczka Eugenia Pietrowna wspomina pewien ciekawy dokument z 1937 r.: „Kalendarzowy plan imprez antypesachowych”. W dni Pesach władze starały się zatrzymać w pracy śpieszących na święto robotników i kołchoźników. Zaplanowano więc cykl wykładów dla poszczególnych arteli i kolektywów, kobiety zobowiązane były do udziału w konferencji „Kobieta antyreligijna”, a dla dzieci wymyślono antypesachowe zabawy.

Plagi. W 1937 r. ziemię obiecaną nawiedziła gorsza niż wąglik i antypesachowy kalendarz plaga walki z trockistsko-bucharinskimi agientami japono-giermanskowo faszizma. W żydowskim raju rozstrzeliwano za współpracę z Japonią i zsyłano za sztuczne stwarzanie kolejek, bez których nie sposób było cokolwiek kupić. Zarazę przywiózł w lutym „opiekun żydowskiej autonomii” Łazar Kaganowicz, jeden z najbliższych współpracowników Stalina. Zaproszono go do teatru jego imienia na premierę „Poszukiwaczy szczęścia” (rzecz o synu przesiedleńca z Ameryki, który zamiast budować Birobidżan, chciał szukać złota). Sztukę Kaganowicz nazwał znęcaniem się nad socjalizmem, a trupę jakiś czas później wysłano wycinać tajgę. Na kolacji u sekretarza obwodowego partii Chawkina Kaganowicz zachwalał rybę po żydowsku, która jednak mu zaszkodziła. Wychodek, jak wszystkie wówczas w Birobidżanie, był na dworze, a temperatura zimą spada tu do minus 40 stopni. Gospodarze o szczegółach dowiadywali się już w łagrze. Na fali czystek szalejących w całej Rosji aresztowano też personel rolniczej stacji naukowo-badawczej, kierownictwo partii, szefostwo kombinatu budowlanego i co do jednego złożony z cudzoziemców kołchoz IKOR. W ŻOA zesłano i rozstrzelano wtedy 7,5 tys. ludzi.

Zburzenie świątyni. Władysław Abramowicz Cap z „Birobidżaner Stern” poleca książkę „Lechaim Birobidżan”. Syn przesiedleńca Josif Brener pisze tam dużo o przemilczanych momentach z historii ŻOA. W 1948 r., po proklamowaniu Izraela, na sowiecki Kanaan spadła kolejna plaga: walka z burżuazyjnym nacjonalizmem i kosmopolityzmem. Na fali stalinowskiej odwilży religijnej w 1947 r. Żydzi zdążyli jeszcze otworzyć synagogę. W pierwszych latach na święta Rosz ha-Szana i Jom Kippur do bożnicy przychodziło ponad 600 osób, ale z czasem organizatorów wspólnoty, Kaca i Weisera, zmuszono do wyjazdu. Kiedy jednak okazało się, że sowieccy Żydzi wciąż chcą się modlić, ktoś wywołał bójkę i pogrom w bożnicy. Synagogę zamknięto, a w połowie lat 50. spłonęła. Nie ostała się choćby jedna ściana, przy której można by płakać. Zamknięto też teatr i wszystkie instytucje żydowskojęzyczne, na dziedzińcu biblioteki dymiły stosy książek, a w szkołach zabroniono nauki jidysz.

Z ul. Lenina przez Komsomolską i Sowiecką można wyjść w rejon Wołoczajewskiej i Majakowskiego (poeta zasiadał w zarządzie OZET). Po drodze pomnik uczestników II wojny światowej, Lenin z daleka łypie skośnym okiem i jeszcze jeden spiżowy czy brązowy brodacz wycina na skrzypkach. Stąd blisko do tej części miasta, gdzie jest dużo starych domów pod koniec lata zatopionych w bujnych ogrodach. Warto powłóczyć się tam w poszukiwaniu śladu po mezuzie czy jakiegoś lufciku w kształcie gwiazdy Dawida. Jakkolwiek błądzić po zaułku Małym, Kurylskim, Węglowym i Technicznym, wyjdzie się znów na Majakowskiego, prosto pod starą synagogę.

Szabat. Drewniany dom z gwiazdami Dawida między oknami nie ocieka przepychem jak nowiutka bożnica Friejd, ale jego uginający się pod kilogramami chlorofilu płot i niebiański błękit ścian dużo bardziej zachęcają do wejścia niż świeże tynki przy ulicy Lenina. Rebe Dof Kofman rad każdemu, kto przychodzi z dobrymi zamiarami. Gościowi da kipę, zaprosi do stołu i modlitwy, a rebecyn (żona rebe) zapyta troskliwie, czy przybysz ma gdzie spać. Wysusz się i opowiadaj, przecież dzisiaj piątek. Chwała Bogu, będzie minjan! – zda się myśleć ucieszony rebe.

Dof Kofman, przewodniczący społeczności Bejt Tszuwa nie kończył jesziwy ani chederu (judaistyczne szkoły religijne), z wykształcenia jest matematykiem. Jidysz zna słabo, bo rodzice byli niewierzący i rozmawiali tylko po rosyjsku. Hebrajskiego nauczył się sam, sam się też obrzezał (zabieg musiał powtórzyć rabin, by było koszernie). W 1983 r. odnalazł żydowską społeczność przy ul. Czapajewa. Przewodniczący Alcykier, wystraszony prześladowaniami jeszcze sprzed 30 lat, odradzał mu, lecz Dof był uparty. Z czasem został nie tylko członkiem, ale i przewodniczącym gminy. Od 1986 r. jej siedzibą jest stary dom mieszkalny na Majakowskiego, a w 1988 r. Dof, korzystając z podręcznika, przeprowadził pierwszy ślub pod chupą (baldachim, pod którym zawierane jest małżeństwo).

W synagodze niebiesko jak w niebie, tylko trochę ciaśniej. Nieliczni wchodzący głaszczą mezuzę i zakładają kipy albo dżokejki. Mężczyźni siedzą za stołem, kobiety w odgradzanym kotarą babińcu. Zamiast bimy (podwyższenie-mównica), mały stolik. W aron ha-kodesz, szafach stojących pod wschodnią ścianą, rebe chowa stare Tory i sidury (modlitewniki). Są pośród nich XIX-wieczne, wydane w Warszawie i Wilnie. Rebe z pietyzmem sięga po dziurawe, łatane i cerowane tałesy, pewnie jeszcze te z opowiadania Finka. Wiktor Fink opisał pierwszy minjan w sowieckim Birobidżanie, po 80 latach we wspólnocie Bejt Tszuwa rzadko kiedy zbierze się 10 mężczyzn. Od czasu powojennych prześladowań wierzących Żydów było tu coraz mniej (wyjeżdżali do Izraela i USA), a dziś nieliczni pozostali wolą nową synagogę. W starej czekają na jakiegoś Finka, jak przed 80 laty.

Exodus. Cyt! Kobiety zapalają szabasowe świece i giną za kotarą, a rebe melorecytuje po hebrajsku. Zaczyna się nabożeństwo. Odkąd na wygnaniu w Babilonie Żydzi nie mogli składać ofiar w Świątyni Jerozolimskiej, nauczyli się czas (szabat) zamieniać w miejsce (świątynia). Jasza, Feliks, Oleg i inni zebrani nie znają hebrajskiego, z trudem dotrzymują kroku Dofowi. Widać, że nie bardzo wiedzą też, jak się zachować w czasie modlitwy, toteż rebe przerywa i poucza: – Twarzą na Jerozolimę, nie na Moskwę! Teraz krok do tyłu… Mały Elik jest już wyraźnie znudzony, wygląda przez okno, ale minuty lecą szybko pod hebrajskie murmurando.

Rebe wychyla kiduszowy kielich i na stół wędrują ryby, warzywa, chałki, kompoty, owoce, bucha rozmowa. Misza z rebe kłóci się o proroków, Jefim wypytuje, czy w Polsce wciąż nie lubią Żydów, a Olga Borisowna chce opowiedzieć o ojcu, bibliotekarzu, który w strachu i tajemnicy przed władzą radziecką ratował żydowskie książki. Ale dziś szabat, nie ma miejsca na smutne historie. Tylko jak tu się nie smucić, skoro na Majakowskiego przychodzi wciąż mniej ludzi, a tylu bliskich już w Izraelu? O wyjeździe myśli sam rebe, tęskni do brata Feliks, wywędrować chce nawet kloszard Jasza. Chwilę milczenia przerywa piosenka, w takt której Olga Borisowna pląsa jak Miriam:

„O 7.40, dokładnie o 7.40/

odchodzi nasz pociąg i sygnał daje/

na nikogo nie czeka, zaraz dalej ucieka/kto nie zdążył – no cóż – zostaje!”.

Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Kraj

Kaczyński się pozbierał, złapał cugle, zagrożenie nie minęło. Czy PiS jeszcze wróci do władzy?

Mamy już niezagrożoną demokrację, ze zwyczajowymi sporami i krytyką władzy, czy nadal obowiązuje stan nadzwyczajny? Trwa właśnie, zwłaszcza w mediach społecznościowych, debata na ten temat, a wynik wyborów samorządowych stał się ważnym argumentem.

Mariusz Janicki
09.04.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną