Gdy w ubiegły piątek po nerwowym tygodniu Grecja sprzedała dużą transzę swoich obligacji, z dumą ogłosiła, że do aukcji nie dopuszczono funduszy hedżingowych, które grały pod jej bankructwo. Rząd w Atenach może sobie na to pozwolić, bo po ogłoszeniu drakońskich cięć budżetowych popyt na grecki dług dwukrotnie przewyższył podaż. Diatryby przeciw spekulantom wygłaszają na przemian Angela Merkel i Nicolas Sarkozy, a bank centralny USA rozpoczął dochodzenie przeciw grupie finansistów, którzy mieli trzy tygodnie temu spotkać się na kolacji i rozmawiać o wspólnym ataku na euro. A więc wszystkiemu winni są spekulanci?
Winić jest ich stosunkowo łatwo – zarabiają krocie na niedoli innych, pogrążają całe kraje, obstawiając ich niewypłacalność. Ale zanim zaczniemy wieszać spekulantów na latarniach, zapytajmy, jak to w ogóle możliwe, by garstka japiszonów rzuciła na kolana suwerenny rząd w Atenach. Spekulacja jest możliwa wtedy, gdy istnieją podstawy do obaw o wypłacalność, a tych Grecja dostarczyła aż w nadmiarze. Jej rządy przez lata rozdawały pieniądze na prawo i lewo, a potem beztrosko zaciągały następne długi. Robiły to pod presją obywateli, którzy nie zważając na budżet żądali od państwa wciąż więcej i więcej. Tak, spekulanci rozdmuchują kryzysy, ale wzniecają je najpierw nieodpowiedzialni politycy lub roszczeniowi obywatele. Albo jedni i drudzy, jak w przypadku Grecji.
Gwałtowność protestów w Atenach po uchwaleniu oszczędności pokazuje, że to obywatele zadłużonych państw są dziś największym zagrożeniem dla stabilności europejskich rządów. Gra pod bankructwo Grecji miała też swoje zbawienne skutki: bez presji spekulantów Bruksela nie zdołałaby wymusić na Atenach cięć budżetowych, które Grecja powinna była przeprowadzić lata temu; gdyby nie grecki kryzys, w strefie euro nie rozpoczęłaby się też spóźniona dyskusja o przyszłości wspólnej waluty. Zyski spekulantów mogą oburzać, ale to cena za lata bezczynności polityków i niechęci do wyrzeczeń po stronie obywateli.