Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Świat

Malutki kawałek Tybetu

Jak żyją tybetańscy uchodźcy w Nepalu

lapin.lapin / Flickr CC by SA
Łącznie na całym świecie żyje ok. 150 tys. uchodźców tybetańskich, w tym 100 tys. w Indiach. 16 tys. osiedliło się w Nepalu, gdzie na płaskowyżu Dhorpatan znajduje się jeden z najstarszych obozów. Jego mieszkańcy żyją w warunkach najbliższych rodzinnemu Tybetowi i są wyznawcami bon, rdzennej przedbuddyjskiej religii Tybetu.

Rozległa równina jest otoczona wysokimi na ponad 4000 m n.p.m. górami. Kiedyś musiało tu być jezioro. Dzisiaj na porośniętej krótką trawą i fioletowo-białym kwieciem, miejscami podmokłej łące pasą się konie. Wioska leży na przeciwległym stoku, jeszcze godzinę marszu przez przecięte meandrami rzeki dno doliny.

W cieniu zagajnika porośniętego młodymi sosnami himalajskimi i krzakami jałowca, jak gdyby z ukrycia, wyłaniają się surowe, kamienne domy. Na pierwszy rzut oka wszystkie wyglądają na opustoszałe. Jakby ktoś wygnał z nich mieszkańców. Albo coś skłoniło ich do ucieczki w góry.

Pusty krajobraz górskiej doliny, smutek opustoszałych pasterskich chat, łopoczące na słupach buddyjskie chorągwie i sznury kolorowych flag modlitewnych rozwieszonych pomiędzy kominami dają złudzenie, że jesteśmy w Tybecie. Ale powiewa tu jeszcze jedna flaga: rozpromienione słońce świeci ponad białą górą, na niebie z czerwono-niebieskich pasów. Symbolizuje tybetańską wolność, szczęście i równość wszystkich mieszkańców.

I już nie ma wątpliwości: tego nie można zobaczyć w Tybecie.

Nomadzi na grządkach

Płaskowyż Dhorpatan leży w środkowym Nepalu, na wysokości ponad 3000 m n.p.m., u podnóży masywu ośmiotysięcznika Dhaulagiri. Rozległa zielona połać graniczy z Rezerwatem Łowieckim Dhorpatan, który do tegorocznej zmiany ustroju, jak wiele parków w Nepalu, zwany był Królewskim.

Obóz tybetańskich uchodźców mieści się właściwie w wiosce Chentung, w granicach rezerwatu, niedaleko siedziby jego władz, ale wszyscy mówią: obóz w Dhorpatan. Jest jednym z najstarszych w Nepalu. Po klęsce powstania tybetańskiego w 1959 r. XIV Dalajlama uciekł do Indii. Za nim poszło kilkadziesiąt tysięcy Tybetańczyków. Część z nich powędrowała za duchowym przywódcą, by osiedlić się w północno-zachodnich Indiach, w Dharamsali, nazywanej odtąd często małą Lhasą. W maju 1960 r. przeniosła się tam też cała Centralna Tybetańska Administracja. Innych uchodźców skierowano do obozów, które powstawały na terenie całych Indii. Nawet na południowych nizinach stanu Karnataka, gdzie wielu Tybetańczyków chorowało i umierało z nieprzystosowania do niskich wysokości i subtropikalnego klimatu.

Wielu z tych, którzy wybrali drogę ucieczki przez granicę tybetańsko-nepalską, zdecydowało się pozostać w Nepalu. Większość zeszła z gór, by szukać pracy w największych nepalskich miastach: Katmandu i Pokharze. Na obrzeżach tych miast zaczęły powstawać obozy uchodźców i klasztory dla zbiegłych z Tybetu mniszek i mnichów. Diaspora tybetańska zaczęła gromadzić się także wokół najważniejszych buddyjskich obiektów sakralnych w Dolinie Katmandu, stup Bodnath i Swajambunath.

Jednak ok. 300 uchodźcom, którzy w 1960 r. dotarli do Dhorpatanu, klimat tego miejsca, kojarzący się z utraconą ojczyzną, spodobał się tak bardzo, że tu osiedli. Zbudowali kamienne domy, a ich dachy pokryli łupkiem krystalicznym. Postawili murki zagród, a wiodące pomiędzy nimi uliczki, które porasta dziś gęsty szczaw, także wyłożyli kamiennymi płytami. Tylko od wewnątrz ściany izb mieszkalnych wykleili gliną, kreśląc na nich kredą znak yungdrung przeciw złym mocom.

Tybetańczycy wiedli życie nomadów, nie wiedzieli nic o uprawie ziemi – opowiada Namgyal, obecny naczelnik obozu, który urodził się 15 lat po założeniu osady. Uchodźcom pomagał na początku Międzynarodowy Czerwony Krzyż, a Szwajcarzy uczyli ich rolnictwa. Dostarczyli narzędzia: kosy, motyki, łopaty. Ale z twardej, cienkiej warstwy ziemi, która przykrywa tu skałę, nie ma dużych plonów. Na przydomowych poletkach rosną głównie ziemniaki i cebula.

Z mantrą na ustach

Obecnie w obozie żyje 210 Tybetańczyków, ale w jego obu oddalonych od siebie o godzinę marszu częściach, górnej i dolnej, przez cały rok mieszka zaledwie 60 osób. Głównie starcy, którzy większość czasu spędzają na modłach w miejscowej świątyni albo też krzątając się wokół swych domostw z młynkami modlitewnymi lub różańcem w ręku i typową tybetańską mantrą Om mani padme hum na ustach. Jak Sonam Wangdak, który przestaje modlić się pod nosem tylko wtedy, gdy akurat mówi, posługując się jako jedyny członek starszyzny łamaną angielszczyzną.

Mieszkańcy obozu są wyznawcami bon, rdzennej przedbuddyjskiej religii Tybetu, która z czasem zasymilowała się z tradycją buddyzmu. Wcześniej bonpowie traktowani byli przez większość Tybetańczyków – wyznających zarówno w ojczyźnie, jak i na emigracji buddyzm tybetański – z dystansem, a nawet pogardą, jako osoby prymitywne, wierzące w zabobony. Zmieniło się to, gdy obecny dalajlama uznał Jungdrung Bon za piątą główną tradycję w buddyzmie tybetańskim. W Dhorpatan powstała pierwsza wspólnota uchodźców bonpo poza Tybetem.

Bonpowie stanowią zaledwie jeden procent Tybetańczyków przebywających na emigracji. Ale starannie dbają o przetrwanie tradycji, kształcąc w niej dzieci. Tak jak w Dolanji, w północno-zachodnich Indiach, gdzie pochodzący z Dhorpatanu mnich i nauczyciel bon Nyima Dakpa Rinpocze założył 20 lat temu sierociniec Bon Children’s Home. Dziś w BCH przebywają zarówno sieroty, jak i dzieci najuboższych rodzin. Najzdolniejszym szkoła w Dolanji otwiera szanse na dalszą naukę w indyjskich liceach, a nawet na studia. Pochodzący z Dhorpatanu Phuntsok Dhargyal, który mieszka dziś w tybetańskim obozie Majnu-ka-Tilla w Delhi, dzięki staraniom polskiej Fundacji Pomocy Dzieciom Tybetu Nyatri, wspierającej BCH, uczył się w Polsce. Przez dwa lata mieszkał z polską rodziną i studiował na Uniwersytecie Warszawskim.

 

 

Dwóch medyków

Lama Sonam pokazuje album ze zdjęciami brata z Warszawy. Sam przez niemal cały rok pozostaje w Dhorpatanie. Jest lekarzem medycyny tybetańskiej. Przez trzynaście lat zgłębiał tajemnice zawodu. Na półce zajmującej całą ścianę w położonej w górnym obozie przychodni-aptece stoi przynajmniej setka opisanych po tybetańsku słoików. Zawierają sproszkowane kwiaty, liście, korzenie. Lama Sonam mierzy ręcznie ciśnienie, pyta o dolegliwości, długo wpatruje się w dłonie i twarz chorego. Potem wypisuje receptę, odważa stosowne zioła, miesza je w odpowiednie mikstury. W prowadzeniu przychodni i apteki pomaga mu inny adept szkoły medycyny tybetańskiej Tashi Dugdak. W swoim pokoju suszy uzbierane byliny.

W 1997 r. opuścił Kham, rodzinny region we wschodnim Tybecie. Tak jak większość emigrantów przedzierał się przez wysokie himalajskie przełęcze. – Była sroga zima i czterech towarzyszy wędrówki poważnie odmroziło stopy. Musiano im je później amputować – opowiada. Przez Nepal dotarł do Indii, gdzie przez trzy lata dokształcał się w szkole dla dorosłych w Dharamsali. Motywem ucieczki dla wielu młodych Tybetańczyków jest chęć zdobycia dobrej edukacji, nieskażonej chińską propagandą.

Jednak życie w Dharamsali, gdzie obok świątyń i instytutów tybetańskich wyrastają hotele, restauracje i bary, a na ulicach kręcą się tłumy turystów, nie spodobało się Tashi Dugdakowi. Wrócił do Dhorpatanu. Mieszka samotnie na poddaszu świątyni, którą się opiekuje. Wewnątrz niej znajdują się takie skarby jak przeniesiony z Tybetu pięćsetletni świecznik. Manuskrypty i książki mają po sto lat. Pamiętają więc czasy wolnego Tybetu i panowanie XIII Dalajlamy, chociaż sama świątynia jest dużo młodsza. Obok małej gompy (klasztoru) w dolnym obozie mieszkał do śmierci pustelnik. W odosobnieniu wyrabiał z białej gliny tsatsa figurki i tabliczki wotywne. Dziś w popadającej w ruinę pustelni leżą tysiące identycznych glinianych form.

Tajemnica nieobecnych

W obozie oprócz starców i lekarzy pozostają też kobiety, które, jak Tsering Bhuti, karmiąca piersią młodszą córeczkę żona Sonama, muszą opiekować się małymi dziećmi. Starsze, tak jak 11-letnia wnuczka Karmy i Karsu, której zdjęcie w schludnym niebiesko-białym mundurku stoi w domu dziadków na honorowym miejscu, uczą się w szkołach z internatami, przeważnie w Pokharze. Miasto to od Dhorpatanu dzielą dwa dni marszu przez spalony las rododendronowy i gęstą, wilgotną dżunglę, a potem jeszcze kilka godzin jazdy autobusem. Powrót od strony Beni, dokąd dociera autobus, zajmuje nawet 3–4 dni. Do domów dzieci wracają więc tylko raz do roku, na okres wakacji. Kamienny trakt w trwającej wówczas porze monsunowej roi się od pijawek.

Dolma za dwa lata, po ukończeniu szkoły, zmierzy się z problemem większości jej starszych kolegów. – W Nepalu ciężko jest Tybetańczykom zdobyć pracę, a bez niej nie jesteśmy w stanie opłacić studiów – utyskuje 25-letnia Yeshi Choedon, asystentka naczelnika obozu uchodźców Tashiling w Pokharze. – Bez studiów z kolei trudno o pracę. Zresztą nawet wykształcony Tybetańczyk nie ma gwarancji na zatrudnienie.

Dlatego większość tybetańskich uchodźców w Nepalu trudni się handlem. To wyjaśnia tajemnicę zniknięcia zamieszkujących obóz mężczyzn. W maju wyruszyli z karawaną w góry, w kierunku granicy z Tybetem, aby sprzedać konie. Droga do Tybetu zajmuje kilka do kilkunastu dni. W ubiegłych latach na podstawie umów handlowych mogli przekraczać czasem granicę i zapuszczać się w głąb regionu. (Podobnie na nepalską stronę przechodzili kupcy z Tybetu). Mężczyźni wracali po kilku miesiącach z owcami, tybetańską herbatą, solą, kocami i chińską odzieżą.

O tym odwiecznym handlowym trakcie opowiadał piękny film Erica Valli „Himalaya”. Przez Dolpo, w którym rozgrywała się jego akcja, prowadzą także szlaki kupców z Dhorpatanu. W tym roku, po wydarzeniach marcowych w Tybecie i w następstwie wzrostu represji ze strony chińskich władz, granica w Himalajach została zamknięta. W lecie działał jedynie przygraniczny targ.

Inni mężczyźni wyruszają co roku w góry, by na wysokości ponad 4500 m n.p.m. szukać Yartsa Gunbu, tajemniczego medykamentu, który nie tylko wzmacnia układ odpornościowy, podnosi przyswajalność tlenu, zwalcza choroby serca i wątroby, ale – jak wierzą jego nabywcy – może leczyć nawet raka i AIDS. Z racji fallicznego kształtu uważany jest także za afrodyzjak. Yartsa Gunbu, którego łacińska nazwa brzmi Cordyceps sinensis, to swoisty cud natury. Roślinoowad, który powstaje, gdy larwa pewnego gatunku himalajskiej ćmy zostaje zaatakowana przez grzyba. Ten rozwija się na jej głowie i w miarę wzrastania wysysa z niej całą energię, następnie uśmierca i traktuje dalej jak korzeń. Kilogram lekarstwa w proszku kosztuje na czarnym rynku nawet tysiąc euro.

Propagowany przez wielu protybetańskich działaczy, a nawet samych tybetańskich uchodźców na Zachodzie i w Indiach, bojkot Chin i chińskich towarów jest luksusem, na który Tybetańczycy z Dhorpatan nie mogą sobie pozwolić. Noszą produkowane w Chinach kurtki i buty. Gorącą wodę i zagotowaną herbatę trzymają w sprowadzanych z Chin dwulitrowych termosach. Mężczyźni wiedzą, że tylko wyruszając w lecie w góry i do granicy tybetańskiej mogą zarobić na utrzymanie rodziny i na przetrwanie bardzo srogiej w tym regionie zimy.

Jej ślady widać w czarnych plamach na odmrożonych policzkach dwuipółrocznej córki Tsering Bhuti i Lamy Sonama, Palden Tsezom. Dzieci szybko wyrastają z ciepłych ubrań i butów. A himalajska zima właśnie nadchodzi.

Lama Sonam zazwyczaj tylko raz do roku, przed nadejściem zimy, schodzi z mułami w dół, na większe zakupy. Oprócz ubrań i żywności na zimę przynosi listy i wieści od rodziny z Katmandu. Do Dhorpatanu szybko one nie dochodzą, nawet z Katmandu, gdzie niedawno nepalska policja brutalnie potraktowała tybetańskie protesty. Jednym z ich organizatorów był brat Lamy Sonama, który w Katmandu prowadzi kafejkę internetową. Ale przez Internet nie połączysz się z Dhorpatanem. Nawet informacje o zakończonym w Dharamsali, w małej Lhasie, generalnym zgromadzeniu ludności tybetańskiej dotrą tu pewnie z kilkutygodniowym opóźnieniem.

Uchodźcy na pokolenia

Nie ma tu ani drogi, ani prądu. Turyści zaglądają rzadko. W księdze wejść do rezerwatu widnieje w tym roku zaledwie kilka nazwisk. Dhorpatan leży z dala od głównych szlaków trekingowych. Naczelnik Namgyal rozpoczął dopiero starania o doprowadzenie linii telefonicznej. Ale żyjąc z dala od cywilizacji Tybetańczycy w Dhorpatan nie przesiąkli zachodnimi zwyczajami tak jak ich rodacy z obozów w Katmandu i Pokharze. Młode pokolenie jednak niechętnie wraca po ukończeniu szkoły w rodzinne strony.

Za 3–4 lata doprowadzona zostanie tu droga. Z nią być może prąd, telewizja. Wszystko może się zmienić. Na razie tybetańscy górale żyją tu w tradycyjny sposób, jedząc suszone mięso i tsampę, mąkę z prażonego jęczmienia wymieszaną z cukrem i zalewaną tybetańską herbatą, którą mieszają z masłem i solą w wysokich maselnicach. Kobiety noszą kolorowe tybetańskie fartuchy. Mężczyźni, tak jak niegdyś ojcowie w Tybecie, hodują konie.

Mimo że Dhorpatan wygląda jak tybetańska ziemia obiecana, to jednak nawet urodzone tu już dwa pokolenia potomków emigrantów z 1960 r. nie mogą czuć się jak w domu. Kilkaset metrów dalej mieszkają nepalscy górale. Tsering Bhuti twierdzi, że nie zawsze relacje z nimi układają się dobrze: – Listy wolimy odbierać sami w Pokharze, Nepalczycy z najbliższej poczty nam ich nie dadzą.

Ale jej brat Namgyal broni sąsiadów: – Musimy pamiętać o tym, że Nepalczycy są tu gospodarzami. My nie jesteśmy u siebie, bo powinniśmy być we własnym kraju. W Tybecie.

Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Ja My Oni

Jak dotować dorosłe dzieci? Pięć przykazań

Pięć przykazań dla rodziców, którzy chcą i mogą wesprzeć dorosłe dzieci (i dla dzieci, które wsparcie przyjmują).

Anna Dąbrowska
03.02.2015
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną