Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Świat

Obama w opałach

USA: wybory do Kongresu

Co przyszłość przyniesie? Co przyszłość przyniesie? Charles Dharapak/AP / Agencja Gazeta
Oddając Kapitol republikanom, Amerykanie oczekują rządów kompromisu. Zamiast tego czeka ich paraliż.
„B.O. smierdzi” – głosi napis na transparencie. Najwiekszym kłopotem Obamy może być to, że nikt się go nie boi. A każdy prezydent powinien pokazać, że budzi strach.TANNEN MAURY/PAP „B.O. smierdzi” – głosi napis na transparencie. Najwiekszym kłopotem Obamy może być to, że nikt się go nie boi. A każdy prezydent powinien pokazać, że budzi strach.
William SchneiderAN William Schneider

W Waszyngtonie większość obserwatorów spodziewa się, że 2 listopada Partia Demokratyczna straci większość w Izbie Reprezentantów USA. Demokraci przypuszczalnie utrzymają większość w Senacie, ale ich przewaga na pewno zmaleje. Do tego, by kontrolować proces legislacyjny w izbie wyższej, niezbędna jest większość kwalifikowana co najmniej 60 głosów w 100-osobowym Senacie, tymczasem po listopadowych wyborach demokraci będą mieć przypuszczalnie niewiele ponad 50 mandatów. Co się stało z partią Baracka Obamy?

Gdy Bill Clinton startował na prezydenta w 1992 r., napis na siedzibie jego sztabu wyborczego głosił: „Gospodarka, głupcze!”. To miała być odpowiedź na wszystkie pytania, bo tylko tym przejmowali się wtedy amerykańscy wyborcy. Gospodarka ledwo wychodziła z recesji, utrzymywało się wysokie bezrobocie, dokładnie jak teraz. W tym roku znowu powinniśmy powiedzieć: „Gospodarka, głupcze!”. Amerykanie wybrali Obamę i demokratyczny Kongres, oczekując cudu gospodarczego – to właśnie oznaczała dla większości z nich „nadzieja” w haśle wyborczym Obamy.

Ale cud nie nadszedł, a wyborcy zaczynają się niepokoić, niektórzy są wściekli, nie widząc nowych miejsc pracy. Po wiosennych oznakach ożywienia w lecie gospodarka znowu wyhamowała, bezrobocie utknęło na poziomie 10 proc. – dla większości wyborców to jasny znak, że polityka ekonomiczna Obamy nie działa. Prezydent ma problem: jego program rządów obejmował o wiele więcej niż to, czego oczekiwała opinia publiczna. Tymczasem jej plan to odbudowa miejsc pracy – nic innego w zasadzie się nie liczy.

Książę merytokracji

Miesiąc po inauguracji Obamy demokraci uchwalili pakiet wspierania koniunktury. Według Kongresowego Biura ds. Budżetu przyniósł on efekty – położył kres recesji i ocalił 2–3 mln miejsc pracy. Ale przepadło ich 8 mln, a większość wyborców uważa, że kraj jest nadal w recesji. Amerykanie zachowują się tak, jakby prezydent był głównodowodzącym nie tylko armii, ale także gospodarki, tymczasem jest ona zbyt duża i złożona, by ktokolwiek mógł nią kierować. Mimo to, gdy gospodarka kuleje, wyborcy uważają, że prezydent nie wywiązuje się ze swoich obowiązków.

Jak na ironię ekipa rządząca Obamy jest nad wyraz produktywna, tylko na wyborcach nie robi to większego wrażenia. Reforma służby zdrowia? Wciąż niepopularna, wielu Amerykanów boi się, że państwo przejmie ich ubezpieczenia i samą opiekę zdrowotną. Wojna w Afganistanie? Niemal tak niechciana jak ta w Iraku. Wielu uważa, że młodzi żołnierze giną tylko po to, by afgański rząd mógł dalej fałszować wybory. Reforma finansowa? 80 proc. Amerykanów nie spodziewa się, by zmiany udaremniły kolejny kryzys i zabezpieczyły oszczędności obywateli.

Obama cierpi też na problem przywództwa. Najwyraźniej nie ma żyłki populisty, a to duży kłopot, bo Stany Zjednoczone to najbardziej populistyczny kraj świata. Obama zaskakuje wielu wyborców czymś odwrotnym od populizmu: elityzmem. Jest księciem merytokracji – błyskotliwy, dobrze wykształcony, z pasmem sukcesów na koncie, do tego jeszcze cool. Głęboko wierzy w racjonalne rozwiązywanie problemów: wystarczy wyłożyć wszystkie fakty, a rozumni ludzie dojdą do porozumienia. Ale w polityce nie zawsze chodzi o racjonalność.

Elityzm Obamy wyłazi na wierzch, gdy prezydent się nie pilnuje. Jak we wrześniu, gdy powiedział, że muzułmanie mają konstytucyjne prawo zbudować meczet w Nowym Jorku w pobliżu miejsca zamachów z 11 września 2001 r. W świetle prawa ta wypowiedź była prawdziwa, ale stworzyła wrażenie, że Obama mija się z odczuciami zwykłych Amerykanów. Bo w powszechnym mniemaniu istotą tamtego sporu nie było prawo muzułmanów do budowania meczetu, tylko to, czy stawianie go tak blisko miejsca tragedii nie rani uczuć rodzin ofiar.

 

 

Zatrzymać antychrysta

Na fali niezaspokojonego populizmu i podejrzliwości wobec elit narodziła się Partia Herbaciana. Podobnie jak fundamentaliści religijni, zwolennicy tego ruchu chcą wykorzenić „heretyków” i nie tolerują ludzi o zmiennych poglądach. Wierzą w całkowitą nieomylność pisma – w tym wypadku konstytucji Stanów Zjednoczonych spisanej w 1787 r. Partia Herbaciana ma też swojego antychrysta – prezydenta Obamę – a jej kandydaci zostaną wybrani do Kongresu z misją zatrzymania jego polityki i cofnięcia jej tam, gdzie to tylko możliwe.

Prawicowy fundamentalizm polityczny nie jest w Ameryce niczym nowym, ale dotychczas jego erupcje towarzyszyły zawsze pojawieniu się nowych, charyzmatycznych postaci: Barry’ego Goldwatera i George’a Wallace’a w latach 60., Ronalda Reagana w latach 70., Rossa Perota i Pata Buchanana w latach 90. Tymczasem ludzie, którzy dziś usiłują stanąć na czele Partii Herbacianej – była gubernator Alaski Sarah Palin czy prawicowy komentator Glenn Beck – tak naprawdę nie kierują tym ruchem, tylko próbują go dogonić.

Konserwatywni fundamentaliści wypływają zawsze wtedy, gdy Partia Republikańska zawodzi swoich wyborców. Ruch Goldwatera zrodził się z rozczarowania rządami Dwighta Eisenhowera po 20-letniej dominacji demokratów. Ruch Reagana w latach 70. był pokłosiem nieudanych prezydentur Richarda Nixona i Geralda Forda. Podobnie Partia Herbaciana nie jest tylko reakcją na „grzechy” Obamy – to przede wszystkim owoc porażki rządów George’a Busha i rozrostu państwa za jego kadencji. Zapalnikiem było uchwalenie pakietów ratowania banków.

Dziś republikanie, radykałowie z Partii Herbacianej i większość wyborców łączą siły, by powiedzieć Obamie: „To nie działa”. Takie przesłania są częste w wyborach na półmetku kadencji. W 2006 r., gdy demokraci odbili Izbę Reprezentantów, wiadomość dla Busha brzmiała: „Wycofaj się z Iraku”. W 2002 r., gdy republikanie zdobyli przewagę po zamachu na WTC, wyborcy powiedzieli: „Silni i mylni biją słabych i słusznych”. W 1998 r., gdy sam Clinton stał wobec groźby impeachmentu, a demokraci mimo to zdobyli dodatkowe mandaty, hasło dla republikanów brzmiało: „Zostawcie Clintona w spokoju”.

Kto się boi Obamy

Listopadowe głosowanie zapowiada się na Wielkie Negatywne Wybory. W tym roku Amerykanie nie będą głosować na nic ani na nikogo – z pewnością nie na Partię Republikańską, która ma dziś gorszy wizerunek niż demokraci, a już na pewno nie na Partię Herbacianą, o której dobre zdanie ma tylko 20 proc. Amerykanów. Będą głosować przeciwko Kongresowi i przeciwko demokratom, bo ci w opinii wyborców nie wywiązują się z zadań partii rządzącej, w tym z najważniejszego, czyli odbudowy miejsc pracy utraconych w kryzysie.

Drugi powód prawdopodobnego zwycięstwa republikanów to wrodzona niechęć Amerykanów do rządów jednej partii. Nie podobało im się, gdy demokraci kontrolowali jednocześnie Biały Dom i Kongres na początku pierwszej kadencji Clintona. Nie podobała im się także druga kadencja Busha, gdy republikanie mieli z kolei pełnię władzy. Głosując na podzielone państwo – z demokratycznym prezydentem i przypuszczalnie republikańskim Kongresem – stawiają na umiar i kompromis. Zamiast tego czeka ich jednak paraliż.

Dla działaczy Partii Herbacianej współpraca z Obamą byłaby zdradą, dlatego będą naciskać przywództwo republikanów, by odcięło się od „niewiernych” i odrzuciło targi z antychrystem. Ale w Kongresie rządzą zawodowi politycy, a ci dopinają targów i uzgadniają kompromisy. Gdy fundamentaliści mówią, że chcą „zmienić Waszyngton”, chcą tak naprawdę pozbyć się polityki. Uważają, że jest z gruntu zepsuta, a zgoda na układy i kompromisy to dla nich poddanie ideałów. Republikanie są przeciwni państwu, ale nie polityce jako takiej.

Gdy republikanie przejęli Kongres w 1992 r., przez rok próbowali obstrukcji, aż odcięli finansowanie urzędom federalnym, co pomogło Clintonowi wygrać reelekcję. Potem nauczyli się z nim współpracować – popierali wiele reform, a nienawidzili za wartości, nazywając go „kochającym Elvisa, niezaciągającym się trawką, unikającym poboru, promującym gejów, broniącym aborcji kobieciarzem”. W przypadku Obamy sprzeciw dotyczy jego polityki – „rozdawniczych, antyrynkowych, przeciwprzedsiębiorczych, socjalistycznych reform”. Konserwatyści nie będą ich popierać.

Ale największym kłopotem Obamy może być to, że nikt się go nie boi. Każdy prezydent musi pokazać, że budzi strach – wedle zasady: „jeśli mi się przeciwstawisz, zapłacisz wysoką cenę”. Harry Truman wyrzucił gen. Douglasa MacArthura za niesubordynację podczas wojny koreańskiej. John Kennedy złamał lobby stalownicze, gdy to zagroziło podwyżką cen. Ronald Reagan zwolnił hurtem kontrolerów ruchu lotniczego, gdy ich strajk zagroził bezpieczeństwu. Bill Clinton zniszczył Newta Gingricha po odcięciu finansowania dla rządu federalnego.

Barack Obama nie miał jeszcze takiego momentu. Zwolnienie gen. Stanleya McChrystala dowiodło jego słabości, a nie siły – powodem nie był opór głównodowodzącego w Afganistanie, tylko naśmiewanie się z prezydenta przez asystentów generała. Obama nie wzbudza strachu i dlatego jego polityczni wrogowie z Partią Herbacianą na czele uważają, że mogą bezkarnie grać mu na nosie.

 

William Schneider jest starszym analitykiem politycznym CNN i autorytetem w dziedzinie amerykańskich kampanii wyborczych. Regularnie komentuje politykę partyjną, uczestniczy też w wieczorach wyborczych CNN. Oprócz dziennikarstwa zajmuje się działalnością naukową – jest badaczem waszyngtońskiego think tanku The Third Way i profesorem polityki na George Mason University. Wykładał także na Stanfordzie i Harvardzie, gdzie otrzymał doktorat. Publikował w „National Journal”, „Washington Post”, „Los Angeles Times” i „Atlantic Monthly”. Tekst powstał na zamówienie POLITYKI.

Polityka 43.2010 (2779) z dnia 23.10.2010; Świat; s. 56
Oryginalny tytuł tekstu: "Obama w opałach"
Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Ja My Oni

Jak dotować dorosłe dzieci? Pięć przykazań

Pięć przykazań dla rodziców, którzy chcą i mogą wesprzeć dorosłe dzieci (i dla dzieci, które wsparcie przyjmują).

Anna Dąbrowska
03.02.2015
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną