Nie uzyskali bezwzględnej większości, a tylko taka naprawdę się liczy, gdyż koalicyjnych rządów od 35 lat na Wyspach nie było. Nie uzyskali takiej większości mimo, że za przeciwnika mieli bardzo już niepopularnego premiera Browna i kraj w poważnym kryzysie gospodarczym. Kiedy zwyciężyć, jak nie w takich – sprzyjających bezwzględnemu pognębieniu przeciwnika - warunkach?
Na dziś więc premierem Wielkiej Brytanii pozostaje Gordon Brown. Do niego – jako urzędującego premiera – należy pierwszy ruch. Przemówił już do rodaków właśnie jako premier przypominając, że urzęduje. Ale potrzebni mu będą sojusznicy. Na razie liberałowie ogłosili, że zaczną rozmowy od partii, która zdobędzie najwięcej głosów – czyli od konserwatystów. Co z tych rozmów wyniknie i jak długo będą trwały – zobaczymy. Przez ten czas Brown pozostanie pod nr 10 na Downing Street. Czy się stamtąd wyprowadzi? Niekoniecznie. Będzie liczył, że liberałowie z konserwatystami się nie dogadają tym bardziej, że już teraz złożył Nickowi Cleggowi ofertę królewską. Zaproponował wprowadzenie „sprawiedliwszego” – jak sam określił – systemu wyborczego, bez którego liberałowie nie mogą liczyć na odegranie większej roli. Bo dziś, choć zdobyli więcej niż 1/5 głosów, mają w Izbie Gmin mniej niż 1/10 mandatów. By dalej kusić Clegga gotów jest rozpisać referendum w sprawie takiej zmiany.
Wreszcie, mimo wszystko programy laburzystów i liberałów są bardziej zbliżone niż liberałów i konserwatystów. Jednak dziś przyszłość rządu leży – wbrew brytyjskiej tradycji – na stole rozmów partyjnych. „Będę rozmawiał z każdym przywódcą partyjnym” – ogłosił Brown. Przypomnijmy, że w czasie wojny była nawet – choć z powodów patriotyczno-wojskowych – koalicja konserwatystów i laburzystów, tym razem bardzo mało prawdopodobna. Tak czy inaczej, Brytyjczycy będą się musieli się pogodzić ze słabym rządem albo mniejszościowym albo koalicyjnym przynajmniej na rok do czasu pierwszej kłótni przy budżecie. To, co w Europie kontynentalnej jest regułą – oni dotąd uważali za polityczną chorobę.