Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Świat

Miłość nieodwzajemniona

Czarny futbol

nova3web / Flickr CC by SA
Afryka wciąż nie może doczekać się sukcesu na miarę apetytów kibiców i talentu piłkarzy.
Mundial 1990.Ćwierćfinałowy mecz Kamerun - Anglia (2:3)DPA/Forum Mundial 1990.Ćwierćfinałowy mecz Kamerun - Anglia (2:3)
Szwed Sven Ericsson wśród zawodników Wybrzeża Kości SłoniowejAFP/EAST NEWS Szwed Sven Ericsson wśród zawodników Wybrzeża Kości Słoniowej

Aby uhonorować Afrykę piłkarskimi mistrzostwami świata, trzeba było wzajemnych przysług między obecnym szefem FIFA Josephem Blatterem a delegatami afrykańskich krajów. Za poparcie w wyborach na szefa światowego futbolu Blatter odpłacił prawem organizacji turnieju w Republice Południowej Afryki. Ale gdyby ten przywilej uzależnić tylko od stopnia futbolowej gorączki na Czarnym Lądzie i renomy wywodzących się stamtąd piłkarzy, Afryka powinna zorganizować mistrzostwa już znacznie wcześniej.

Z polotem i fantazją

Piłkarze z Afryki od lat grają w najsilniejszych europejskich ligach. Chelsea Londyn czy Olympique Marsylia nie byłyby mistrzami swoich krajów bez afrykańskiego zaciągu. W Europie występuje obecnie ok. 2 tys. piłkarzy z Afryki, a gdy na początku każdego parzystego roku przychodzi czas Pucharu Narodów Afryki, lament trenerów klubowych, zmuszonych na kilka tygodni zwolnić swoich zawodników na wezwanie ojczyzny, słychać od Londynu po Moskwę.

Na zbliżających się mistrzostwach świata po raz pierwszy w historii zagra sześć afrykańskich zespołów: Algieria, Ghana, Kamerun, Nigeria, Wybrzeże Kości Słoniowej oraz gospodarz – Republika Południowej Afryki. Tylko Europa wystawi liczniejszą delegację.

Na uznanie Afryka pracowała bardzo długo. Wprawdzie już w 1934 r. szlak przetarł Egipt (na mistrzostwach we Włoszech przegrał 2:4 z Węgrami), ale kolejne zaproszenie nadeszło dopiero w 1970 r. dla Maroka, bo powojenne władze FIFA dzieliły członków swojej sportowej rodziny na równych i równiejszych, a dla wielu działaczy kolor skóry ciągle miał znaczenie.

Cztery lata później honoru Afryki bronił Zair (dziś Demokratyczna Republika Konga) i zadanie okazało się ponad siły jego piłkarzy. Przegrali wszystkie trzy mecze grupowe, stracili 14 bramek (w tym 9 z Jugosławią), nie strzelili ani jednej. Europejska prasa używała sobie na czarnoskórych zawodnikach do woli – rozpisywano się o tym, że zabrali ze sobą małpy celem ich skonsumowania, a jeśli któryś z dziennikarzy w ogóle raczył zadać im pytanie, temat był jeden: czary i rytuały odprawiane przed meczem. Na boisku Zairczycy wysłuchiwali rasistowskich obelg, a poirytowani prowokacjami i rosnącym poczuciem własnej niemocy w starciu z dojrzalszą i bardziej cyniczną szkołą futbolu, tracili nad sobą panowanie.

W meczu z Jugosławią Ilunga Mwepu kopnął sędziego (ten przez pomyłkę wyrzucił z boiska jego kolegę Mulambę Ndaie), a w spotkaniu z Brazylią ten sam Mwepu zachował się jak oryginał, gdy rywale szykowali się do wykonania rzutu wolnego. Po gwizdku sędziego wybiegł z muru i wykopnął piłkę w siną dal, nim Brazylijczyk Rivelinho zdążył do niej ruszyć. Po czasie okazało się, że Mwepu kierował instynkt samozachowawczy, bo dyktator Zairu Mobutu Sese Seko zapowiedział piłkarzom, że jeśli przegrają ten mecz więcej niż trzema bramkami, nie ręczy za ich bezpieczeństwo po powrocie do kraju. Być może Mwepu uratował skórę swoją i kolegów, bo Brazylia wygrała tylko 3:0.

Takie zachowania, w połączeniu z ogólnym poczuciem uprawiania futbolu podwórkowego, umacniały jednak stereotyp, że piłka nożna to dla czarnoskórych Afrykańczyków zbyt skomplikowana gra. Ale te opinie trzeba było rewidować w miarę tego, jak zespoły z Afryki prezentowały się na kolejnych mistrzostwach. W 1982 r. Kamerun nie dał się pokonać ani razu, ale trzy remisy to było za mało na awans do fazy pucharowej. Żeby udaremnić wyjście z grupy Algierii, potrzebny był ukartowany mecz Niemcy–Austria (1:0; po latach piłkarze obu zespołów przyznali, że umówili się na taki wynik).

W latach 90. futbol w wykonaniu Afrykańczyków przestał być traktowany z przymrużeniem oka. Kamerun i Nigeria grały z polotem i fantazją, a kiedy było trzeba – z wyrachowaniem, o które wcześniej nikt drużyn z tej części świata nie podejrzewał. Brakowało tylko szczypty szczęścia i zimnej krwi. Kamerun (w 1990 r.) i Senegal (w 2002 r.) przegrały ćwierćfinałowe spotkania dopiero po dogrywce; w 1994 r. Nigeryjczycy w 1/8 finału mieli na widelcu późniejszych finalistów, Włochów, ale dali się ograć.

Druga strona medalu

Nauczycielami afrykańskich piłkarzy byli trenerzy spoza kontynentu. Lokalni szkoleniowcy mają opinię fachowców drugiej kategorii, mimo że na młodzieżowych mistrzostwach świata czy igrzyskach olimpijskich wiedli afrykańskie zespoły do zwycięstwa. W RPA aż pięciu spośród sześciu finalistów poprowadzą trenerzy z nieafrykańskimi paszportami. Tylko Algierczycy zdecydowali się powierzyć los swojej reprezentacji rodakowi – Rabahowi Saadane.

Shaibu Amodu, trener Nigerii, musiał pożegnać się z posadą w lutym, mimo że wypełnił zaplanowane minimum – awans na mistrzostwa świata i do półfinału styczniowego PNA rozegranego w Angoli. Jego następcą został Szwed Lars Lagerbaeck. Mniej więcej w tym samym czasie Bośniak Vahid Halilhodzić dowiedział się z telewizyjnego programu, że z natychmiastowym skutkiem przestaje być trenerem Wybrzeża Kości Słoniowej, a potwierdzenie smutnej dla siebie nowiny otrzymał faksem. Obowiązki przejął inny Szwed, Sven Goran Eriksson.

Obaj Szwedzi nigdy nie pracowali w Afryce, ale byli wcześniej na mistrzostwach świata, a afrykańscy działacze wierzą, że los drużyny na turnieju takiej rangi zależy nie tylko od tego, co pokaże na boisku, ale również komu jej trener wcześniej uściśnie dłoń. Poza tym jak wszystkie kultury piłkarskie na dorobku i ta afrykańska kisi się w kompleksie własnej niższości i przekonaniu, że wszystko, co z importu, jest lepsze. Kiedyś potrzeba zatrudniania obcych była uzasadniana tym, że trzeba uczyć się od bardziej doświadczonych. Teraz chodzi też o gaszenie anarchicznych zapędów piłkarzy. Większość reprezentantów zarabia na chleb w Europie, nawyki oraz styl pracy klubowych trenerów uważa za jedynie słuszne, więc zastawszy na zgrupowaniu trenera rodaka, może siać ferment. Poza tym człowiekowi z zewnątrz łatwiej przekonać do wspólnego celu ludzi, którzy choć grają pod jedną flagą, to dzieli ich wyznanie, charakter, pochodzenie, życiowe doświadczenia, stan konta, a czasem również kolor skóry.

Jeśli afrykańskim reprezentacjom coś udało się na mundialu ugrać, to raczej talentem, siłą rozpędu, niż tym, że na boisku jeden umierał za drugiego. Dla wielu z tych, którzy odnaleźli przystań w Europie, przyjazd na mecze reprezentacyjne to zło konieczne. Ostatnio mistrzem uników został kapitan Kamerunu Samuel Eto’o. Zwlekał, marudził, w końcu zjawił się na zgrupowaniu, ale w jednym z ostatnich sprawdzianów przed mundialem, z Portugalią, wyleciał już w pierwszej połowie za głupie faule, jakby chciał pokazać, że żaden z niego pożytek.

Futbol pod narodową flagą bardziej liczył się dla polityków. Z biegiem lat zmieniały się jednak ich motywacje. Miejsce idealistów, takich jak ojciec niepodległej Ghany, Kwame Nkrumah, dla którego reprezentacja miała stać się jeszcze jedną okazją do manifestowania narodowej solidarności zajęli despoci traktujący władzę jak pretekst do włażenia z butami wszędzie i bez pytania. Modne jest mieszanie w składzie. Za dymisją Amodu stali prezydenccy oficjele czuwający nad reprezentacją Nigerii, a podczas tegorocznego PNA trenerem kameruńskich bramkarzy przestał być Thomas N’kono, bo uwziął się na niego minister sportu.

Politycy myślą, że wszystko im wolno, bo wydają na futbol państwowe pieniądze – np. na kontrakcie Henryka Kasperczka z federacją Senegalu widniały podpisy nie tylko tamtejszego ministra sportu, ale również premiera, a pensję wypłacał mu rząd. Druga strona medalu jest taka, że gdy piłkarze narzekają na zarobki i grożą strajkiem (z reguły podczas ważnego turnieju, jak Togo na poprzednim mundialu czy Demokratyczna Republika Konga podczas PNA 2006), to nikt z federacji nie jest przez nich traktowany jak partner do rozmów i trzeba dopiero mediacji głowy państwa, by jednak wybiegli na boisko.

 

Zarażeni piłkarskim wirusem

Gdy władza rozkaże, piłkarze są też od unoszenia się honorem albo publicznego cierpienia za grzechy. W 1996 r. Nigeria nie pojechała do RPA na mistrzostwa kontynentu przez konflikt Nelsona Mandeli z ówczesnym dyktatorem najludniejszego kraju Afryki, Sani Abachą. W 2000 r., po słabym występie reprezentacji Wybrzeża Kości Słoniowej na PNA, wojskowy reżim zamknął piłkarzy w koszarach, skonfiskowano im paszporty i telefony, przez kilka dni straszono przymusowym wcieleniem do armii, po czym wreszcie wypuszczono z przykazaniem wzięcia sobie nauki do serca. Gdy wydawało się, że bojkoty na rozkaz to już przeszłość, w tym roku rząd Togo wycofał reprezentację z mistrzostw kontynentu po tym, jak autokar, którym drużyna podróżowała na turniej, został ostrzelany na terytorium angolańskiej enklawy Kabindy (zginął drugi trener, kierowca i tłumacz, a kilku piłkarzy zostało rannych), mimo że zawodnicy chcieli grać także ze względu na pamięć o kolegach.

Przypadków arbitralnego zawieszania rozgrywek ligowych, korupcji, nepotyzmu i zatargów krajowych federacji z FIFA, nikt już nie liczy. Ale okazuje się, że porządek sobie, a futbol sobie. Na mundial bez większych problemów udało się zakwalifikować reprezentacji Nigerii, od lat rzucanej przez działaczy i polityków od ściany do ściany, a zabraknie tam Egiptu – jak na afrykańskie standardy wzoru dyscypliny, profesjonalizmu i organizacji. Na kontynencie Egipt nie ma sobie równych – trzy razy z rzędu zdobywał Puchar Narodów Afryki, głównie dzięki temu, że najlepsze tamtejsze kluby finansowane są przez państwowe firmy, płacą piłkarzom po królewsku, więc tym nie spieszy się na podbój Europy i są na każde skinienie selekcjonera. Walkę o przepustkę do RPA Egipt przegrał w barażu z lokalnym rywalem, Algierią, w meczu pełnym podtekstów.

Jeśli chodzi o poziom i organizację ligi, to Egipt jest w Afryce pozytywnym wyjątkiem. Pod tym względem kroku dotrzymuje mu właściwie tylko RPA. W większości pozostałych krajów, zwłaszcza regionu subsaharyjskiego, rozgrywki toczą się z obowiązku. Na meczach trybuny często świecą pustkami. Tubylcy, przecież nieuleczalnie zarażeni piłkarskim wirusem, zamiast iść na stadion, wolą posiedzieć przed telewizorem i oglądać pierwszorzędne mecze lig europejskich.

Obrazy z dalekiego, bogatego świata rozbudzają wyobraźnię. Marzeniem każdego dzieciaka kopiącego piłkę jest złapać szansę wyjazdu do Europy i tam spróbować swoich sił. Mniej więcej w wieku 20 lat musi pogodzić się z tym, że szansa uciekła, i to na dobre, bo łowcy talentów i pośrednicy już nie zwrócą na niego uwagi. Polują na młodszych.

W związku z olbrzymim popytem na afrykańskich piłkarzy, w krajach uważanych za kopalnię talentów, jak Ghana, Wybrzeże Kości Słoniowej, Kamerun czy Nigeria, zaroiło się od szyldów akademii piłkarskich i na każdą solidną, założoną przez lokalnych dobroczyńców albo piłkarza z rodzinnych stron, któremu wiedzie się na emigracji, przypada sto prowadzonych przez typów spod ciemnej gwiazdy. Nie mają oni pojęcia ani o trenowaniu, ani tym bardziej o pracy z dziećmi, za to potrafią kłamać na zawołanie. Rodzice powierzają synów opiece oszustów, sprzedają w szczytnym celu ostatnią koszulę, aż wreszcie okazuje się, że z wymarzonego transferu do Europy nici, a w najgorszym razie o młodym chłopaku rzuconym do ziemi obiecanej słuch ginie.

Lista problemów afrykańskiego futbolu jest więc długa jak Nil, a mimo to tamtejsze reprezentacje trzeba brać poważnie. Jeśli dla kogoś siła klubów, w których grają afrykańscy piłkarze, to za mało, może da się przekonać ideologią, na którą Afrykańczycy powołują się bez wahania: piłkę nożną mamy we krwi, wszak czarnoskórzy Brazylijczycy wyrastają z tego samego korzenia co my. Faktycznie, wiele ich łączy: od chęci gry miłej dla oka i słabości do technicznych popisów, (przez to, że napastnikami i pomocnikami zostają z wyboru, obrońcami z konieczności, a bramkarzami za karę), aż po traktowanie meczu – nieważne, wygranego czy nie – jako pretekstu do zabawy. I dla jednych, i dla drugich futbol to nie tylko zawód, ale styl życia, karnawał, miłość. Tyle że w przypadku reprezentacji afrykańskich ciągle nieodwzajemniona.

Polityka 24.2010 (2760) z dnia 12.06.2010; s. 88
Oryginalny tytuł tekstu: "Miłość nieodwzajemniona"
Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Ja My Oni

Jak dotować dorosłe dzieci? Pięć przykazań

Pięć przykazań dla rodziców, którzy chcą i mogą wesprzeć dorosłe dzieci (i dla dzieci, które wsparcie przyjmują).

Anna Dąbrowska
03.02.2015
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną