Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Świat

Nick już nie Nikt

Wielka Brytania: koniec dwupartyjnej polityki?

Happening Happening "Zawieszony Parlament". Na ścianie London Dungeon zawisły manekiny premiera Gordona Browna (z rządzącej Partii Pracy), lidera konserwatywnej opozycji Davida Camerona (pierwszy z prawej) i Nicka Clegga (w środku), przywódcy liberałów. Forum
Po wyborach parlamentarnych 6 maja Brytyjczycy nie tylko będą mieli nowy rząd, lecz nawet może zmienią system rządów. Na gorszy, bo koalicyjny?
Brytyjczycy oglądają na telebimie debatę telewizyjną między Brownem, Cameronem i Cleggiem. Tego w Wielkiej Brytanii jeszcze nie było.Reuters/Forum Brytyjczycy oglądają na telebimie debatę telewizyjną między Brownem, Cameronem i Cleggiem. Tego w Wielkiej Brytanii jeszcze nie było.

Wielka Brytania – kraj wolnej przedsiębiorczości, z największym w Europie centrum finansowym, londyńskim City, i rekordową liczbą ludzi naprawdę bogatych – zeszła na psy. Czytelnicy zapewne pamiętają naszą okładkę z 2005 r. „Dlaczego Brytania jest wielka?”, kiedy wszyscy podziwiali dynamikę kraju, który bez zmrużenia oka przyjął potem milion emigrantów z Europy Środkowej – a inni, Francja, Niemcy bali się otworzyć granice.

Dziś pojawiają się opinie, że Wielka Brytania jest chorym człowiekiem Europy: z deficytem 180 mld funtów szterlingów Londyn nie ma co wybrzydzać na grecki bałagan. Państwo ma się kiepsko, ale i ludziom nie wiedzie się lepiej. Zadłużenie gospodarstw domowych jest dwukrotnie wyższe niż we Francji. Prezes tamtejszego Instytutu Adama Smitha Eamonn Butler pozwolił sobie nawet napisać książkę „The Rotten State of Britain” (rotten – po angielsku: zgniły).

Zgniły stan nadszedł dość nieoczekiwanie. Jeszcze trzy lata temu na liście angielskich bestsellerów znalazła się zabawna książka Rachel Johnson, dziennikarki, rodzonej siostry Borisa Johnsona, burmistrza Londynu, pod tytułem „Notting Hell”, inteligentna kpina z dzielnicy Notting Hill, rozsławionej przez znany film. Prostokąt szeregowych domów otacza ogromny wewnętrzny ogród dostępny tylko dla mieszkańców, którzy już, rzecz jasna, należą do prawdziwej klasy ludzi żyjących jak należy. Kobieta na przykład należy do niej, jeśli przed ukończeniem czterdziestki – a najlepiej 35 lat – spełnia 10 kryteriów, a wśród nich: waży mniej, wygląda młodziej i ekscentryczniej niż jej własna córka, zatrudnia osobistego doradcę ds. żywienia, chirurga plastycznego i trzy gosposie, a także prywatnych nauczycieli do dzieci, ale tylko do podstawowych przedmiotów, to jest muzyki, szachów, matmy, greckiego i sanskrytu. Kryteria może są trochę wyśrubowane, jednak trzeba pamiętać, że City do niedawna zatrudniało 600 tys. osób, z których wiele mogło liczyć na siedmiocyfrowe coroczne bonusy, należące w tej branży do typowych kontraktów.

Nic dziwnego, że rządząca Partia Pracy z Gordonem Brownem chciała przejąć hasło wyborcze: „Kraj nigdy jeszcze nie miał się tak dobrze”. Konserwatyści, a już konkretnie David Cameron, czekający kiedy wreszcie może odsunąć laburzystów od władzy, ruszył do ataku. Brytyjczycy – powiedział w programowym wystąpieniu – stali się broken society, społeczeństwem złamanym, na serio uszkodzonym, nękanym wysoką przestępczością, pijaństwem, narkomanią, przedwczesnym macierzyństwem. Coś się zalęgło – ocenił – głęboko złego, co wykorzenić można tylko pokoleniową i partyjną, rzecz jasna, zmianą u władzy.

Społeczeństwo w recesji?

Istotnie, krajem wstrząsnęło kilka brutalnych, przerażających zbrodni. Na przykład w ubiegłym roku w Edlington dwaj bracia w wieku 10 i 11 lat przez półtorej godziny torturowali swoich słabszych rówieśników, maltretowali ich też seksualnie i czynili to sadystycznie, z zimną krwią, jedną z ofiar doprowadzając do śmierci. Przedtem w Londynie na dworcu Victoria chłopiec o arabskim nazwisku został w dzień dosłownie zagoniony do ściany i ugodzony nożem na oczach tłumu pasażerów. Wielu działaczy społecznych skarży się na szerzące się nożownictwo, na kobiety upijające się do nieprzytomności, na konieczność utrzymywania bramek do wykrywania metali przy wejściach do szkół. W analizach społecznych pojawiła się kategoria NEET (Not in Education, Employment or Training – nieuczący się, niepracujący, nieszkolący do zawodu), która nie maleje.

Ale czy te zjawiska związane są z marginesem, obecnym w każdym społeczeństwie, czy też istotnie Wielka Brytania przeżywa „recesję społeczną”? Najpoważniejszy tygodnik brytyjski, „The Economist”, zajął się niedawno analizą zjawiska, przytaczając liczby i wykresy: przestępczość spada, jest mniej nieletnich matek (chociaż Wielka Brytania ma ich najwięcej w Europie), spada też, choć nieznacznie, spożycie alkoholu i narkotyków, natomiast opinia publiczna ma swój bardzo negatywny obraz kraju. W 1997 r., kiedy Labour dochodziła do władzy, 40 proc. Brytyjczyków uważało, że kraj jest coraz gorszym miejscem do życia, a za Gordona Browna i jeszcze przed kryzysem odsetek urósł aż do 73 proc.!

W ubiegłym roku popularność premiera Browna stała rekordowo nisko i wobec tego jasne było, że jeśli konserwatyści nie wygrają teraz, to nie wygrają nigdy. Jednak Cameron ze swym broken society wpadł w pułapkę, bo jeśli postawił taką diagnozę, to rodzi się pytanie, czy właśnie konserwatyści mają jakąś kurację na tak poważne schorzenia ludu, i to w warunkach kryzysu. W gruncie rzeczy dziś można obiecać tylko pot i łzy, bo deficyt jest rekordowy. Nie ma innego wyjścia jak cięcia wydatków budżetowych (o tym jeszcze partie mówią) i podniesienie podatków (to starają się przemilczać).

Kampania sentymentalna

Jednak kampania wyborcza odwołuje się do innych emocji. Wywód o niej można zacząć od przypomnienia histerycznej reakcji ogromnej części Brytyjczyków na śmierć i pogrzeb księżnej Diany w 1997 r. Jak pamiętamy, była ona „królową ludzkich serc”, lecz establishment polityczny odnosił się do niej z nieskrywaną rezerwą, gdyż nie widział w niej klasy i dojrzałości wymaganej w osobie przyszłej prawdziwej królowej.

Ku oburzeniu tabloidów, profesor filozofii i prezes Królewskiego Towarzystwa Filozoficznego Anthony O’Hear napisał – wydany w książce – esej pod tytułem: „Sentymentalizacja nowoczesnego społeczeństwa”. W fenomenie powszechnej żałoby, zwiększonej jeszcze masową produkcją tanich memorabiliów, profesor dopatrzył się zjawisk głębszych: negatywnych skutków „nienasyconego apetytu kraju na sentymentalizm i zamykanie oczu na realia, co dotyczy wszystkich aspektów naszej egzystencji”. Beatyfikacja księżnej – pisał – była także hołdem dla proklamowanych przez nią wartości, to jest pierwszeństwa sentymentu, obrazu i spontaniczności przed rozsądkiem, logiką i realiami”.

Co to ma wspólnego z dzisiejszymi wyborami rządu w Londynie? Element myślenia sentymentem, spontaniczność reakcji, wniosły teraz debaty telewizyjne głównych pretendentów. Debat takich nigdy w Anglii przedtem nie było. Nie chodzi tylko o przejmowanie obcych, w tym wypadku amerykańskich wzorców politycznych, ale o coś ważniejszego, co dotyczy samego ustroju.

Wejście Clegga

Brytyjczycy mają obsesję na punkcie sformowania skutecznego rządu. Gdzie indziej potrafią się latami spierać, czy głosowanie należycie oddaje obraz różnorodnych sił w kraju, jakiej wielkości są okręgi wyborcze itd. Takie rozważania mają w Anglii charakter drugorzędny. Ważniejsze jest wyłonienie rządu zdolnego do energicznego działania, a największe obawy budzi brak wyraźnej większości tej albo innej partii w parlamencie. Strach przed tzw. hung parliament, czyli dosłownie parlamentem w zawieszeniu, w tym i koniecznymi koalicjami, jest autentyczny. Dotychczas wyborcy mogli co pewien czas wygonić jedną grupę rządzących i dać rządy innej. Układy koalicyjne to uniemożliwiają. Tradycja brytyjska wymaga, by rząd ponosił bezpośrednią odpowiedzialność przed wyborcami. A w przypadku koalicji to nie tyle ludzie powierzają rządy konkretnej grupie, ile partie zawierają jakieś układy, nad którymi już wyborcy nie mają kontroli – tłumaczy George Jones, emerytowany profesor ustroju państwowego w London School of Economics.

Ostatnio doszło do ogromnej transformacji systemu: urosła w siłę trzecia partia, liberałowie. Lib-Dem istnieje od dawna (w istocie historycznie najstarsza, wywodzi się z partii Whigów z XVII w.), ale ostatni raz sprawowała rządy w okresie 1905–15 r., a w odchodzącej Izbie Gmin miała 62 mandaty (na 646 wszystkich). Dlaczego teraz? Bo po raz pierwszy większość Brytyjczyków zobaczyła Nicka Clegga, przywódcę Lib-Dem na żywo, mówiącego dłużej niż w telewizyjnej migawce. Po debacie, następnego dnia sondaże dla jego partii skoczyły z 20 na 30 proc.!

Dotąd widzowie mieli okazję oglądać dłużej tylko premiera i szefa opozycji w starciach parlamentarnych. Brytyjska telewizja nie celebruje tak polityków w codziennych audycjach jak polska. Dopiero więc w debatach – pierwszy raz organizowanych w historii brytyjskiej polityki! – Clegg wtargnął nagle do małego świata i natychmiast zajął dobre miejsce, gdyż wydaje się w debatach co najmniej tak dobry jak jego przeciwnicy, a dodatkowo sprzyja mu rozsądek i urok nowości.

Ludzie są już zmęczeni – zwłaszcza w kryzysie – oglądaniem tych samych twarzy. Posłowie obu partii nie tylko się opatrzyli, ale zyskali złą sławę ludzi łasych na pieniądze. W ubiegłym roku opinia brytyjska ze zdumieniem dowiedziała się, że cała grupa posłów wykorzystywała ulgi podatkowe i wkładała w koszta prywatne przedsięwzięcia jak sadzawki w ogrodzie. Reputacja posłów podupadła. To sprzyjało Cleggowi.

Dlaczego debaty telewizyjne odbyły się pierwszy raz? – W ogóle jestem im przeciwny – mówi prof. Jones.

Uważa, że to sztuczki mediów, którym chodzi o liczbę widzów. Media zabiegały o debaty od lat, a główne partie zawsze odpowiadały „nie”, gdyż nie widziały powodu, by dawać darmową reklamę przeciwnikom. Dziwi się, że Brown i Cameron tym razem przystali, tym bardziej że na tym przegrali. Ludzie dostrzegli, że dwaj pretendenci są częścią niewydolnego układu. Możliwe też, że Brown zgodził się, by dopuścić do wzrostu popularności liberałów w nadziei, że głównie zaszkodzą oni konserwatystom (największe szanse odebrania części mandatów konserwatystom mają na południu kraju).

Debata znaczy zmiana

Jones przyznaje, że debaty są oryginalne, lecz uważa je za sprzeczne z brytyjską tradycją konstytucyjną. Nie jesteśmy w Ameryce – argumentuje. Nie wybieramy lidera, kogoś takiego jak Obama. W tradycji brytyjskiej krajem rządzi kolektywny gabinet, zespół. Debata natomiast popycha nas do zmiany konstytucyjnej i przyjęcia systemu, w którym rządzi premier. Dobrze jest natomiast, kiedy o polityce publicznej decyduje wiele osób, które naświetlają problemy z wielu stron. Taki system polepsza jakość polityki, ułatwia też jej koordynację między resortami.

Część obserwatorów ubolewa nad dianifikacją brytyjskiej polityki, którą debaty telewizyjne tylko wzmogły. Zaraz dochodzimy do pytania: czy rzeczywiście wyborcy głosują z pobudek sentymentalnych? Dawniej w Wielkiej Brytanii uważano, że głosowanie ma charakter klasowy: ludzie głosują tak jak ich partia. Jeśli są biedniejsi – to na Labour, jeśli powodzi im się dobrze – to na konserwatystów, po części także z tradycji rodzinnych. Dziś te względy odpadły, ludzie stopili się w klasę średnią, są bardziej jednorodni, nie patrzą już na partie jako rezultat podziału klasowego.

W przeszłości zawsze uważano, iż wyborcy, choćby podświadomie, zgadzają się z Clintonowskim hasłem: „Gospodarka, głupcze!”. Dziś trudno orzec, bo politycy unikają głównego problemu – budżetu. Publiczność w momentach dyskusji skłania się ku sentymentalistom, ale jak przychodzi postawić krzyżyk na kartce wyborczej, kieruje się bardziej rozeznaniem własnego interesu: czy partia jest kompetentna, by stworzyć mnie i mojej rodzinie lepsze życie?

Czas liberałów

W sondażach przedwyborczych tradycyjny brytyjski system dwupartyjny został już przełamany, Lib-Dem wyszli na drugie miejsce, z grubsza trzy partie mają podobne poparcie. Jednak z góry wiemy, iż system jednomandatowych okręgów – tam nazywany first-past-the-post – obraca się przeciw liberałom. Można sobie wyobrazić, że zdobędą nawet więcej głosów niż każdy z głównych rywali z osobna, ale w okręgach ich kandydaci będą, powiedzmy, najczęściej zajmowali drugie miejsce: raz za laburzystami, gdzie indziej za konserwatystami. Mandat zdobywa jednak tylko zwycięzca.

Serwis BBC zamieścił na swej stronie internetowej automat przeliczający odsetek głosów na mandaty: liberałowie, nawet na drugim miejscu, zdobywając 30 proc. głosów, plasują się daleko w tyle za tradycyjną dwójką. Mogą liczyć na około sto mandatów. W systemie jednomandatowych okręgów nie ma znaczenia przewaga głosów, z jaką się wygrywa: liczy się tylko pierwsze miejsce, a czy drugi w kolejności kandydat zdobył kilkadziesiąt tysięcy głosów, czy tylko kilkaset – nie ma znaczenia. Poparcie dla liberałów, choć ogromne, jest rozproszone po kraju. A liczą się skoncentrowane głosy w tradycyjnych bastionach liberałów albo konserwatystów.

Możliwe, że po wyborach większość Brytyjczyków uzna niesprawiedliwość systemu wyborczego i poprze Clegga w żądaniu jego zmiany. Clegg może to postawić jako warunek swego udziału w koalicyjnym rządzie. Konserwatyści się na nią nie zgodzą. Laburzyści będą zwlekać. Ale chyba brytyjska dwupartyjna polityka i tak się skończyła.

Polityka 19.2010 (2755) z dnia 08.05.2010; Świat; s. 70
Oryginalny tytuł tekstu: "Nick już nie Nikt"
Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
O Polityce

Dzieje polskiej wsi. Zamów już dziś najnowszy Pomocnik Historyczny „Polityki”

Już 24 kwietnia trafi do sprzedaży najnowszy Pomocnik Historyczny „Dzieje polskiej wsi”.

Redakcja
16.04.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną