Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Świat

Strawa dla mas

Smak plastiku, czyli lepiej nie pytaj, co jesz

Plastic is fantastic? Plastic is fantastic? Marshall Astor - Food Pornographer / Flickr CC by SA
Przemysł spożywczy coraz częściej kusi klientów „wartościami odżywczymi” i „naturalnymi składnikami”. Tymczasem jedzenie ze sklepów coraz bardziej przypomina pewien „ser”, w którym nie było śladu wyrobów mlecznych.
Polityka
Czasem warto się przyjrzeć temu, co jemyPhotocapy/Flickr CC by SA Czasem warto się przyjrzeć temu, co jemy

Seria skandali wokół analogowych serów i wyrobów szynkopodobnych dowiodła, że konsumenci są systematycznie oszukiwani. Wiele produktów przestaje mieć cokolwiek wspólnego z oryginalną, prawdziwą żywnością. Swego czasu niemieckich odbiorców czarował w reklamie kucharski mistrz Alfons Schuhbeck. Przygotowywał makaron „bez zbędnego bla bla bla”. Wystarczy tylko – „chlup” – sosu ze słoika, szybciutko trochę przypraw, „ciach i gotowe”. Schuhbeck był kiedyś wspaniałym kucharzem, przewodnik Michelina dał mu nawet gwiazdkę. Potem jednak trafił do telewizji i jego artyzm się rozmył. Schuhbeck reklamował półprodukty, gotowe dania i mrożonki, został też guru od zup i sosów firmy Escoffier.

Niech się trochę przegryzie

Oczywiście nie chodzi tu o jakieś tam zupiny, ale o zupy dla smakoszy, które będzie można „autentycznie przyrządzić, stosując sztukę kucharską najwyższej próby”. I tak na przykład zupa-krem z pieczarek – ciach, otwieramy puszkę, zawartość do garnka, zagotować i (bardzo ważne!) „poczekać, niech się trochę przegryzie” – to, jak zapewnia firma, doskonały produkt dla wybrednych podniebień.

Działacze na rzecz ochrony konsumentów ze stowarzyszenia Foodwatch dokładniej przyjrzeli się zawartości tej zupy. Ich wnioski: to zwykła zupa z torebki, tylko za trzykrotnie wyższą cenę i wypełniona dodatkami. Wśród składników znalazło się tylko jedno prawdziwe warzywo – szczypior. Poza tym ten „wysokowartościowy produkt” składa się z wody, soli, cukru, przypraw, przecieru pomidorowego, wzmacniacza smakowego – ekstraktu drożdżowego (z kontrowersyjnym glutaminianem) i aromatów. – To bezczelne oszustwo z puszki – mówi Thilo Bode, szef Foodwatch.

Escoffier wysoką cenę tłumaczy wieloma etapami przygotowania i wysokogatunkowym opakowaniem z białej blachy. Schuhbeck wymiguje się od odpowiedzialności: on zupę tylko doprawia. Do asortymentu Escoffiera należą też inne „produkty wysokiej jakości”, jak na przykład danie rybne, które wskutek pospiesznej korekty zawierało ekstrakt z wołowiny. Oburzenie niemieckich konsumentów było tak wielkie, jak przy żadnej z wcześniejszych akcji Foodwatch. W ciągu tygodnia ponad trzy tysiące ludzi zarzuciło Schuhbeckowi wprowadzanie w błąd i sprzedajność, wielu zapowiadało bojkot produktów. Fala krytyki pod adresem znanego kucharza była jednak tylko apogeum narastającej od miesięcy dezaprobaty wobec oszustw żywnościowych.

Każdego roku przemysł spożywczy promuje 30 tys. nowych produktów, co daje około 600 tygodniowo. Najnowsze pseudoinnowacje można było w październiku br. podziwiać na największych na świecie targach tej branży ANUGA w Kolonii. Ponad 6,5 tys. wystawców prezentuje swe nowości, takie jak kawałki warzyw w kształcie gumisiów czy kebaby w kubkach jako dania gotowe. Dużym powodzeniem cieszą się mrożonki „Toasty” firmy Tillmans, rodzaj sznycli do opiekania w tosterze, w których panierka i mięso ważą niemal po równo.

Na etykietach królują bezpieczeństwo i zdrowie. Roi się od pieczęci jakości, gwarancji czystości i nowoczesnej algebry wartości odżywczych. Tylko czy konsumenci jeszcze kupują to, co sądzą, że kupują? Czy też oszukuje się ich akurat na tym, co im się nieustannie obiecuje: na świeżości, korzyści dla zdrowia, odpowiednim przygotowaniu? Czy na pizzy z szynką to rzeczywiście szynka czy jakaś „puddingopodobna” imitacja z kawałkami mięsa? Jak świeży jest croissant, który jako półprodukt przyjeżdża z Węgier?

Wielu klientów ma wrażenie, że w branży spożywczej żongluje się informacjami i gwarancjami, które nie są nic warte, bo konieczność ich umieszczania wymuszają przepisy. Niekiedy szwindle popełnia się całkiem oficjalnie: od dziesięcioleci na rynek trafia znana wątrobianka cielęca, niezawierająca śladu cielęcej wątroby – za przyzwoleniem komisji przy niemieckim ministerstwie ochrony konsumentów.

Ostatnie skandale ujawniły też, jak z aromatów, imitacji i dużej dawki reklamy przemysłowi spożywczemu udało się stworzyć iluzję smaku, która z prawdziwą żywnością niewiele już ma wspólnego, a mimo to zapewnia wzrost obrotów i wysokie zyski. Branża zdominowana jest przez globalne giganty: Nestlé (Maggi, Herta, Kitkat), Unilever (Rama, Langnese, Knorr), Kraft (Milka, Miracoli, Philadelphia) i Danone (Actimel, Activia, Fruchtzwerge). Ich sproszkowane produkty sprawiają, że klienci tracą umiejętność gotowania. A laboratoria pracują nad uczynieniem wszystkiego jeszcze tańszym. Ich sztuczki mają obniżyć koszty produkcji. Białko mleczne zastępują tłuszczem roślinnym i używają sztucznych substancji smakowych, zamiast naturalnych. Sama branża aromatów wykazuje dziś roczne obroty rzędu dziesięciu miliardów euro.

Kalkulacje branży pasują do stylu życia w Niemczech, do szaleństwa na punkcie zakupów w dyskontach. W żadnym innym europejskim kraju ludzie nie wydają mniej na jedzenie. Oburzenie na „wielki szwindel” (jak pisał „Bild”) wybuchło w kwietniu po programie telewizji ZDF o sztucznym serze. Zamiast z mleka był on wytwarzany wyłącznie z tłuszczów roślinnych. Zgodnie z prawem taki produkt nie może być nazwany serem, ale sieci pizzerii i piekarni zdawało się to niewiele interesować. Gdy w połowie maja Centrala Konsumencka z Hamburga opublikowała listę produktów zawierających oszukany ser, jej stronę internetową w ciągu dwóch dni odwiedziło prawie 100 tys. osób, co na pewien czas sparaliżowało serwer.

Oprócz Foodwatch, hamburscy działacze na rzecz ochrony konsumenta, skupieni wokół Silke Schwartau i jej kolegi Armina Valeta, uchodzą za awangardę nowego ruchu skierowanego przeciwko wielkiemu blefowi. Czyżby naród hołdujący hasłu „sknerstwo jest super” się opamiętywał? Czyżby niemiecki konsument zaczynał pojmować, że pęd do tanich zakupów słono go będzie kosztować? W tym czasie pojawiły się też pierwsze reakcje producentów. Na przykład firma Kuchenmeister zobowiązała się, że swego „ciasta cytrynowego”, które nie zawiera śladu cytryny, nie będzie już reklamować za pomocą obrazów przedstawiających ten owoc. Sieć Aldi ma przestać akceptować stosowanie w lodach syntetycznej waniliny.

 

 

Gałęzie zapachów

Określenie „aromat naturalny” jednak nie oznacza, że w celu jego wytworzenia wyskrobywano miąższ z wanilii. Znaczenie słowa „naturalny” ustawodawca bardzo rozszerzył z korzyścią dla producentów. Nie surowiec, od którego wywodzi się nazwa, jest tu istotny. Warunkiem jest tylko, by podstawowe składniki były pochodzenia naturalnego. I tak na przykład aromat waniliowy pozyskiwany jest zwykle z drewnianych odpadów przemysłu papierniczego, także pojedyncze składniki aromatu truskawkowego pochodzą z wiórów drewnianych. Smak brzoskwiniowy zawdzięczamy kulturom pleśniowym. Aromat owoców morza wyizolowywany jest z odpadów rybnych, a maleńka dawka kwasu 3-metylobutanowego jest aplikowana, gdy coś ma otrzymać lekką nutkę zapachu ciała.

Bez przemysłu smakowego nowoczesny przemysł spożywczy byłby skazany na porażkę. – Aromaty kompensują to, co traci się w przemysłowej obróbce  – powiedział gazecie „Lebensmittelzeitung” Bernhard Kott, menedżer z firmy Symrise, największego niemieckiego producenta aromatów z siedzibą w Holzminden. Obecność aromatów, zdaniem obrońców konsumentów, świadczy o zastosowaniu niskowartościowych surowców. Kott natomiast opowiada o „demokratyzacji smaku”: Gdy Wilhelmowi Haarmannowi udało się w 1874 r. w Holzminden wyprodukować wanilinę z soku z kory drzewnej, prawdziwa wanilia była jeszcze tak droga jak złoto.

Jednak szczególnie demokratycznego wrażenia to jego zapachowo-kuchenne towarzystwo nie robi. To, co się tam przyrządza, to – zdaniem Armina Valeta – „czarna skrzynka”. Branża ta spowita jest tajemniczością i milczeniem niczym średniowieczni alchemicy. Być może wynika to z faktu, że wielkie koncerny rozkładają swoje zapachy na kilka gałęzi produkcji, z których wiele nie ma nic wspólnego z wyrafinowaną kuchnią: około 2,7 tys. aromatów dopuszczonych do stosowania w Unii Europejskiej oraz 316 dodatków konserwujących i stabilizujących (a ponadto wywołujących alergie), oznaczonych literą E, wprowadza ogólne zamieszanie w klasyfikacji smaków produktów żywnościowych, a syntetyczny zapach cytrynowy używany w ciastach często i w podobnej nucie odnaleźć można także w płynach czyszczących do toalet. Zapachowi druidzi z koncernów mieszają przy artykułach spożywczych tak samo jak przy perfumach czy politurze meblowej. „Chemia stojąca za zapachem twojej pianki do golenia jest w gruncie rzeczy taka sama jak ta stojąca za smakiem twojego gotowego dania” – twierdzi znany dziennikarz Eric Schlosser.

E 330 na przykład symbolizuje kwas cytrynowy. Używa się go, gdy coś ma smakować świeżo i owocowo. Kwas wchodzi w kontakt przede wszystkim z zębami dzieci: występuje w żelkach, lemoniadzie i lodach. Wspiera także wchłanianie w jelitach metali ciężkich, jak ołów i kadm. Z prawnego punktu widzenia sprawa jest właściwie prosta: zabronione jest „wprowadzanie do handlu artykułów spożywczych, jeśli umieszczone na nich nazwy lub informacje mogą zdezinformować klienta”. Tak stanowi paragraf 11 niemieckiej ustawy o artykułach spożywczych, artykułach bieżącej konsumpcji i paszach. – Przecież tego nie robimy – mówią producenci żywności  i piszą na etykietach nie Cordon Bleu, lecz „Cordon Bleu”, w wymownym cudzysłowie. Nie sok, ale napój owocowy. Na etykietce jest przecież wypisane wszystko, co znajduje się w środku – usprawiedliwia się branża. Z tekstu podanego drobniutkim drukiem klient może sobie rozszyfrować, jak niewiele mięsa znajduje się pod panierką.

Próg, od którego mamy do czynienia z wprowadzaniem w błąd, przemysłowi spożywczemu udało się znacznie obniżyć w drodze negocjacji. „Capri-Sonne” na przykład może nazywać się sportowym napojem owocowym ze „zdrowych owoców”, choć każde opakowanie zawiera zaledwie 12 proc. soku uzupełnionego wodą i – w przeliczeniu – 6,5 kostkami cukru. – Prawie wszystkie produkty napiętnowane przez Centralę Konsumencką są w legalnej sprzedaży – przyznaje Valet.

Zatem skąd to oburzenie? „Jesteśmy klientami świadomymi” – podkreślała niedawno „Frankfurter Allgemeine Zeitung”, dodając z irytacją: „Czy w XXI wieku chcemy robić zakupy jak w Korei Północnej?”. Supermarkety w żadnym wypadku nie są „pułapkami zakupowymi” – pisała autorka tekstu. I parę akapitów dalej przyznała, że także i ona została nabrana – na ponoć dłuższą świeżość mleka ESL (ang. extended shelf life, czyli o przedłużonej trwałości – przyp. FORUM). Jednak nie złożyła z tego tytułu skargi, bo stwierdziła: „Jest OK, smakuje jak świeże”. Tylko któż wie, że handlowcy mogą sprowadzać to mleko z najtańszych zakątków Europy?

Jakim sprytem konsument musi się wykazać wobec stojącej naprzeciw niego branży? Branży, która w samych tylko Niemczech wydaje rocznie 2,8 mld euro, by wzbudzić apetyt na towary, których tajniki produkcji trzyma w sekrecie? To prawie o miliard więcej, niż inwestuje w reklamę przemysł motoryzacyjny. Jednak przemysł spożywczy nie pokazuje przebiegu produkcji. To, co się dzieje w chlewniach na 60 tys. świń czy w garkuchniach producentów aromatów, jest widocznie dość ciężkostrawne.

Szynka-sklejanka

Świadomy konsument jest iluzją, przemysł chciałby zresztą takiego mieć, by swoje triki prezentować jako wcale nie takie groźne. W wyobrażeniu niektórych prawników konsument mutuje do rodzaju detektywa żywnościowego, stale podejrzewającego, że zostanie oszukany przy najbliższym regale sklepowym. Powinien on nie tylko rozumieć zagmatwane przemysłowe oznaczenia wartości odżywczych, ale także umieć rozszyfrowywać zawartość dodatków i „macaniem” odkrywać powietrze w opakowaniu. Tak przynajmniej zdecydowali sędziowie z Wyższego Sądu Krajowego we Frankfurcie nad Menem i odrzucili skargę dotyczącą oszukania konsumenta.

Tego rodzaju „obiegowe poglądy” dotyczące produktów spożywczych ustala komisja przy ministerstwie ochrony konsumentów – gremium tyleż nieznane, ile wpływowe. Jej wytyczne nie są co prawda wiążące prawnie, ale stanowią wskazówki dla sądów. Komisja składa się z działaczy na rzecz ochrony konsumentów, naukowców, przedstawicieli przemysłu i administracji. Obrady są tajne. Obowiązuje absolutna dyskrecja.

W przypadku wątrobianki cielęcej bez wątroby cielęcej Sieglinde Stähle nie dopatrzyła się oszustwa. Jest członkiem bliskiego przemysłowi Związku na rzecz Prawa o Żywności i Nauki o Żywności. W wątrobiance cielęcej znajduje się przecież cielęcina i wątroba. Że wątroba pochodzi od świni, a ilość cielęciny jest znikoma, to przecież tradycja rzemiosła. Stähle przyznaje jednak, że ankiety wykazały niezrozumienie u konsumentów. Po dziesiątkach lat legalnego szachrajstwa produkt będzie się chyba niebawem nazywać cielęcino-wątrobianką.

Wolfgang Madlung zasiadał w komisji przez ponad 30 lat. Przez ostatnie pięć lat, do 2001 r., prawnik ten był nawet jej przewodniczącym. – Ważną kwestią – wspomina – była „szynka formowana”. Gdy prasowana w wałki lub bloki już dawno znajdowała się na rynku, ciągle jeszcze spierano się

o definicję.  Madlung zaproponował „szynkę sklejaną”, ale był bez szans. Branży mięsnej to określenie wydało się pejoratywne. Jej przedstawiciele przeforsowali „szynkę formowaną”. Taki produkt musi zawierać 95 proc. mięsa. Kontrolerzy jednak cały czas odkrywają różne machinacje. Jeszcze drastyczniejszy jest spadek jakości w przypadku i tak już małowartościowych wyrobów szynkopodobnych. Są to kawałki mięsa wymieszane z żelem skrobiowym, wodą i tkanką łączną, gotowane razem tak długo, aż powstanie masa, którą można będzie kroić. Zawartość mięsa w tych produktach w ostatnich latach spadła z około 80 do nieco powyżej 50 procent. Nic nie szkodzi – uważają na przykład sędziowie Sądu Administracyjnego w Osnabrück. Ich zdaniem w przypadku wyrobów szynkopodobnych, jeśli wskutek długotrwałego, fałszywego (i niepowstrzymanego przez władze) opisywania towaru zmieniło się nastawienie konsumentów, nikt nikogo nie wprowadza w błąd. Tak więc trzeba tylko wystarczająco długo oszukiwać, potem już wszyscy się przyzwyczają.

Martin Müller, kontroler żywności w Gummersbach i przewodniczący federalnego związku ludzi swojego fachu, na coś takiego może tylko pokręcić głową. Wyroby szynkopodobne, z którymi codziennie ma do czynienia, nazywa „mięsnym szlamem”. Co trzecia restauracja nie przechodzi kontroli pozytywnie. W jadłospisie zamiast „pizzy z rozdrobnionym wyrobem mięsnym spalla cotta” widnieje tylko „pizza z szynką”.

– Czegoś takiego jeszcze nigdy nie robiłem – mówi Gerhard Bosselmann. Przyznaje jednak, że na jego bułki z serem trafiał ser analogowy. – To było kiedyś. Nie umie dobrze piec, ale od 15 lat się uczy. Ten doktor ekonomii stawiał pierwsze kroki w piekarnictwie bez żadnego branżowego wykształcenia ani doświadczenia. Wcześniej prowadził gospodarstwo z ekologiczną żywnością, a teraz zarabia na tanim pieczywie.

Jego teza brzmi: Środek umiera. Dlatego oprócz szacownych tradycyjnych piekarni w małych miejscowościach, gdzie wszystko jest świeże i „miąższ z pałeczek wanilii wyskrobujemy sami”, prowadzi trzy dyskonty pod szyldem „Backhouse”. Jeden ze sklepów znajduje się na dworcu głównym w Hanowerze, na samoobsługowym stoisku bułeczka kosztuje 15 eurocentów.

Początkowo konkurencja zarzuciła Bosselmannowi, że rujnuje tradycję rzemiosła piekarskiego. Podejrzewano, że sprowadza półfabrykaty z Polski. – To prawda – mówi Bosselmann. – A ciasta na bułki wieloziarniste nawet z Węgier. Przecież Porsche podobnie współpracuje ze swymi poddostawcami. I dodaje:

W branży, w której marżę zysku uznaje się za składnik receptury, radzę sobie doskonale. Branża ta jednak powoli obumiera: paręset firm rocznie rezygnuje z dalszej działalności. Zastępują je piekarniane dyskonty, które aromaty ciast rozpryskują przed swymi sklepami, by udawały zapach świeżych bułeczek, których same już nie pieką. Świeże w tanich sklepach Bosselmanna są co najwyżej imitacje.

 

 

W obronie jedzenia

Cysteina, środek dodawany do mąki, który jeszcze przed kilkoma laty pozyskiwany był głównie z włosów Azjatów, zwiększa elastyczność ciasta. Po dwóch godzinach bułeczki stają się sflaczałe, bo „ciasto wielokrotnie traci wilgoć”. Celem uzyskania niezbędnej stabilności trzeba użyć siarczanu wapnia, który stosuje się także w budownictwie pod nazwą gipsu. Bosselmann zna wszystkie stosowane w branży triki: marcepan zastępuje się wytwarzanym z pestek moreli percepanem. A masło, oczywiście,

margaryną. Od margaryny właściwie wszystko się zaczęło. Była jednym z pierwszych syntetycznych wyrobów spożywczych. W XIX w. zaczęła swoją karierę jako tani i małowartościowy produkt zastępczy dla masła. „W latach 50. producenci, np. Unilever, pojęli nagle, że odrobinę majstrując, są w stanie nieco podrasować swój produkt” – pisze w książce „In Defense of Food” (W obronie jedzenia) amerykański dziennikarz Michael Pollan.

Margaryna stała się ulepszonym masłem, z którego usunięto szkodliwe składniki, jak cholesterol, i dodano doń witamin. Powolny awans margaryny zbiegł się w czasie z sukcesem wczesnej kuchni molekularnej. Bo nie wynalazł jej hiszpański chemik i mistrz kuchni Ferran Adri, lecz Julius Maggi. W 1886 r. wylansował on swoje przyprawy do zup i pierwsze zupy gotowe – produkty laboratoryjne, które stały się symbolem nowoczesnego żywienia. Żaden inny produkt, jak uważa specjalista ds. żywienia Hans-Ulrich Grimm, „tak idealnie nie symbolizuje potrzeb społeczeństwa przemysłowego oraz nowoczesnej wiedzy na temat żywienia”. Maggi już przed ponad stu laty reprezentował coś, co dziś nazywane jest convenience, kuchnią dla nielubiących gotować.

50 lat temu we Frankfurcie otwarto pierwsze studio kucharskie. Dziś guru Maggi jest znany z telewizji kucharz Horst Lichter. Doprawianie nie jest potrzebne, załatwiają to mikstury z maltodekstryny, cebuli w proszku i glutaminianu. Wzmacniacz smaku to jeden z najważniejszych manipulatorów w nowoczesnej kuchni. Glutaminian, zdaniem Valeta, sprawia, że paczkę czipsów pochłaniamy w całości. Każdego roku w Niemczech przetwarza się go około 20 tys. ton. Pięć razy więcej niż przed 30 laty.

Już w 1968 r. „New England Journal of Medicine” pisał o lekarzu, który po wizycie w chińskiej restauracji skarżył się na bóle karku, palenie i uczucie gorąca. Jako przyczynę uznano nadmierną ilość glutaminianu. Ten biały proszek bywa podejrzewany o wywoływanie ataków padaczki. Naukowcy piszą o atakach obżarstwa u szczurów, które od dawna powinny być syte.

– Przemysł – mówi Grimm – bardzo zmartwił się swoimi obrotami i odpowiedział serią badań, które objawy takie uznały za urojenia. Aby rozwiać wszelkie wątpliwości, spółka matka Maggi Nestlé chętnie odsyła do tzw. konsensu z Hohenheim. W 1996 r. naukowcy się tam spotkali i oczyścili glutaminian ze wszelkich podejrzeń. Na zaproszenie przemysłu glutaminianowego.

– Jedzenie przyszłości – uważa wieloletni szef Nestlé Peter Brabeck – kompensuje bolączki, jakie niesie ze sobą nowoczesny styl życia. Nawet na otyłość, jeden z największych negatywnych skutków nowoczesnego odżywiania, Nestlé ma antidotum: Optifast – zawierający ponad dwa tuziny różnych substancji program dietetyczny, który koncern promuje w internecie, używając logo uniwersytetu w Getyndze.

W obliczu nowych nieprzejrzystości na rynku wyrobów spożywczych Michael Pollan zestawił kilka żelaznych zasad. Pierwsza brzmi: „Nie jedz nic, czego twoja prababka nie byłaby w stanie rozpoznać jako pożywienia”. Oczywiście nie wszystko, co za czasów prababci uchodziło za delikates, uznane zostałoby za taki jeszcze dziś. I niekoniecznie nasze wyroby spożywcze są mniej bezpieczne, ale to tylko dlatego, że przemysłowe dania, nim trafią na sklepowe regały, są na wylot prześwietlane na niezliczonych stołach laboratoryjnych. W przypadku produktów takich jak jogurty z tubek czy panierowane sznycle do opiekania w tosterach, wydaje się, że to nawet lepiej.

Druga zasada Pollana: „Unikaj wyrobów spożywczych, których a) nie znasz, b) nazwy nie umiesz wymówić, c) które zawierają więcej niż pięć składników lub d) bogaty we fruktozę syrop kukurydziany”. Lista dodatków spożywczych wydłuża się znacznie za sprawą substancji aromatyzujących. Od początku XIX w. wytwarzane są one na skalę przemysłową. Chude lata I wojny światowej przyspieszyły przełom: z fasoli zaczęto robić imitacje mięsa, na chleb trafiła sztuczna marmolada.

Nie trzeba wiedzieć wszystkiego

Każdego roku w UE do żywności dodaje się około 170 tys. ton aromatów. W niektórych wyrobach,  na przykład w jogurtach pitnych, ich przedawkowanie jest niekiedy nawet 500-krotne. Nerwy smakowe, zwłaszcza u dzieci, zostają wskutek tak zmasowanego ataku aromatów nie tylko przytępione, ale często na naturalną żywność reagują już tylko odrazą.

W 2006 r. firma Capri-Sonne testowała „100-procentowy sok pomarańczowy”. Produkt zrobił kompletną klapę – producent przez lata przyzwyczaił dzieci do cukru i sztucznych aromatów. – Młodzież potrzebuje dzisiaj 20-krotnie intensywniejszych bodźców niż jeszcze dziesięć lat temu, aby w ogóle poczuć smak – uważa Hans-Ulrich Grimm.

Europejski Urząd ds. Bezpieczeństwa Żywności (EFSA) kontroluje właśnie substancje używane do wytwarzania aromatów. W ramach badania producenci muszą wykazać ich nieszkodliwość. Od 2010 r. na produktach będzie musiało się znaleźć wyraźne ostrzeżenie przed niektórymi barwnikami mogącymi spowodować u dzieci nadpobudliwość.

Oprócz ostrzeżenia przed nadmierną dawką dodatków Pollan proponuje jeszcze jedną regułę: „Unikaj produktów, które są reklamowane jako zdrowe”. Phood – tak nazywa się nowy flirt farmaceutyki i żywienia. To nadzieja przemysłu spożywczego na kolejny wielki skok obrotów. Istnieje już marmolada ujędrniająca skórę. Setki podobnych wniosków leży w EFSA. Przemysł ma nadzieję, że luźne standardy amerykańskie wkrótce zapanują także w UE. Ale tak całkiem proste to nie będzie: niedawno Danone wycofał się z twierdzenia, że przesłodzony Actimel pomaga wzmocnić naturalną odporność. Wprowadzenie oznaczania produktów symbolami świateł drogowych celem ostrzegania przed takimi bombami cukrowymi, co postuluje np. Foodwatch, przemysł dotychczas skutecznie hamował.

W ośrodku badawczym Danone, na południe od Paryża, Jean-Michel Antoine troszczy się o sedno interesu – około 3,5 tys. kultur bakterii. – Są one sercem naszych innowacji – mówi. – Trenujemy je tak, by znajdując się w produktach mlecznych, przetrwały wpływ  kwasów żołądkowych i miały dobre działanie. Dlaczego jednak trzeba dodawać bakterie, skoro już i tak nosimy ich w sobie miliony? – To jak we wsi, gdzie wszyscy próbują śpiewać jeden przez drugiego – mówi Antoine. ¬– Wtedy mamy kakofonię. My dostarczamy dyrygentów, którzy mówią: „Halo, proszę wszystkich o spokój!”. I mamy porządek.

Na monitorze komputera Antoine pokazuje testy mające potwierdzić zdolności dyrygentów. Spot reklamowy z chłopcem, któremu Actimel w widoczny sposób użycza magicznej odporności, został we Francji wycofany. W Stanach Zjednoczonych Danone ma obecnie na głowie pozew zbiorowy. Chodzi o wprowadzającą w błąd reklamę jogurtu

Activia wspomagającego ponoć trawienie. Klientka Trish Weiner  jadła go tygodniami i nic nie poczuła. – Jedynym efektem  tego jogurtu – mówi – był

ohydny smak.

© Der Spiegel, distr. by NYT Synd., 12.10.2009

Artykuł pochodzi z Tygodnika Forum nr 48/2009

Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Kraj

Przelewy już zatrzymane, prokuratorzy są na tropie. Jak odzyskać pieniądze wyprowadzone przez prawicę?

Maszyna ruszyła. Każdy dzień przynosi nowe doniesienia o skali nieprawidłowości w Funduszu Sprawiedliwości Zbigniewa Ziobry, ale właśnie ruszyły realne rozliczenia, w finale pozwalające odebrać nienależnie pobrane publiczne pieniądze. Minister sprawiedliwości Adam Bodnar powołał zespół prokuratorów do zbadania wydatków Funduszu Sprawiedliwości.

Violetta Krasnowska
06.02.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną