Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Świat

Toksyczna herbatka

Ile trzeba do buntu?

Członkowie ruchu przysięgają wierność konstytucji Członkowie ruchu przysięgają wierność konstytucji Douliery Olivier / EAST NEWS
Ile trzeba, aby zrodził się potężny ruch zbuntowanych, których są już miliony? Wystarczy frustracja i beznadzieja, nienawiść do elit, medialny guru. Na przykładzie amerykańskiego ruchu Tea Party.
Hasłami „Zabić ten projekt ustawy” odpowiedzieli w Waszyngtonie zwolennicy Tea Party na pomysł reformy opieki zdrowotnejNicholas Kamm/AFP Hasłami „Zabić ten projekt ustawy” odpowiedzieli w Waszyngtonie zwolennicy Tea Party na pomysł reformy opieki zdrowotnej
Artykuł pochodzi z 25. numeru tygodnika FORUM, w kioskach od 21 czerwca.Polityka Artykuł pochodzi z 25. numeru tygodnika FORUM, w kioskach od 21 czerwca.

Na Sali w Tulsa, Oklahoma, na chwilę zapada cisza: to na scenę wchodzą Walkerowie, szczęśliwa para małżeńska po pięćdziesiątce. Prowadzą w pobliżu sklep ze sprzętem elektrycznym i zapewniają, że po kilkudziesięciu latach małżeństwa wciąż kochaja się tak bardzo, jak pierwszego dnia. Dokumentują to na scenie namiętnym pocałunkiem.

To ma być hołd na rzecz tej dawnej, zapomnianej Ameryki – kraju, w którym liczyła się jeszcze uczciwość, przyzwoitość i wierność, a przede wszystkim wielkie amerykańskie marzenie, że każdy jest w stanie wspiąć się z nizin na szczyt kariery.  Na sali siedzi 5 tysięcy osób: demokraci, republikanie, bezpartyjni, prości ludzie.

Walkerowie dostają składane krzesełka, rozbrzmiewa muzyka country, po czym nagle wybucha wrzawa. Na scenie staje Glenn Beck – przybył prosto ze swego telewizyjnego studia, z którego kolportuje straszne wieści i sieje lęk  przed nowa Ameryka, która w niczym już nie przypomina tamtej Ameryki małżonków Walker.  Jest to kraj, w którym panuje nędza, niedostatek, a nad wszystkim sprawuje kontrolę wszechpotężne państwo – coś pomiędzy dawnym ZSRR, a hitlerowską Trzecią Rzeszą.

Kiedy Beck coś mówi, ludzie mu wierzą. To ich bohater, zbawca i guru. Szerzenie lęku przed przyszłością – to jego biznes, dzięki któremu został multimilionerem. „Mieszkańcy Tulsy” woła, przekrzykując owacje – „jestem jednym z was!”

Beck ma już dwa programy: jeden radiowy, nadawany co tydzień na ponad 300 stacjach, i telewizyjny na Fox News – ogląda go tam 3 miliony telewidzów. W swoich programach szlocha, jęczy i  wrzeszczy. Dzień po dniu alarmuje, że Ameryka stacza się coraz bardziej w stronę socjalistycznej dyktatury. Jego wrogami są wszyscy „progressives” - „postępowi”, jak mówi o sobie amerykańska lewica. Oni chcą brać przykład z Europy – mówi Beck.

Barack Obama podpisał niedawno w Pradze układ o redukcji strategicznych broni jądrowych, pierwszy od 1991 roku – układ, który ma uczynić świat choć trochę bardziej bezpiecznym. Europa darzy go uznaniem, ale we własnym kraju jest przedmiotem tak nienawistnych ataków, jak mało który prezydent przed nim. Według sondażu Gallupa z końca marca poparcie dla demokratów spadło do najniższego poziomu od 20 lat. 60 proc. Amerykanów wierzy, ze Ameryka kroczy w złym kierunku i zmierza do upadku. To, za czym opowiada się świat, jest w USA przyczyną rozłamu.

Bóg kontra Marks

Beck o tym wie, dlatego na szkolnej tablicy namalował kreda dwie drogi zachodniej cywilizacji: amerykańska i europejska. Nad amerykańską drogą widnieje słowo „Bóg”. Nad europejską: „Marks, Stalin, Hitler, Nietzsche”. „Przed taką alternatywą stoimy dzisiaj – powiada Beck. – I ja was pytam, którą drogą powinna pójść Ameryka?”

Mówca przytacza historie z dziejów Ameryki, gra rolę wyrozumiałego nauczyciela. W szkole dawniej zawsze inni byli lepsi – ci, którzy potem zdawali do Harvardu i na koniec trafiali do władz. Oni zawsze mieli się za coś lepszego. Ale teraz Beck nadaje temu odwrotny sens. Oni mogą sobie być mądrzy, nawet cholernie mądrzy jak Obama – a tak naprawdę nic nie wiedzą.

Nad jego głową można przeczytać pierwsze trzy słowa amerykańskiej konstytucji: „We, the people” „My, naród”. Te słowa stały się okrzykiem bitewnym nowego, masowego ruchu. Ruch ten zwraca się przeciw krajowym elitom – mówi Beck - przeciw ludziom, którzy nie dostrzegają, że coś się psuje. To tak, jakby nasi sąsiedzi nie zdawali sobie sprawy, że w ich domu czai się złoczyńca. Tylko psy zawsze potrafią go wyczuć! woła mówca. Bo psy mają zdrowy instynkt, tak jak wy!”

Ludziom na tej sali, bezsilnych w swoim gniewie, Beck dostarcza argumentów przeciwko architektom tej nowej Ameryki. Przeciw bankierom, którzy już znowu wypłacają sobie premie, przeciw rządowi, który trwoni pieniądze z podatków.  W reżyserii Becka ten gniew urasta do rangi wydarzenia, niemal święta. Na miejscu są dwie gwiazdy muzyki country – i oczywiście Sarah Palin, gwiazda wszystkich pokrzywdzonych.

Palin wchodzi jako ostatnia na scenę. Mężczyźni na sali krzyczą: „Sarah, kochamy cię!” , ona pozdrawia ich ręką, swawolnie, z dziewczęcym wdziękiem.  Ma na sobie czarną sukienkę naszywaną dżetami, pod spodem dżinsy. Włosy zaczesała do tyłu. Woła: „Glenn Beck jest najlepszy!” I „Kochacie swoją wolność, mieszkańcy Oklahomy?”

Jakże wykpiwano tę Sarah Palin. Że nie odróżnia Iraku od Iranu. Że powiedziała, iż przy ładnej pogodzie z Alaski widać Rosję. Że zapisuje sobie słówka na dłoni, jak uczennica.  Teraz ona opowiada o tym wszystkim, a im dłużej mówi, tym bardziej na sali narasta gniew. – Nikt mi nie zabroni zapisywać sobie czegoś na dłoni – woła Sarah Palin. Nazywa to dziś „teleprompterem dla ubogich”.

A potem wystarczą jej dwa zdania, by przejść do Baracka Obamy. „Mister President” – woła – my obejdziemy się bez pańskiej polityki. Proszę sobie zachować te całą „zmianę” dla siebie!”

Przez wiele miesięcy wydawało się, że Obama nie może na dobre zadomowić się w Białym Domu.  Jego polityka ochrony środowiska poniosła porażkę, nie mógł się zdecydować na ostateczne zamknięcie obozu w Guantanamo. Zmiana, jaka zapowiadał, kazała na siebie czekać. Ostatnio jednak to niezdecydowanie znika.

Z im większą pewnością siebie jednak występuje prezydent, tym bardziej wściekle rozlegają się protesty. Obama uosabia sobą wszystko to, czego nienawidzą tacy ludzie, jak zgromadzeni na sali w mieście Tulsa: władzę, poczucie wyższości, mądrość, obycie w świecie. On nie mówi językiem prostych ludzi – i za każdym razem, gdy przemawia w telewizji, daje większości słuchaczy poczucie, że stoją niżej od niego. Całkiem, jakby nie mieli i bez tego dosyć problemów.

„On jest jednocześnie reinkarnacją Johna F. Kennedy’ego, Franklina D. Roosevelta, Ronalda Reagana, Hitlera, Stalina i Nelsona Mandeli – kpi Frank Rich w „New York Timesie”.

 Obama kandydował pod hasłem zjednoczenia narodu, tymczasem dziś dzieląca ten naród przepaść otwiera się jeszcze szerzej, niż za czasów Busha. Najpierw Amerykanie prowadzili wojnę przeciw ekstremizmowi za granicami, dziś rozpoczyna się wojna z ekstremizmem we własnym kraju.

Obamę porównuje się z Hitlerem - i jednocześnie wyzywa od komunistów. Kongresman Paul Broun powiedział: „Nie wolno nam dać się uśpić. Nie zapominajmy, że i Hitler został wybrany w Niemczech, wówczas jeszcze demokratycznym kraju”.

Obama gwałci Amerykę. Obama gwałci nasze demokratyczne wartości. Obama gwałci naszą demokrację” – głosi komentator radiowy Michael Savage. Ma on 9 milionów słuchaczy.

Wybić, wyskrobać

W niektórych kościołach ewangelikalnych odbywają się nawet modły o śmierć Obamy.  W Tempe, stan Arizona, baptysta Steven Anderson wygłosił homilię pod tytułem „Dlaczego nienawidzę Baracka Obamy”. Oskarża on prezydenta o to, że łamie konstytucję i odrzuca 240 lat historii. „Wybij mu zęby w ustach, o Boże” – modli się Anderson, twórczo przeinaczając tekst psalmu 58. „On powiada, że aborcja jest prawem kobiety. Uważa to za coś wspaniałego. To jego należało wyskrobać”.

Gdy Obama chciał przeforsować swoją ustawę o opiece zdrowotnej, do Waszyngtonu przybyły tysiące zwolenników Tea Party, by demonstrować przeciw tej reformie z transparentami „Kill the Bill” (Utrącić – dosłownie: zabić - ten projekt ustawy). Opluwali oni deputowanych, którzy chcieli głosować za reformą, wyzywali ich od pedałów i czarnuchów. Wielu politykom grożono śmiercią. FBI aresztowało mężczyznę, który wielokrotnie dzwonił z pogróżkami do Nancy Pelosi, spikera Izby Reprezentantów i zdecydowanej zwolenniczki tej reformy.

Przeszło rok już minął od czasu, jak Rick Santelli stanął za mikrofonem i powołał do życia ruch Tea Party. Był to czwartek rano 19 lutego 2009 r., Santelli miał podać informacje, jak w każdy dzień giełdowy. Jest on analitykiem telewizji CNBC i od dziesięciu lat relacjonuje, jaka jest cena złota i jak kształtują się kursy miedzi, cynku, masła i tusz wieprzowych. Jego miejscem pracy jest największa w USA giełda w Chicago. W CNBC szedł normalny poranny program, Santelli pojawił się na ekranach telewizorów o 7.10 rano. Tego dnia tematem był pakiet pomocowy – inicjatywa prezydenta. Obama chciał przyjść z pomocą właścicielom domów, którzy zadłużyli się w latach prosperity, bo ogarnął ich ów nieodpowiedzialny rausz konsumpcji, który pogrążył całą gospodarkę światową w największym kryzysie od czasu wielkiego kryzysu 1929 roku. Do tej pory Santelli zawsze podawał spokojne, rzeczowe informacje.

Jednak tamtego ranka było inaczej. Santelli nie mówił, tylko krzyczał do kamery. Pytał maklerów giełdowych, siedzących obok niego: „Ktoś z panów tu chce spłacać kredyty tych nieudaczników?” Maklerzy wokół niego wstali i bili brawo, jakby byli gotowi z miejsca wszcząć rewolucję, a Santelli krzyczał do kamery: „Panie prezydencie Obama, słyszy mnie pan? Zapraszamy w lipcu na herbatkę (Tea Party) w Chicago!”

Tak narodził się nowy ruch, i już kilka godzin później w internecie pojawiła się strona OfficialChicagoTeaParty.com. Było to jasne przesłanie - do tego akurat z Chicago, rodzinnego miasta prezydenta. Ale już wkrótce Tea Parties pojawiły się wszędzie, od Wirginii po Kalifornię, od Teksasu po Północną Dakotę.

Urosły one, przeistaczając się w prawicowy, uliczny ruch protestu, który ogarnął cały kraj – niemal jak Woodstock. 15 kwietnia 2009 r., w ostatnim dniu składania zeznań podatkowych, dwa miesiące po tamtym wystąpieniu Santellego, na ulice Ameryki wyszło 300 tysięcy ludzi; protesty pod znakiem Tea Party odbyły się w 346 miastach.

Dzisiaj liczbę sympatyków ruchu Tea Party szacuje się na osiem milionów. Zastanawiać może fakt, że jest wśród nich wielu ludzi, którzy wcześniej nigdy nie angażowali się politycznie i którzy twierdzą, że „przebudził” ich i zaktywizował dopiero obecny kryzys. Tea Party jest na najlepszej drodze do stania się trzecią polityczną siłą w USA, obok republikanów i demokratów. Na razie istnieją jeszcze różne wspólnoty poszczególnych grup lokalnych, ale siły Tea Party mają zostać zjednoczone.

 

Hipisi z Wal-Martu

Jest to ruch, ogarniający cały kraj – ostatnio coś takiego miało miejsce w latach sześćdziesiątych. Cele prawicowych rewolucjonistów są zaskakująco podobne, jak u rewolucjonistów lewicowych: precz z elitami, czas zniszczyć establishment. „New York Times” nazwał tych nowych rebeliantów „Hipisami z Wal-Martu”. (Wal Mart – to sieć tanich hipermarketów).

Protest Tea Party skierowany jest przeciwko prowadzonej przez prezydenta polityce ochrony środowiska, przeciwko jego programowi poprawy koniunktury, ratowania banków, reformie systemu ochrony zdrowia i wychodzenia z deficytu. Zwolennicy Tea Party żądają zamknięcia wszystkich instytucji rządowych, a zwłaszcza banku centralnego i urzędów skarbowych. Domagają się, by Stany Zjednoczone wyszły ze struktur ONZ i by skreślono wszelkie programy socjalne. Zwracają się zarówno przeciwko demokratom, jak i republikanom, przeciwko gospodarce i polityce, przeciwko Obamie, ale też przeciw Johnowi McCainowi, jego niedawnemu rywalowi. To tępy, bezradny protest przeciwko światu, który stał się zbyt skomplikowany.

Ameryka zawsze była krajem na wskroś pełnym sprzeczności. Od dawna istnieje bogata Ameryka, która w większości zadomowiła się w Los Angeles, w Beverly Hills i na Wall Street - i druga Ameryka, która walczy o przetrwanie. Różnice pomiędzy obu tymi światami są olbrzymie, większe niż w jakimkolwiek innym wysokorozwiniętym państwie przemysłowym.

Jednak te różnice dotąd niekoniecznie postrzegane były jako sytuacja niekorzystna, raczej traktowano je jako  zachętę i bodziec. Bogactwo innych dowodziło, że sukces jest możliwy – było więc motywacją do cięższej pracy. Prawie 40 proc. Amerykanów jeszcze do niedawna wierzyło, że w ciągu swojego życia staną się milionerami.

Teraz jednak wszystko wskazuje na to, że wskutek kryzysu finansowego wykształciły się „dwa narodowe systemy gospodarcze“, jak ujął to nowojorski ekonomista, Max Wolff. Jednym z nich są najwyższe warstwy społeczne, elity wielkich miast, które szybko otrząsnęły się z kryzysu i prawie nie odnotowały strat . Drugi system - to pozostałe 80 proc. ludności, która cierpi. Tych dwóch światów nie łączy już żadna więź. Ameryka stała się zdezorientowanym, podzielonym krajem. 

W samym tylko 2008 r., pierwszy roku recesji, aż 2,5 miliona ludzi dołączyło do grona tych, którzy żyją poniżej granicy ubóstwa. Pod metropoliami wyrosły miasteczka namiotowe, zamieszkane przez bezdomnych. Ludzie koczują w ogrodach, tuż przy swoich przymusowo zlicytowanych domach. Kolejki ustawiają się do kuchni polowych, serwujących zupę. Prawie 50 milionów Amerykanów w 2008 r. nie zawsze miało  co jeść - o jedną trzecią więcej, niż w roku poprzednim. W międzyczasie już co ósmy Amerykanin korzysta z państwowych bonów stołówkowych. Codziennie zgłasza się po nie 20 tysięcy nowych obywateli. „Wygląda to tak, jakbyśmy żyli w Trzecim Świecie“ – mówi Vicki Escara z organizacji dobroczynnej „Feeding America“.  

Białe korzenie

Po raz pierwszy od światowego kryzysu finansowego sprzed 80 lat, amerykański model sukcesu podawany jest w wątpliwość -  a konkretnie zasada, że temu krajowi,  bez świadczeń społecznych, wiedzie się lepiej, niż państwom europejskim. Ten model uczynił z Ameryki najpotężniejszą siłę gospodarczą świata. Państwo to nigdy nie musiało się troszczyć o swoich biednych, o ludzi, którzy stracili pracę. Jednak teraz to państwo już nie daje sobie rady ze swoimi biedakami.

Chodzi o przyszłość, o narodowe dziedzictwo narodu o białych, protestanckich korzeniach, który wie, że od połowy stulecia już nie biali będą stanowili w nim większość. Latynosi przejmują miejsca pracy, które dawniej otrzymywali biali, w Waszyngtonie rządzi czarnoskóry prezydent. Rednecks, robotnicy przemysłowi, którzy w swoich fabrycznych szafkach zwykli trzymać przyklejoną fotkę piękności z kalendarza, tracą nie tylko posady, ale także swoją uprzywilejowaną pozycję.  

Klasa średnia czuje się tak, jakby zrabowano podstawy jej bytu. Po raz pierwszy Amerykanie przekonują się na własnej skórze, że nic już nie będzie tak jak dawniej. Długotrwałe bezrobocie przedtem praktycznie nie istniało. Teraz aż 6,5 mln ludzi jest od dawna bez pracy - to najwyższy wskaźnik od czasu, jak zaczęto  gromadzić dane statystyczne w 1948 r.

Utracono coś, co było spoiwem tego społeczeństwa: obietnicę, że każdy otrzyma drugą szansę. To właśnie ze względu na tę zasadę państwo mogło żądać od swoich obywateli większych ofiar, niż inne kraje, większej elastyczności – bo przecież zawsze istniała nadzieja, że następnym razem pójdzie lepiej. Albo jeszcze kolejnym razem.  Wierzono w ten mit.  

Jednak od początku recesji przepadło 8 milionów miejsc pracy. Jak się obawiają eksperci – wiele spośród nich na dobre. Liczba bezrobotnych sięga 10 procent. Oficjalnie. Jeśli doliczyć do tego ludzi, którzy w zasadzie chcą pracować, ale sfrustrowani dali sobie spokój z poszukiwaniem pracy, albo zadowalają się pracą dorywczą – to wskaźnik ten wzrośnie do 17 procent.

 

Dwa, trzy lata

Dotąd Amerykanie – razem z prezydentem – wierzyli, że to po prostu będą tylko dwa, trzy najgorsze lata. Rząd kolejny raz przedłużał wydawanie zasiłku dla bezrobotnych. I pojawiało się przecież tak wiele dobrych wieści: że recesja się skończyła, że system finansowy się ustabilizował, że znowu następuje wzrost gospodarczy. Ale nowych miejsc pracy powstało niewiele. Ameryka przeżywa "jobless recovery", wychodzenie z recesji bez nowych miejsc pracy. Perspektywy są ponure. Dorasta nowe pokolenie, któremu po raz pierwszy od 80 lat wieść się będzie gorzej, niż jego rodzicom.

Odsetek ludzi ubogich w Stanach Zjednoczonych już od dawna należy do najwyższych w zachodnim świecie. Jednak do tej pory najgorsza bieda ograniczała się do niektórych rejonów. Można było na nią natrafić w parkach z przyczepami mieszkalnymi w Kentucky albo w rezerwatach dla Indian w Południowej Dakocie, w centrum Detroit i w południowej części Los Angeles.

Nowej biedy nie da się już ograniczyć do określonego terenu. Wdarła się na regiony na południu, które jeszcze nie tak dawno przeżywały rozkwit: do Kalifornii, Arizony, na Florydę, wszędzie tam, gdzie ściągała klasa średnia, by przeżyć swój amerykański sen o dużych domach z koszami do koszykówki, wiszącymi przed garażem.

Riverside County jest jednym z najgęściej zaludnionych obszarów w Południowej Kalifornii i ciągnie się od Los Angeles, aż do granic Arizony. Wzgórza ponad autostradami usiane są osiedlami domków jednorodzinnych, ustawionych w niekończących się szeregach. Na zmianę: beż, brąz, ochra. Prawie nigdzie w kraju nie budowano w ciągu ostatniego dziesięciolecia więcej, niż tutaj. Prawie nigdzie w USA nie zlicytowano też przymusowo tylu domów, co ostatnio tutaj.

Przed kryzysem finansowym prawie 70 procent Amerykanów posiadało dom. W 2006 r. amerykańskie gospodarstwa domowe były zadłużone na łączna sumę 12 bilionów dolarów.

A potem nadszedł kryzys. Średnia cena domu w Riverside County spadła z 414 tys. do 230 tys. dolarów. Zarobki klasy średniej spadły o połowę. „Dla milionów obywateli posiadanie nieruchomości było podstawą ich dobrobytu, teraz stało się przyczyną ich ubóstwa” – mówi ekonomista Max Wolff. Liczba bonów na jedzenie, wydawanych w Riverside County, wzrosła od czerwca 2006 r. do grudnia 2009 r. o 262 procent.

Wielu Amerykanów zostało znienacka wyrwanych z ich dawnego życia. Wielu z tych, którzy nie tak dawno temu przywykli mieszkać w domu z trzema sypialniami i dwoma samochodami na podjeździe, teraz nie może sobie pozwolić nawet na najtańsze mieszkanie do wynajęcia.

Paul Leon stworzył przed dwoma laty organizację charytatywną Illumination Foundation – wtedy, gdy recesja dopadła Amerykę pełną parą i w pierwszych kalifornijskich szkołach dostrzeżono, że w klasach siedzi coraz więcej bezdomnych dzieci.  Od tamtego czasu Leonowi udało się umieścić 129 rodzin w Costa Mesa Motor Inn, motelu w Orange Country, na południe od Los Angeles. Wcześniej zatrzymywali się tutaj turyści w drodze do Disneylandu.

Teraz przed motelem stoją dziecięce rowerki. Rankiem podjeżdżają tu szkolne autobusy. Dziesiątki rodzin żyją razem na dwóch piętrach, na piętrowych łóżkach – nierzadko w 5 osób na 10 metrach kwadratowych. Ich historie są jednakowe: jeszcze przed rokiem mieli dom, albo przynajmniej duże mieszkanie, i przede wszystkim - pracę.

W motelu Costa Mesa umierają resztki odwagi. Kiedy ludzie się tutaj sprowadzają, na początku składują jeszcze wyposażenie swojego dawnego domu. To nadzieja na to, że będzie nowe życie po biedzie,  jakiś nowy dom, w którym znajdzie się dość dużo miejsca. „Odradzamy składowania rzeczy” – mówi Leon – „bo koniec końców ludzie zwykle i tak wszystko tracą, nie mogąc uiścić opłat”.

 

Wybijanie okien

Frustracja jednoczy wszystkich, chociaż nie mają ze sobą wiele wspólnego: fanatyków wszelkiej maści, liberałów gospodarczych, maniaków zakochanych w broni, konserwatystów nie znoszących opieki społecznej, oddziały samozwańczych milicji. Oath Keepers – stowarzyszenie wojskowych i byłych wojskowych – zbroją się na następną amerykańską rewolucję. Wkrótce obchodzić będą 15 rocznicę zamachu w Oklahoma City, w wyniku którego życie straciło 168 osób.

Albo Birthersi – ci wątpią w to, że Barack Obama urodził się w Stanach Zjednoczonych i w związku z tym kwestionują prawomocność jego wyboru na prezydenta. Domagają się: „Pokaż no nam swoją metrykę, panie prezydencie!“.

Wszyscy oni spotykali się na tea-parties na terenie całego kraju.  Im więcej grup dołączało, tym silniejszy stawał się cały ruch, tym głośniejsza, bardziej krzykliwa i radykalna stawała się ta rebelia. Nawet wybrani politycy podchwycili już ten ton.

Posłanka Michele Bachmann z Minnesoty mówi o „rządzie gangsterów“. Gubernator tego stanu, Tim Pawlenty deklaruje: „Powinniśmy wziąć w ręce kije golfowe i powybijać nimi rządowe okna“. W Michigan FBI aresztowało pod koniec marca dziewięciu członków chrześcijańskiej bojówki „Huteree“, której celem było ponoć wymordowanie wielu policjantów i członków ich rodzin za pomocą ładunków wybuchowych. Bo byli oni, zdaniem buntowników, podrzędnymi najemnikami na usługach rządu.

Kiedy Ronald Reagan wygrał w 1980 r. wybory prezydenckie głównie dzięki swojemu liberalnemu programowi gospodarczemu, wskazał państwo jako główny problem („To nie państwo ma problemy – państwo samo jest problemem“). Dziś dla wielu Amerykanów państwo stało się wrogiem, pasożytem.

Amerykańska polityka karmi się od dawien dawna przesadą. Jej wahadło porusza się pomiędzy politycznymi ekstremami. W żadnym właściwie państwie uprzemysłowionym nie ma tak szerokiego spektrum opinii politycznych i światopoglądowych. I nawet jeśli w Ameryce o wyniku wielu wyborów decydowało centrum, to jednak były i wyjątki, jak wybory w 2004 r., gdy George W. Bush został ponownie wybrany na prezydenta dzięki temu, że zmobilizował skrajną prawicę.

Nie pierwszy raz w Ameryce karierę robi ekstremizm i wściekłość, nie po raz pierwszy rodzi się z nich  coraz silniejszy ruch polityczny. Nowoczesny prawicowo-populistyczny protest uliczny przypomina trochę rewoltę podatkową w Kalifornii, a trochę rewolucję Reagana. Ale czy ruch Tea Party odmieni Amerykę?

W Massachusetts Scott Brown zgłosił się do wyborów jako kandydat Tea Party. O tym przeciętniaku wiadomo tylko, że jeździ samochodem terenowym i że pozował kiedyś nago do "Cosmopolitana". Teraz został wybrany na senatora –  godność, którą wcześniej przez 47 lat piastował Ted Kennedy.

Nawet szef partii republikańskiej Michael Steele ogłosił w styczniu, że jest zwolennikiem ruchu. Aprobata Tea Party stała się znakiem jakości, gwarancją na uzyskanie większej liczby głosów.

Prawicowi rewolucjoniści chcą przeprowadzić szereg akcji protestacyjnych przeciwko deficytowi budżetowemu i reformie systemu ochrony zdrowia. Usiłują wystawić własnych kandydatów na wszelkie możliwe urzędy. Zakłócają imprezy polityczne – przede wszystkim demokratów – i organizują własne narodowe protesty.  

W Silver City, miasteczku jak z Dzikiego Zachodu na południu stanu Nowy Meksyk, były szeryf  Richard Mack stoi na ambonie miejscowej kaplicy i wygłasza nowy hymn rewolucji: „Jeśli będzie to konieczne, będziemy bronić naszego kraj, z bronią w ręku“.

Szeryf na prezydenta

Mack podróżuje właśnie po kraju niczym gwiazda pop – to bohater z brzuszkiem, który stojąc na szeroko rozstawionych nogach rzuca prowokacyjne hasła. Głośno było o nim już w latach dziewięćdziesiątych, kiedy złożył skargę przeciwko zaostrzeniu przepisów o posiadaniu broni. Zrobił to Bill Clinton, a Mack, który był wówczas szeryfem w Arizonie, odpowiadał za spokój w miejscowym więzieniu oraz za prawo i porządek, zaskarżył tę zmianę przed Trybunałem Najwyższym – i wygrał. Spotkało się to na miejscu z olbrzymim aplauzem.

Mack napisał broszurę pt. „Szeryf okręgowy – ostatnia nadzieja Ameryki”. Sprzedaje ją niemal jak Biblię. „Mocniejszych 50 stron nie uda wam się przeczytać nigdy w życiu” – zapewnia. Cytuje fragmenty, pozwala ludziom zajrzeć do środka. Zachowuje się tak, jakby głosił jakąś doniosłą prawdę: „Ja to tylko  przekazuję”.

Jego przemówienie jest hołdem pod adresem ochotniczej milicji, „uzbrojonego narodu”. Za to podburza przeciwko państwu, przeciw kongresmenom, fiskusowi i rządowi federalnemu.  Nazywa Obamę zdrajcą, który „dwa lub trzy razy dziennie” łamie konstytucję. A potem każe wszystkim powtarzać za nim, chce wszystkim wpoić przekonanie, że nie muszą już więcej słuchać tych, co na górze. „Rząd federalny nie jest waszym szefem! - woła Mack. - Szefem jesteście wy!”

I szeryf Mack zaraz przechodzi do Baracka Obamy i do listopadowych wyborów. Mówi, że dostaje co dzień setki e-maili, prawie nie radzi sobie już z nadmiarem sympatyków.  „Ludzie błagają mnie:  Ratuj nas! Prosimy, zostań naszym prezydentem!”

Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Kraj

Przelewy już zatrzymane, prokuratorzy są na tropie. Jak odzyskać pieniądze wyprowadzone przez prawicę?

Maszyna ruszyła. Każdy dzień przynosi nowe doniesienia o skali nieprawidłowości w Funduszu Sprawiedliwości Zbigniewa Ziobry, ale właśnie ruszyły realne rozliczenia, w finale pozwalające odebrać nienależnie pobrane publiczne pieniądze. Minister sprawiedliwości Adam Bodnar powołał zespół prokuratorów do zbadania wydatków Funduszu Sprawiedliwości.

Violetta Krasnowska
06.02.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną