Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Świat

Chcieliśmy zgarnąć całą pulę

Condoleezza Rice ujawnia, jak Amerykanie chcieli jak najszybciej zjednoczyć Niemcy

dave nicholson / Flickr CC by SA
Była amerykańska sekretarz stanu, Condoleezza Rice opowiada o amerykańskiej walce o zjednoczenie Niemiec, charakterze Gorbaczowa, zasługach kanclerza Kohla i o tym, czym naraził się kanclerz Schröder.
Artykuł pochodzi z 40. numeru tygodnika FORUM, w kioskach od 4 października.Polityka Artykuł pochodzi z 40. numeru tygodnika FORUM, w kioskach od 4 października.

Der Spiegel: Kiedy w 1989 r. upadał Mur Berliński, wizja niemieckiej jedności wprawiała w lęk Anglików i Francuzów. Tylko Ameryka zdawała się podchodzić do tego ze spokojem. Dlaczego?

Condoleezza Rice: Niemcy były dobrym przyjacielem, ważnym partnerem w NATO. Problemy sprzed 1945 r. nie odgrywały już żadnej roli. W ogóle nie zadawaliśmy sobie pytania, czy Niemcy powinny się zjednoczyć. Pytaliśmy tylko – na jakich warunkach? Nie podzielaliśmy obaw Anglików i Francuzów, że zjednoczone Niemcy mogą na nowo stać się potężne.

Bo zjednoczone Niemcy leżały w strategicznym interesie Ameryki?

Kto pragnął zjednoczonej, wolnej Europy, nie mógł pogodzić się z podziałem Niemiec. Narzucało się więc, by podnieść kwestię niemieckiej jedności w momencie, gdy rosyjskie wpływy zaczęły słabnąć.

Kiedy po raz pierwszy pomyślała pani, że zbliża się chwila zjednoczenia Niemiec?

W lipcu 1989 r. odwiedziliśmy Polskę i Węgry – i jasne stało się dla nas, że komunizm znajduje się tam na granicy upadku. Wyczuwaliśmy, że ta klęska komunizmu wkrótce dosięgnie także Niemiec Wschodnich.

Tak wcześnie nawet wielu Niemców nie myślało o możliwości ponownego zjednoczenia.

Krótko przed upadkiem Muru Berlińskiego byłam na konferencji transatlantyckiej w Niemczech. Właściwie miało być to jedno z tych nudnych posiedzeń, podczas których bez końca dyskutuje się o rakietach z głowicami jądrowymi. Ale nagle wszystko się zmieniło. Niemieccy uczestnicy konferencji zaczęli ze sobą rozmawiać o przyszłości Niemiec – wręcz można było wyczuć, że coś wisi w powietrzu. To było mniej więcej na trzy tygodnie przed tym, jak ludzie zaczęli tańczyć na Murze.

 

Milczenie Busha

 

Nie stara się pani przypadkiem ukazać w lepszym świetle ówczesnej amerykańskiej administracji? Prezydent Bush dawał przecież do zrozumienia, że jemu zjednoczenie Niemiec jest stosunkowo obojętne.

My jako doradcy chcieliśmy go do tego skłonić, by wreszcie zajął oficjalne stanowisko w sprawie niemieckiej jedności. W końcu było jasne, że niebawem w Europie Wschodniej dojdzie do wielu dramatycznych wydarzeń.

Ale Bush milczał.

Był i jest ostrożnym człowiekiem.

Nawet, kiedy Mur już upadł, z jego ust oficjalnie nie padło żadne słowo na temat możliwości niemieckiej jedności. Czy w węższym kręgu prezydent był nieco bardziej otwarty?

Kiedy po upadku Muru rozmawiał w Gabinecie Owalnym z reporterami, nie chciał, by w jego głosie pobrzmiewały triumfalne nuty. Nie chciał sprowokować Związku Radzieckiego. Z tego względu był ostrożny – nie dlatego, że odrzucał niemieckie zjednoczenie. Nigdy nie pozostawiał cienia wątpliwości co do tego, że będziemy wspierać niemieckie dążenia do jedności.

Ameryka stawiała jeden warunek: zjednoczone Niemcy miały stać się pełnoprawnym członkiem NATO. Wówczas prawie nikt nie wierzył w to, że prezydent Związku Radzieckiego, Michaił Gorbaczow zgodzi się na to. Czy nie była to ze strony Ameryki próba odsunięcia zjednoczenia Niemiec na święty nigdy?

Nie. Ale w końcowej fazie zimnej wojny nie mogliśmy sobie pozwolić na żaden fałszywy ruch. Wykluczenie Niemiec z NATO byłoby bardzo poważnym błędem. Oznaczałby on koniec sojuszu, ważnego narzędzia do budowania amerykańskich wpływów w Europie.

Jednak dla Rosjan członkostwo zjednoczonych Niemiec w NATO było niczym powiewanie czerwoną chustą.

Nawet amerykańscy specjaliści do spraw zagranicznych rozważali wówczas wszelkie możliwe scenariusze – aż po równoczesne rozwiązanie Układu Warszawskiego i NATO. Jednak dla nas w Białym Domu od początku było jasne, że zjednoczone Niemcy muszą pozostać członkiem NATO. Wszystko inne byłoby jednoznaczne z kapitulacją Ameryki – i to akurat w tej fazie, kiedy wszystko toczyło się po naszej myśli.

A nie obawiała się pani, że kanclerz Helmut Kohl może opowiedzieć się przeciwko niemieckiemu członkostwu w NATO?

Prezydent Bush zdawał sobie sprawę z tego, że czeka go ważne zadanie: przekonanie kanclerza do tego, by zgodził się na członkostwo Niemiec w NATO. Kohl zagwarantował mu to, kiedy spotkali się w lutym 1990 r. w Camp David. Od tego czasu prezydent wiedział, że w tej kwestii może liczyć na Kohla.

A czy kanclerz miał w ogóle wybór? Amerykanie wyraźnie wywierali nacisk w tej kwestii.

Nie odbyło się to na zasadzie transakcji wymiennej – nie było mowy o tym, że Stany Zjednoczone przestaną popierać niemieckie zjednoczenie, jeśli Niemcy nie zgodzą się na członkostwo w NATO. Ale to prawda – nie pozostawialiśmy cienia wątpliwości co do tego, że właśnie tego sobie życzymy.

Dlaczego koniecznie trzeba było wpychać Niemcom ten pistolet do rąk? Nie mogły pozostać neutralne?

Wydawało nam się, że Helmut Kohl nie chce pozostać neutralny. Byliśmy pewni: Helmut Kohl chce zostać członkiem NATO.

 

Nie było planu B

 

Ale nie zostawiliście mu wyboru.

Będąc politykiem, zajmującym się polityką zagraniczną, trzeba umieć jasno definiować swoje interesy. W amerykańskim interesie było to, by zjednoczone Niemcy stały się częścią NATO.

Narodowe interesy są więc ważniejsze, niż wolność do samostanowienia narodów?

Nie. Jeśli Niemcy powiedzieliby: Nie chcemy stać się członkiem NATO – oczywiście musielibyśmy to zaakceptować.

I co by się wtedy stało?

Na szczęście tak się nie wydarzyło.

Ale musieliście przecież mieć w zanadrzu plan B.

Nie było żadnego planu B. Plan B polegał na tym, by doprowadzić do realizacji plan A. Postrzegaliśmy go zresztą również jako metodę na rozwianie niepokojów Anglików i Francuzów, związanych z niemieckim zjednoczeniem. Bo jaki w końcu był właściwy cel NATO? Obrona przed Związkiem Radzieckim, ale także tarcza ochronna dla europejskich demokracji. W Białym Domu nikt nigdy nie rozważał opcji niemieckiego zjednoczenia bez członkostwa Niemiec w NATO.

Jak mogliście być pewni, że Gorbaczow koniec końców wyrazi na to zgodę?

Nie mieliśmy tej pewności. Musieliśmy po prostu wymyślić sposób, żeby ta opcja wydała mu się atrakcyjna. Kiedy w maju 1990 r. przyjechał do Waszyngtonu, przypomnieliśmy mu nawet o prawie do samostanowienia narodów. Tylko tym razem z trochę innej strony. Powiedzieliśmy mu, że to Niemcy zdecydowali o chęci członkostwa w NATO. I spytaliśmy, czy chce stanąć temu pragnieniu na drodze.

 

 

Niespodziewana zgoda

 

A on znienacka na to przystał. Zaskoczyło to panią?

Nie mogłam w to uwierzyć. Podczas spotkania w Białym Domu Gorbaczow powiedział nagle, że zgodnie z aktem końcowym konferencji w Helsinkach każdy kraj może sam szukać sobie sojuszników. Gdy tylko wypowiedział te słowa, my doradcy podsunęliśmy karteczkę prezydentowi Bushowi. Napisaliśmy na niej: „Niech to powtórzy”. A więc Bush powiedział – cytuję z pamięci – „Tylko po to, żebyśmy się na pewno dobrze zrozumieli – powiedział pan właśnie, że zgodnie z końcowymi postanowieniami konferencji w Helsinkach kraje mają samodzielnie decydować o zawieranych sojuszach”. I Gorbaczow ponownie przytaknął.

Skąd się wzięła ta zmiana nastawienia?

Dla mnie wciąż pozostaje to zagadką. Nie byliśmy pewni, czy Gorbaczow nie był przygotowany do dyskusji o Helsinkach i nie było dla niego jasne, co jego stwierdzenie oznacza dla kwestii zjednoczenia Niemiec. Czy też może spostrzegł, że i tak nie będzie w stanie powstrzymać toczących się procesów. Nawet jego doradcy osłupieli.

A nie obawiała się pani, że Gorbaczow cofnie to stwierdzenie?

I to jak. Wieczorem powiedziałam rosyjskiemu ambasadorowi w Waszyngtonie: „Jutro rano prezydent Bush powie podczas konferencji prasowej, że on i prezydent Gorbaczow zgadzają się co do tego, że kraje powinny same decydować o swoich sojuszach. Proszę skontaktować się z nami, jeśli nie wyrażacie na to zgody”. I potem całą noc czekałam, że zadzwonią i powiedzą: „Nie, nie to mieliśmy na myśli”. Ale nie zadzwonili. Prezydent Bush wypowiedział te słowa podczas konferencji prasowej, a Gorbaczow stał po prostu obok.

Czy Gorbaczow był pod taką presją ze strony własnego państwa, że po prostu dał tu za wygraną?

Wszystko zdawało się być przeciwko niemu. Natrafiłam pewnego razu na protokół rozmowy pomiędzy Gorbaczowem a Egonem Krenzem z 1989 r. Krenz zapytał mniej więcej w ten sposób – „Kiedy wreszcie zaczniecie bronić NRD?” i wyjawił Gorbaczowowi, że jego kraj jest winny miliardy Zachodowi. Po prostu błagał Gorbaczowa o pomoc. Ale ten odpowiedział mu, że w tej chwili musi zająć się swoim własnym państwem.

Kohl był zdania, że rosyjski opór przełamano pieniędzmi.

W to nie wierzyłam nigdy. Gorbaczow to bardzo złożona osobowość. Ale jego największym błędem było to, że naprawdę wierzył w Związek Radziecki. Był przekonany, że może powstać nowoczesne, komunistyczne państwo – jeśli tylko wyzbyć się stalinizmu i przymusu ery radzieckiej. Nie, nie sposób było go kupić.

Czy podczas rozmów o zjednoczeniu Niemiec Moskwa w ogóle miała jakąś strategię działania?

Rosjanie byli tak skołowani, że w ogóle nie wiedzieli, co leży w ich interesie. Miesiąc po wizycie Gorbaczowa zorganizowaliśmy dyskusję z Rosjanami na temat kontroli zbrojeń. I rosyjscy generałowie całkowicie uwikłali się w szczegółowe kwestie, takie jak zasięg rakiet średniego zasięgu. Złapałam się na myśli – „przecież wasza potęga w Europie załamała się kompletnie. Układ Warszawski się sypie. Niemcy się jednoczą. A wy się martwicie zasięgiem jakichś rakiet?”

Ale nie chciała pani prowokować Rosjan.

W żadnym wypadku. Unikaliśmy wszelkich triumfalnych tonów. Nie chcieliśmy stawiać Gorbaczowa wobec sytuacji, w której musiałby powiedzieć „nie” – po prostu dla zachowania twarzy.

Kohl zawierając unię gospodarczą i socjalną chciał działać szybko – na zasadzie tworzenia faktów dokonanych. Pod koniec 1989 r. ówczesny sekretarz stanu, James Baker pojechał także do Berlina Wschodniego i zdawał się ostrzegać przed zbyt pospiesznym zjednoczeniem. Czy tempo narzucone przez Kohla budziło wasz niepokój?

Nie. Właściwie od runięcia Muru uważałam, że wszystko powinno potoczyć się tak szybko, jak to tylko możliwe. Ale to był tak krótki wycinek czasu, Rosjanie musieli być dość silni, by uznać, że mogą zrzec się praw, jakie posiadali. Ale jednocześnie nie mogli być tak mocni, by zatrzymać cały proces. Czy to wszystko byłoby możliwe rok później, kiedy Związek Radziecki się sypał? Pewnie nie…

Jednak czy mimo wszystko nie była pani zła, kiedy w listopadzie 1989 r. Kohl bez żadnego porozumienia ze stroną amerykańską zaprezentował w Bundestagu swój dziesięciopunktowy plan zjednoczeniowy?

Nie mieliśmy pojęcia, że taki plan się pojawi.

Nie wiedział o tym nawet prezydent Bush?

Nikt o tym nie wiedział.

Jak pani zareagowała, kiedy dowiedziała się pani o planie Kohla?

Jego zawartość niespecjalnie mi wadziła. Ale nie byliśmy zadowoleni z faktu, że nie zostaliśmy o nim poinformowani.

Czy Biały Dom przywołał potem Kohla do porządku?

Wydaje mi się, że doradca Busha do spraw bezpieczeństwa, Bren Scowcroft zadzwonił do swojego niemieckiego odpowiednika Horsta Teltschika i powiedział: jak mogło dojść do tego, że ogłosiliście ten plan, a my nic o tym nie wiemy? Niemcy twierdzili, że jakoś się co do tego dogadaliśmy – ale ja nie znam nikogo po naszej stronie, kto by coś o tym planie wcześniej wiedział.

Czy to był jedyny zgrzyt w waszych relacjach podczas procesu jednoczenia się Niemiec?

Tak. Nic podobnego nie wydarzyło się po raz drugi.

A nie obawiała się pani, że kanclerz Kohl w 1990 r. podczas pierwszych wspólnych wyborów do Bundestagu na terenie zjednoczonych Niemiec, nie zostanie ponownie wybrany?

Na pewno bardzo pragnęliśmy, żeby wygrał.

Bo wizja Oskara Lafontaine’a w roli kanclerza budziła w was niepokój?

Dość dokładnie wiedzieliśmy, za czym opowiada się Kohl. To było ważne. W końcu chodziło o to, by zgarnąć całą historyczną pulę – niemiecką jedność. O to, żeby nagle coś nie potoczyło się nie tak. A mogłoby do tego dojść, gdyby nagle nowy kanclerz postanowił, że proces zjednoczenia powinien przebiegać wolniej. Ważne były szczegóły. Ważne było członkostwo Niemiec w NATO. I ważne było, żeby to wszystko potoczyło się szybko.

A pod rządami kanclerza Oskara Lafontaine’a wszystko to byłoby zagrożone.

Trudno sobie wyobrazić, by niemiecki kanclerz mógł powiedzieć: Nie chcę niemieckiej jedności. Ale można było sobie wyobrazić, że wcześniej nastąpiłaby długa faza przejściowa. Albo, że koniec końców wyłoniłoby się z tego państwo nie według zachodnioniemieckiego wzorca – a tak wyobrażaliśmy sobie zjednoczenie. Podobne zastrzeżenia mieliśmy co do planów ministra spraw zagranicznych RFN, Hansa-Dietricha Genschera. On miał nawet wizję czegoś w rodzaju unii dwóch państw niemieckich. Ja postrzegałam zjednoczenie raczej jako przejęcie.

 

Kontrowersyjny kanclerz

 

Uważała pani wówczas Kohla za słabego kanclerza?

Wiem, że był wówczas w Niemczech postacią kontrowersyjną. Jednak czasem ktoś staje się silnym kanclerzem, gdy postępuje jak silny kanclerz. A Helmut Kohl działał wówczas w sposób bardzo zdecydowany.

Jak podsumowałaby pani rolę, jaką odegrał?

Była to rola dynamiczna. Wizjonerska. Dotyczy to nawet niemieckiej unii walutowej. Wielu ekspertów ds. ekonomii ostro krytykowało fakt ustawienia wymiany marek w relacji 1:1. Ale Kohl miał jasność, że Allianz für Deutschland (Sojusz dla Niemiec) musi wygrać pierwsze wolne wybory do Izby Ludowej we Wschodnich Niemczech, po to by potem w koalicji z CDU/CSU wytyczyć szlak ku zjednoczeniu. Pod względem politycznym wprowadzenie marki zachodnioniemieckiej na terenie byłej NRD było jednym z najbardziej błyskotliwych posunięć w historii.

A co teraz, patrząc z perspektywy czasu, uczyniłaby pani inaczej podczas rozmów nad procesem zjednoczenia?

Niektóre taktyczne decyzje mogłyby wyglądać inaczej. Ale czy wszystko razem mogło potoczyć się lepiej? Ponownie zjednoczone Niemcy o demokratycznych strukturach, zakorzenione zarówno w Europie, jak i w NATO. Amerykańskie wpływy w Europie zostały zabezpieczone.

A czy stosunki z Rosjanami mogły ułożyć się inaczej? 20 lat po zjednoczeniu wszystko wskazuje na to, że Moskwa wciąż nie pogodziła się z jego konsekwencjami.

Ta frustracja bardziej wynika z upadku Związku Radzieckiego, niż z powodu niemieckiego zjednoczenia. Dla wielu Rosjan na początku lat dziewięćdziesiątych okres dzikiej prywatyzacji pod rządami Borysa Jelcyna był chaotyczny i upokarzający. Obecnie Rosja jest krajem z wieloma problemami – wciąż jeszcze nie odnalazła swojej postimperialnej roli.

Gdy zajmowała pani stanowisko doradcy ds. bezpieczeństwa prezydenta George’a W. Busha, frustrowało panią, że Gerhard Schröder był przeciwny wojnie w Iraku. Uważała pani, że Niemcy okazują niewdzięczność?

Partnerzy mogą mieć czasami różne zdania. Mnie rozczarowało to, że zobaczyłam kanclerza, protestującego przeciwko wojnie ramię w ramię z francuskim i rosyjskim prezydentem. Niemcy mogą mieć odmienne zdanie, ale ze względu na naszą historię nie powinni stawać w takich sytuacjach wspólnie z rosyjskim prezydentem.

 

Condoleezza Rice podczas negocjacji na temat zjednoczenia Niemiec była doradcą ds. Europy Wschodniej prezydenta George’a Busha. Za czasów prezydentury jego syna w latach 2001-2005 pełniła funkcję przewodniczącej Narodowego Komitetu Bezpieczeństwa, a potem sekretarza stanu. Jest doktorem nauk politycznych, wykłada na Stanford University. Wkrótce ukaże się jej książka na temat dorastania w Alabamie.

Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Ja My Oni

Jak dotować dorosłe dzieci? Pięć przykazań

Pięć przykazań dla rodziców, którzy chcą i mogą wesprzeć dorosłe dzieci (i dla dzieci, które wsparcie przyjmują).

Anna Dąbrowska
03.02.2015
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną