Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Świat

Jeden dom, dwie sypialnie

Belgia - państwo podzielone

Mieszkańcy Belgii nie są pewni, czy dalej chcą być Belgami. Mieszkańcy Belgii nie są pewni, czy dalej chcą być Belgami. Guillaume Richer / Flickr CC by SA
Mieszkańcy Belgii nie są pewni, czy dalej chcą być Belgami. Flamandowie grożą secesją, Waloni spoglądają ku Francji, a Albert II obawia się o przyszłość swojego królestwa. Wybory w najbliższą niedzielę.
JR/Polityka

Belgijska kampania wyborcza jest zmechanizowana. Dwóch robotników spalinowym świdrem drąży dziury w ziemi, w dziurach lądują słupy, na słupach laminowany plakat wyborczy. Grubawy jegomość ze zdjęcia dogląda roboty, na poboczu stoi jego auto, również oklejone ponadwymiarową podobizną kandydata. Luk van Biesen jest szefem komisji finansów w belgijskim parlamencie, od 30 lat zasiada w ławach flamandzkich liberałów. To jego partia pod koniec kwietnia wystąpiła z koalicji rządowej, zmuszając do dymisji premiera Yvesa Leterme’a, a króla Belgów do rozpisania przedterminowych wyborów. – Mówili, że nikt nie odważy się na taki ruch przed prezydencją. Pomylili się – tłumaczy van Biesen. Wybory odbędą się w najbliższą niedzielę, ale już dziś wiadomo, że Belgia nie będzie mieć nowego rządu na rozpoczęcie swojego przewodnictwa w Unii 1 lipca. Bardzo możliwe, że nie będzie go mieć nawet na zakończenie prezydencji. A jeśli wierzyć w obietnice niektórych partii, do tego czasu kraj może nawet zniknąć z mapy Europy.

Kraainem, gdzie Luk van Biesen montuje swoje plakaty, leży we Flandrii, tuż za granicą regionu stołecznego Brukseli. Zadbane domy jednorodzinne, wymuskane trawniki, publiczne wychodki dla psów, w oddali widać pola uprawne. Gdy van Biesen urodził się tutaj 50 lat temu, miasteczko było jeszcze flamandzkie, dziś 80 proc. mieszkańców to frankofoni, głównie zamożni emigranci z miasta. Dlatego Kraainem jest tzw. gminą z ułatwieniami, jedną z sześciu na obrzeżach Brukseli: językiem urzędowym pozostaje tu niderlandzki, ale frankofoni mają prawo do nauczania początkowego po francusku, mogą też pisać do burmistrza w swoim języku. Co innego sam burmistrz. Gdy przed wyborami w 2006 r. wysłał mieszkańcom zaproszenia do urn po francusku, rząd regionalny Flandrii odmówił powołania go na stanowisko, mimo że został wybrany. W związku z tym burmistrz Kraainem od 4 lat sprawuje urząd bezprawnie, podobna sytuacja jest w dwóch innych gminach z ułatwieniami językowymi.

Fatum nad premierem

Ale problemy burmistrza Kraainem to drobiazg przy kłopotach premiera Belgii. Kwietniowa dymisja Yvesa Leterme’a była ósmą od wyborów parlamentarnych w 2007 r. i piątą przyjętą przez króla. Trzy pierwsze Leterme złożył jeszcze jako desygnowany szef rządu, przez pół roku bezskutecznie próbując zmontować koalicję. Wobec paraliżu państwa Albert II musiał powołać tymczasowego premiera, odwołanego dopiero co Guya Verhofstadta.

Gdy wiosną 2008 r. Leterme’owi udało się wreszcie zdobyć większość w parlamencie, wybuchł kryzys finansowy, a jesienią premiera oskarżono o wywieranie nacisków na wymiar sprawiedliwości. Leterme podał się do dymisji po raz czwarty, a jego miejsce zajął Herman van Rompuy. Ledwo ten wyprowadził kraj z wirażu, został powołany na przewodniczącego Rady Europejskiej, a tekę premiera przejął z powrotem Yves Leterme, którego w międzyczasie oczyszczono z zarzutów. Na stanowisku przetrwał pół roku, obalony przez samych Flamandów.

Leterme poległ na reformie okręgu wyborczego Bruxelles-Hal-Vilvorde. BHV, który sięga daleko poza granice Brukseli w głąb Flandrii, jest kością niezgody między frankofonami a Flamandami. Dzięki jego istnieniu frankofoni z Kraainem i innych flamandzkich gmin mogą głosować na francuskojęzycznych kandydatów startujących w Brukseli, którzy we flamandzkich okręgach nie mieliby szans na wygraną. BHV to także okręg sądowniczy – jego mieszkańcy mogą występować przed sądami po francusku.

Flamandowie nie bez racji uważają, że BHV narusza integralność terytorialną Flandrii i służy kolonizacji ich regionu przez frankofonów z myślą o przyłączeniu kolejnych gmin do dwujęzycznej Brukseli. Dlatego przed wyborami w 2007 r. dali swoim partiom jasny mandat do rozprawy z BHV. Leterme okazał się jednak za słaby, a frankofoni nie chcieli nawet słyszeć o podziale okręgu. – Byli gotowi rozmawiać o wszystkim, tylko nie o tym – mówi van Biesen. Dlatego po trzech latach targów jego partia obaliła wspólny rząd.

Osobne sypialnie

Sąd konstytucyjny już w 2003 r. orzekł, że istnienie BHV jest niezgodne z belgijską konstytucją. Frankofoni mimo to obstają przy utrzymaniu okręgu, bo wiedzą, że jego likwidacja otworzy drogę do znacznie głębszych zmian ustrojowych. Szkic leży już na stole: partie flamandzkie żądają, by Belgia stała się konfederacją, a więc luźną wspólnotą autonomicznych regionów. W gestii państwa pozostałaby obronność i dyplomacja, wszystkie pozostałe obszary przejęłyby władze regionalne.

Frankofoni nazywają te propozycje demontażem państwa belgijskiego i zerwaniem solidarności społecznej – mówią, że Flamandowie chcą mieszkać w jednym domu, ale z osobnymi sypialniami. Zamożna Flandria nie ukrywa, że nie zamierza dłużej łożyć na utrzymanie biednej Walonii. Mimo dramatycznych wyborów dyskusja przebiega w cywilizowany sposób. – W ciągu stu lat sporu zginęły tylko dwie osoby – mówi Jean Faniel, politolog z Ośrodka Badań i Informacji Socjopolitycznej w Brukseli.

Belgia powstała jako państwo Walonów. Najechana w 1789 r. przez Francję, po klęsce Napoleona pod Waterloo w 1815 r. na krótko dostała się we władanie Holendrów. To pod ich rządami francuskojęzyczna arystokracja urządziła rewolucję, pociągając za sobą flamandzkich chłopów, którzy nie chcieli być poddanymi protestanckiego króla, sami będąc katolikami. Gdy przepędzono Holendrów, frankofoni przejęli całkowitą kontrolę nad rodzącym się państwem – choć stanowili zaledwie 10 proc. populacji, językiem urzędowym ogłoszono francuski, w szkołach zakazano nauki niderlandzkiego.

 

 

Flamandzki ton

Poza protekcją Francji arystokracja wniosła do nowo powstałej Belgii jeszcze jedno wiano: gospodarkę. To na walońskim południu przy zamkach były fermy, a pod miastami huty żelaza, podczas gdy na flamandzkiej północy straszyły głównie mokradła. Przez cały XIX w. Flamandowie byli w Belgii obywatelami drugiej kategorii – Walonowie traktowali ich głównie jako tanią siłę roboczą dla swoich gospodarstw i fabryk. Stąd flamandzkie resentymenty.

Dominacja językowa przyniosła skutek – najlepszy dowód to Bruksela, dawna stolica Brabancji Flamandzkiej, gdzie frankofoni stanowią dziś 85 proc. ludności. W 1921 r. w królestwie wprowadzono system, pozwalający Walonom anektować kolejne kawałki Flandrii. Nakazano, by podczas spisów powszechnych pytać Belgów, jakim językiem się posługują. Gminy, gdzie udział frankofonów przekroczyłby 50 proc., automatycznie przyłączano do Brukseli, te powyżej 30 proc. otrzymywały ułatwienia językowe.

W 1947 r. flamandzki ruch narodowy był już dość silny, by doprowadzić do zaniechania pytań o język – od tamtego czasu na dobrą sprawę nie wiadomo, ilu Belgów mówi po francusku, a ilu po niderlandzku. W 1962 r. na żądanie Flamandów wytyczono granicę językową między regionami. W parze z rosnącą świadomością polityczną przyszły zmiany gospodarcze – walońskie rolnictwo i metalurgia zaczęły podupadać, za to we Flandrii rozkwitł przemysł chemiczny i handel morski. Jednocześnie osłabł spajający Belgów katolicyzm.

Flamandowie nadają dziś ton zarówno w gospodarce, jak i w polityce. Ostatni Walończyk rządził krajem w 1979 r., wszyscy następni premierzy byli już Flamandami. To z ich inicjatywy w 1993 r. Belgia przyjęła ustrój federalny, ale inny niż Niemcy czy USA. W pierwszym artykule konstytucji zapisano, że kraj składa się z trzech wspólnot: niderlandzko-, francusko- i niemieckojęzycznej, a zarazem z trzech regionów: Flandrii, Walonii i Brukseli. Ale ponieważ wspólnoty nie pokrywają się z regionami, trzeba ciągle negocjować specjalne prawa, a federalizm obudził siły, które rozsadzają Belgię od środka.

Mimowolnie przyczynia się do tego także Unia – jej obecność jest w Brukseli tak dojmująca, że spycha w cień belgijskie państwo, poza tym daje Belgom poczucie bezpieczeństwa instytucjonalnego, które wzmacnia argumentację Flamandów na rzecz silniejszych władz regionalnych. Bo jak tu być dumnym z własnego premiera, gdy regularnie gości się przywódców całej Europy?

Jeśli wierzyć sondażom, niedzielne wybory wygra N-VA, partia otwarcie nawołująca do secesji Flandrii. Albert II będzie musiał powierzyć tekę premiera politykowi, który dąży do podziału jego królestwa i likwidacji monarchii. Etapem przejściowym ma być konfederacja, ale już teraz N-VA żąda ograniczenia uprawnień króla do funkcji czysto ceremonialnych. Spełnia się scenariusz umiarkowanych partii flamandzkich, które ostrzegały frankofonów, że jeśli nie pójdą na ustępstwa, Flamandowie postawią na radykałów, by to oni wymusili zmiany ustrojowe.

Pytanie, czy sami nacjonaliści nie pójdą dalej, jeśli frankofoni odmówią stworzenia wspólnego rządu albo ponownie zablokują podział BHV. Z możliwością secesji Flandrii oswoiła już Belgów publiczna telewizja, inscenizując to wydarzenie w wiadomościach w 2006 r. Dziś rozpad kraju jest już brany pod uwagę – flamandzcy politycy co rusz grożą ogłoszeniem niepodległości, a walońscy przymilają się do Francji, licząc, że ta przygarnie ich w razie rozwiązania belgijskiego państwa.

Jeśli dojdzie do podziału kraju, największym problemem będzie Bruksela – przewiduje Jean Faniel. Flamandowie wiedzą, że jeśli zażądają rozwodu, Walonowie nie pozwolą im zabrać stolicy. Z drugiej strony Bruksela leży wewnątrz Flandrii i nie ma ciągłości terytorialnej z Walonią, na dodatek we flamandzkich gminach wokół miasta mieszka 150 tys. frankofonów. Hipotetycznym rozwiązaniem byłaby zamiana Bruskeli w okręg federalny Unii Europejskiej na wzór Dystryktu Kolumbii, w którym leży Waszyngton. Tyle że ani Flamandowie, ani Walonowie nie są gotowi zapłacić tak wysokiej ceny – niepodzielność Brukseli jest tym, co powstrzymuje belgijskich polityków przed gwałtownymi ruchami.

Do podziału kraju nie palą się też wcale zwykli obywatele. – My tu żyjemy razem bez żadnego problemu. To politycy nie potrafią się dogadać – mówi Ronny Rottiers, flamandzki rzeźnik w zdominowanym przez frankofonów Kraainem. Luk van Biesen w poprzednich wyborach zebrał w tej gminie najwięcej głosów.

 

Unia na belgijskim kryzysie raczej nie ucierpi, a w każdym razie nie tak bardzo jak w ubiegłym roku, gdy Czesi obalili swój rząd w środku własnej prezydencji. Belgijskie półrocze w UE otworzy Yves Leterme i będzie sprawował urząd premiera tak długo, aż jego następca nie stworzy koalicji, co może potrwać kilka dobrych miesięcy. W tym czasie Leterme będzie mógł całkowicie poświęcić się Europie, bo nie jest już liderem flamandzkich chadeków i nie on będzie prowadził w ich imieniu rozmowy koalicyjne.

Poza tym przykład Hiszpanii wyraźnie pokazuje, że od wejścia w życie traktatu z Lizbony prezydencja straciła na znaczeniu, a pierwsze skrzypce gra dziś w Unii Rada Europejska, czyli zgromadzenie głów państw i szefów rządów. Akurat tam Belgia ma już stałego przedstawiciela w osobie van Rompuya. A jeśli nowy rząd w Brukseli nie powstanie? – To zrobimy kolejne wybory – uspokaja van Biesen. Solidne plakaty mogą się jeszcze przydać.

 

Polityka 24.2010 (2760) z dnia 12.06.2010; Świat; s. 82
Oryginalny tytuł tekstu: "Jeden dom, dwie sypialnie"
Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
O Polityce

Dzieje polskiej wsi. Zamów już dziś najnowszy Pomocnik Historyczny „Polityki”

Już 24 kwietnia trafi do sprzedaży najnowszy Pomocnik Historyczny „Dzieje polskiej wsi”.

Redakcja
16.04.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną