Isfahan, perła szyickiej Persji, miasto kilkuset meczetów. Pod wieczór na moście 33 Łuków pulsuje życie towarzyskie. Cztery młodziutkie kobiety spostrzegłszy obcokrajowców dyskretnie chichoczą, coś sobie szepczą do ucha. W końcu przełamują wstyd i podchodzą. Okazuje się, że studiują na tutejszych uczelniach, bo Isfahan to też pokaźne centrum akademickie. Przygotowują się do profesjonalnych karier.
Chusty mają jaskrawe: od pomarańczy, przez amarant aż do świeżej zieleni. – W Iranie jest strasznie duszno. Tutaj nic się nie zmieniło od rewolucji, a życie idzie naprzód – tłumaczy 23-letnia Samila. – Mówią nam, że Ameryka to szatan, mydlą nam oczy. A tymczasem w Ameryce to znacznie więcej kobiecie można osiągnąć, niż tu – wtóruje jej rówieśniczka Sara. Dla nich kontakt z kimś mówiącym po angielsku jest oknem na świat. Proszą o numer telefonu, chcą się umówić na dłuższe spotkanie. Konwersacja pozwoli im chociaż na chwilę wychynąć z obyczajowej klatki. Ale rozlegająca się angielszczyzna zwraca uwagę spacerowiczów i pilnujących porządku Strażników Rewolucji. Funkcjonariusze podchodzą i grzecznie lecz stanowczo nakazują im odejść, nie zaczepiać obcych mężczyzn, w dodatku niemuzułmanów. Studentki posłusznie odwracają się na pięcie. Już nigdy nie zadzwonią.
Obywatelki drugiej kategorii
W Islamskiej Republice kobiety muszą bezwzględnie słuchać się mężczyzn. Ich zeznania przed sądem warte są połowę świadectwa składanego przez mężów, ojców czy synów. Także o połowę mają mniejsze prawa do dziedziczenia. Chociaż w przeciwieństwie do wielu innych muzułmańskich społeczeństw mogą wnosić o rozwód, Mahmud Ahmadineżad w ostatnich latach umożliwił mężczyznom poligamię. Kobiety jeżdżą metrem w osobnych wagonach, modlą się w odrębnych pomieszczeniach. Ale to nie ta widoczna, a bardziej symboliczna segregacja coraz bardziej im ciąży i dlatego to właśnie kobiety były jedną z głównych sił społecznego oporu przeciwko reżimowi Ahmadineżada.
W słynącym z liberalizmu północnym Teheranie o rozmowę jest znacznie łatwiej niż na moście w Isfahanie. – Jesteśmy tutaj obywatelkami drugiej kategorii – tłumaczy 26-letnia Parisa. Robi doktorat z biologii. – Prawdziwa segregacja polega na tym, że lekceważy się nas w wielu dziedzinach życia społecznego. Bo z jednej strony ponad 60 proc. studentów stanowią kobiety, z drugiej tylko niewielki odsetek z nich wykonuje potem odpowiedzialne, zgodne z wykształceniem zadania. Koleżanka skończyła architekturę, miała najlepsze stopnie, a jej mniej zdolni koledzy są już w karierach daleko przed nią. Ona przy każdym swoim projekcie poddawana jest superwizji, mężczyźni nie pozwalają jej na samodzielność – dodaje.
Parisa skrywa głowę pod zieloną apaszką, cztery wspomniane studentki z Isfahanu także zdecydowały się na wyraziste kolory. Barwne chusty były niemą formą protestu, poparciem dla reformatorskich kandydatów Musawiego i Karubiego. Czerń stała się nieoficjalnym kolorem Ahmadineżada. Jeszcze przed wyborami na centralnym placu Isfahanu zbierały się grupy zachowawczych kobiet, od stóp do głów zakrytych czernią. Trzymały plakaty z uśmiechniętym Ahmadineżadem.
- Urzędujący prezydent wydał wojnę obyczajowości. To za jego czasów normą stały się rajdy Korpusu Strażników Rewolucji na prywatne imprezy w północnym Teheranie. No bo przecież niezamężnej kobiecie nie wolno przebywać w towarzystwie kogoś innego niż brat czy ojciec. To prawdziwy horror – stwierdza Parisa. Ahmadineżad wydał też wojnę ubraniu. – W 2007 r. reżim chciał odwrócić uwagę od zapaści ekonomicznej i międzynarodowego embarga i zaczął krucjatę przeciwko „niestosownie ubranym”. Nastąpiła fala aresztowań za sprzeczne z islamem zachowanie – opowiada Human Madżd, amerykański pisarz irańskiego pochodzenia.
Presja na kobiety, by unikały kontaktu wzrokowego z obcymi mężczyznami jest tak duża, że przynosi czasem kuriozalne skutki. Teheran ma bodaj najbardziej nieobliczalnych na świecie kierowców, a w chaotycznym ruchu drogowym trudno się połapać. Żeby przejść przez jezdnię trzeba przede wszystkim zwrócić na siebie uwagę kierowcy. A Iranka za kółkiem, jak jej każą obyczaje, będzie za wszelką cenę unikać spojrzenia w oczy mężczyźnie, co jeszcze bardziej zwiększa ryzyko kolizji.
Paris po persku
Żyjąca dziś na emigracji w Los Angeles cesarzowa Farah Diba, wdowa po ostatnim szachu z Pahlawich, na rozmowy o sytuacji Iranek czasu nie ma, przysyła tylko ogólnikowe oświadczenie, w którym beznamiętnie wyraża poparcie dla sprawy. Tyle że problem z emancypacją perskich kobiet nie zaczął się z nastaniem ajatollahów w 1979 r. Chociaż szachinszach modernizował państwo po swojemu, także w sprawach obyczajowych, np. ściągając z kobiecych głów chusty, ówczesne elity trawiła nieprzeciętna hipokryzja. Z jednej strony panowało pewne seksualne rozluźnienie, z drugiej – każdy Pers chciał, czy nawet musiał poślubić kobietę niepokalaną. Dlatego też sporo absolwentów medycyny wybierało osobliwą specjalizację: chirurgów plastycznych od rekonstrukcji dziewictwa. Skądinąd ta branża odnalazła się na emigracji. Los Angeles jest dzisiaj zagłębiem takich zabiegów.
Obyczajowość współczesnego Iranu to w pewnym sensie echo poprzedniej epoki. Kilka lat temu pewien skandal zrujnował karierę najpopularniejszej gwiazdki telewizyjnej. Zahra Ebrahimi grała w telenoweli, czymś na kształt „Plebanii”, podtrzymując w niej stereotyp porządnej muzułmańskiej dziewczyny. Na zgubę młodej aktorki jej własny chłopak nakręcił amatorski filmik z miłosnymi igraszkami obojga. Seks-taśma Ebrahimi, tak samo jak to było z popisami Paris Hilton i jej podobnych, wyciekła wkrótce do Internetu. Starszyzna i duchowieństwo potępiali gwiazdkę z całych sił, ale młodzież, choć z wypiekami na twarzy, usprawiedliwiła wybryk. Co więcej, sama Paris Hilton wydaje się być dla niektórych Iranek idolem wzorcem. – Paris ma w Ameryce swój program, w jakim w drodze konkursu wybiera swoją najlepszą przyjaciółkę (red. – emitowana przez MTV „Kumpela na zabój”). Wiosną zaczęła pracę nad jej muzułmańską wersją w Dubaju i zgłosiło się naprawdę wiele osób. Myśmy niestety nie mogły – opowiada Rawan, 24-letnia studentka z Teheranu.
Feminiski na skraju buntu
Ale irańskim kobietom, które protestowały przeciwko reżimowi Ahmadineżada i zarzucały ajatollahom wyborcze fałszerstwo nie chodziło o ustanowienie kalifornijskich standardów moralności. – Jeżeli zbyt wyzywający strój czy zachowanie narusza wartości starszych, czy nawet większości społeczeństwa, to niech wszystko zostanie po staremu. Nam zależy na prawach politycznych, wcale nie wykluczających się z islamem – stwierdza wspomniana biolożka Parisa.
To ograniczanie praw kobiet za Ahmadineżada doprowadziło je na skraj buntu. Rządy poprzedniego prezydenta Mohamada Chatamiego były dla nich różowym okresem. Siła i wpływy organizacji kobiecych wzrosła wtedy siedmiokrotnie. – Za Ahmadineżada zaczęły się natomiast masowe aresztowania tzw. feministek, szczególnie po takich akcjach społecznych jak „Zmiana na Rzecz Równości” w 2006 r. Iranki zbierały potem podpisy pod petycją o ratyfikację rezolucji ONZ na temat zniesienia wszelkich form dyskryminacji płciowej. Chciały zebrać milion, udało się tylko 100 tys. Wiele kobiet popierających akcję odmówiło, bo bało się represji – stwierdza dziennikarz jednej z reżimowych gazet.
Czerwcowe wybory prezydenckie wydawały się znakomitą okazją do ponownego wystąpienia z agendą politycznych reform. Idolką Iranek w czasie zielonej rewolucji była Zahra Ranaward, żona Musawiego. Nazywano ją nawet irańską Michelle Obamą, bo z wdziękiem amerykańskiej pierwszej damy angażowała się w kampanię nie próbując jednocześnie przyćmić męża. „Kobiety muszą mieć równe prawa” – powtarzała na wiecach. Ranaward, z wykształcenia politolog, porównanie z żoną prezydenta USA odrzuca tłumacząc, że jest pokorną córką proroka Mahometa.
Co bardziej liberalni duchowni także nie widzą sprzeczności w tym, że pobożna muzułmanka może uczestniczyć w życiu publicznym. – Bardzo wpływowy w umiarkowanych środowiskach ajatollah Bodżnurdi ma w swojej świcie sporo kobiet. Potrafi publicznie podać im rękę, nie widzi w tym nic zdrożnego – dodaje Human Madżd. Bodżnurdi powiedział zresztą kiedyś, że któregoś dnia kobieta zostanie prezydentem Iranu.
Niefortunne incydenty
Na razie to jednak Mahmud Ahmadineżad dzierży władzę, a te, które podważały jego wybór na wiecach opozycji, pozamykał w więzieniach. – Na szczęście feministek w Iranie się jeszcze nie wiesza – konstatuje Human Madżd. Nieoficjalnie jednak mówi się, że część zatrzymanych na demonstracjach kobiet brutalnych tortur nie wytrzymała. Irańscy blogerzy rozpisują się nad przypadkiem 28-letniej Tareneh Musawi (bez związku z Mirem Hosejnem Musawim). Po jednym z wieców kobieta jakby zapadła się pod ziemię. Kilka tygodni później władze poinformowały telefonicznie jej rodzinę, że zatrzymana przebywa w stanie ciężkim w szpitalu po tym, jak wskutek „niefortunnego incydentu” doznała obrażeń łona. Zanim bliscy dotarli do lecznicy, 28-latka znowu zniknęła, tym razem bez najmniejszego śladu. Blogerzy są pewni, że zamordowano ją w więzieniu Ewin w Teheranie, a spalone zwłoki zakopano na pustyni nieopodal stolicy. Tareneh Musawi stała się drugą, obok zabitej na oczach kamer Nedy Soltani, męczennicą zielonej rewolucji.
Szirin Ebadi, nagrodzona pokojowym Noblem adwokatka i obrończyni praw człowieka (wcześniej pierwsza w Iranie kobieta-sędzia; władze z czasem zakazały jej wykonywania zawodu) cały czas nawołuje do powtórzenia wyborów prezydenckich. Uważa, że bez nich niepowtarzalna szansa na społeczną zmianę zostanie zaprzepaszczona. Ale Ahmadineżad, chociaż na pozór idzie w zaparte i żongluje kolejnymi oskarżeniami opozycji o zdradę, w jednej sprawie ugiął się pod presją protestujących. Po raz pierwszy w trzydziestoletniej historii Republiki Islamskiej trzy kobiety obejmą teki ministrów. Wcześniej w kampanii takie rozwiązanie obiecywał Mir Hosej Musawi. Prezydent powierzył paniom resorty spraw socjalnych, zdrowia i jeszcze jeden, na razie niewiadomo jaki. Jednak wobec tortur, gwałtów i tajemniczych zniknięć to dość pyrrusowe zwycięstwo zielonej rewolucji.