Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Świat

Coraz mniej Obamy

Po wyborach w USA: prezydent w klinczu

quinn.anya / Flickr CC by SA
Zdobycie przez republikanów większości w Izbie Reprezentantów to koniec marzeń Partii Demokratycznej o wielkich zmianach w USA. Szykuje się wielki klincz.
EPA/PAP

Po wyborach Obama wyglądał na skruszonego, ale przecież na karę wyborców zasłużył co najwyżej trochę. Zwycięstwo republikanów było głównie rezultatem niefortunnego splotu wydarzeń. Po swoim poprzedniku prezydent odziedziczył dwie wojny, niespotykany kryzys finansowy i globalną recesję. Mimo oporu opozycji przeforsował w Kongresie ustawy ratujące banki i pakiet pobudzenia gospodarki. Niezależni ekonomiści zgadzają się, że te posunięcia uchroniły Amerykę i świat przed jeszcze większą katastrofą, na skalę depresji lat 30. Trudno wszakże wygrać wybory argumentem, że mogło być gorzej.

Choć gospodarka wychodzi z dołka, jej wzrost jest powolny i bezrobocie wciąż oscyluje w okolicach 10 proc. Ludzie nie robią zakupów, a tylko spłacają długi. Dlatego sektor prywatny nie inwestuje i nie zatrudnia, ponieważ obawia się, że nie znajdzie zbytu na swoje towary. Pozbawieni pracy lub zatrudnieni na gorszych warunkach Amerykanie są wściekli, czarno widzą przyszłość i obwiniają za swój los rząd w Waszyngtonie.

Odruch protestu

Analizy powyborcze, m.in. ośrodka Pew Research Center, nie pozostawiają wątpliwości, że wynik głosowania nie był wyrazem poparcia dla republikanów – równie źle ocenianych jak demokraci – tylko odruchem protestu przeciw status quo. Kiedy ponad 65 proc. społeczeństwa ocenia, że kraj zmierza w złym kierunku, zawsze płaci za to partia rządząca. Przeciw Obamie zwrócili się wyborcy niezależni, z politycznego centrum decydującego zwykle o rezultacie rozgrywki. Wcześniej, w 2008 r., masowo poparli Obamę, ale teraz postawili na GOP (republikanów), bo w Ameryce alternatywy nie ma.

Obamę opuściła zwłaszcza młodzież – o ile dwa lata temu grupa ta stanowiła 18 proc. głosujących, o tyle ostatnio prawie dwa razy mniej. Pozostali w domu najbardziej dotknięci kryzysem Afroamerykanie i Latynosi. A emeryci i baby-boomers (pokolenie powojennego wyżu demograficznego), do niedawna skłaniający się ku demokratom, zrazili się do nich, kiedy partia Obamy przeforsowała w Kongresie reformę ubezpieczeń zdrowotnych.

Reforma miała być sztandarowym osiągnięciem prezydenta – po raz pierwszy gwarantuje ubezpieczenia medyczne wszystkim. Wbrew zapowiedziom nie zmniejszyła jednak astronomicznych w USA kosztów usług zdrowotnych, a jej korzyści na razie nikt nie odczuwa. 70 proc. Amerykanów jest zadowolonych ze swoich obecnych ubezpieczeń i obawia się, że po reformie będą ponosić ciężar ubezpieczenia nieubezpieczonych, zwłaszcza nielegalnych imigrantów. Obamacare stała się dla republikanów głównym obiektem ataku jako symbol rzekomych planów prezydenta, aby wprowadzić w kraju socjalizm. Chociaż to zarzut absurdalny, gdyż prezydent z góry zrezygnował nawet z utworzenia alternatywnej wobec prywatnego sektora federalnej ubezpieczalni, GOP udało się przestraszyć emerytów przewidzianymi w reformie cięciami ich funduszu ubezpieczeniowego Medicare oraz wizją jakichś komisji śmierci, które rzekomo miałyby kierować staruszków na eutanazję.

Święte dogmaty

Prawica lansuje jednoznaczną interpretację przegranej demokratów: to odrzucenie popartego przez nich ideologicznego programu Obamy, który próbuje narzucić USA model europejskiej socjaldemokracji, obcy amerykańskim wartościom. Ameryka – podkreślają komentatorzy „Wall Street Journal” i Fox News – jest krajem centroprawicowym, pielęgnującym tradycje polegania na sobie i zmniejszania roli państwa. Badania opinii potwierdzają, że w USA dominuje konserwatyzm, nieufność do rządu federalnego i że wybór Obamy nie oznaczał nagłego entuzjazmu dla europejskiego modelu państwa dobrobytu.

O ideologiczne podejście można jednak posądzać raczej prawicę, powtarzającą artykuły amerykańskiej wiary jak święte dogmaty. Dotyczy to szczególnie Tea Party, masowego, choć manipulowanego przez wytrawnych polityków ruchu protestu przeciw polityce Obamy, przeciw zadłużaniu państwa i podatkom. Samorzutni działacze ożywili skapcaniałych po przegranej w 2006 r. republikanów, tchnęli w nich entuzjazm i zmobilizowali do głosowania. Wielu Herbacianych weszło do Kongresu. Jednak duża część poniosła porażkę, szczególnie w wyborach do Senatu, gdyż wyborców odepchnął ich radykalizm i pryncypialność (co zresztą udaremniło przejęcie przez GOP większości w wyższej izbie Kongresu). Mimo wiary w ideologiczne wartości, w polityce Amerykanie kierują się zwykle rozsądkiem i pragmatyzmem. Tak jak Obama.

Podjęcie reformy ubezpieczeń zdrowotnych zaraz na początku prezydentury, w środku kryzysu, uważa się na ogół za strategiczny błąd Obamy. Należało się skupić – utrzymują krytycy – na walce z recesją. Decyzja ta nie wynikała jednak z doktrynerstwa, lecz z racjonalnej kalkulacji, podpowiadającej, że wielkie reformy najłatwiej przeprowadzić w pierwszym roku rządów – tak jak Franklin Delano Roosevelt – gdyż później nadchodzące wybory odbierają polityczną odwagę członkom Kongresu. Biały Dom przeceniał jednak polityczne benefity tej inicjatywy i nie docenił siły oporu przeciwko niej.

Gęba Obamy

Tłumacząc spadek popularności prezydenta, jego współpracownicy mówią zwykle o niedostatecznej sile przekonywania Obamy do własnej polityki. Prezydent najwyraźniej ma trudności z porozumiewaniem się z wyborcami, ale wynika to z jego zdystansowanej profesorskiej osobowości, a tego zmienić się nie da. Nie nawiązuje kontaktu tak łatwo jak Bill Clinton, mistrz empatii, w którego ustach frazes „czuję wasz ból” nie brzmiał fałszywie. Chłód Obamy ułatwił jego przeciwnikom przyprawianie mu gęby obcego, aroganckiego przedstawiciela elit, który nie rozumie cierpień zwykłych, borykających się z kryzysem Amerykanów.

W wyborach 1994 r. Clinton, także po dwóch latach prezydentury, stracił demokratyczną większość w obu izbach Kongresu. Kiedy już postawiono na nim krzyżyk, ustawił się w roli arbitra między obu partiami w Kongresie i obrońcy Amerykanów przed ekscesami ultrakonserwatywnych republikanów. Wygrał na swoją korzyść zablokowanie przez nich funduszy dla administracji federalnej, co zakłóciło m.in. wypłaty emerytur. Okazał się jednocześnie zdolny do współpracy z GOP, doprowadzając do uchwalenia reformy systemu zasiłków i układów o wolnym handlu.

Dwa lata po porażce swego stronnictwa w Kongresie Clinton wygrał łatwo reelekcję i mimo afery z Moniką Lewinsky i wstydu impeachmentu odszedł z urzędu jako prezydent ceniony i popularny. Czy Obama pójdzie tą samą drogą i powtórzy jego sukces? Wydaje się to wątpliwe.

 

 

Herbaciarze w Kongresie

Nazajutrz po wyborach prezydent wyciągnął rękę do opozycji, sugerując otwartość na jej propozycje. Ale okoliczności są inne niż 16 lat temu. Clinton i jego sojusznicy na Kapitolu znajdowali w GOP partnerów gotowych do współpracy i kompromisów, a i wśród demokratów było wielu centrystów. Dziś republikanie są wobec Obamy nieprzejednani. Lider republikańskiej mniejszości w Senacie Mitch McConnell powiedział wprost: „naszym jedynym, najważniejszym celem jest skrócenie rządów prezydenta do jednej kadencji”. Nowy (od stycznia) republikański przewodniczący Izby Reprezentantów John Boehner jest bardziej dyplomatyczny, ale jego oferty dialogu brzmią jak propozycje nie do odrzucenia w stylu ojca chrzestnego Don Corleone.

Cały skład GOP w Kongresie przypomina przywódców partii, szczególnie w Izbie Reprezentantów, gdzie ławą weszli fundamentaliści z Tea Party, którzy będą naciskali na liderów, aby trzymać się konserwatywnych zasad. A ponieważ po przeciwnej stronie jest podobnie – coraz mniej tam Blue Dogs, czyli demokratów konserwatystów – obu partiom trudniej ze sobą rozmawiać. Polaryzacja na Kapitolu osiągnęła stopień niespotykany w latach 90.

Clinton potrafił zdobywać zaufanie republikanów i jako Gładki Wiluś dobrze żyć ze wszystkimi. Obama wywodzi się z demokratycznej lewicy, jego baza to tradycyjny elektorat partii: związkowcy, biedni i mniejszości rasowe. Jego chłodna osobowość nie ułatwia mu kontaktów z opozycją. Przede wszystkim jednak progresywiści, którym zawdzięcza nominację prezydencką po walce z Hillary Clinton, trzymają go za poły i nie pozwalają za bardzo wychylić się na prawo. Po wyborach ostrzegli go w telewizji MSNBC, Huffingtonpost.com i innych swoich mediach, że jeśli odstąpi od programu przedstawionego na początku kadencji, czeka go los Jimmy’ego Cartera, gdyż w 2012 r. baza go opuści.

Mimo to Obama zasygnalizował gotowość do ustępstw. Może np. zrezygnować z proponowanej podwyżki podatków dla najzamożniejszych Amerykanów o dochodach ponad 200 tys. dol. rocznie. Inny, jeszcze bardziej zażarty spór toczy się o wydatki budżetowe. Prezydent zgadza się na niektóre ich redukcje, ale republikanie domagają się cięć radykalnych, obejmujących wszystkie sektory oprócz obronności i walki z terroryzmem. Zapowiadają też odwołanie reformy ubezpieczeń zdrowotnych. Nie może się to udać, bo nie zgodzi się na to Senat, a w ostateczności pozostaje prezydentowi weto. McConnell ogłosił jednak, że jego partia będzie demontować reformę po kawałku, tnąc fundusze na jej finansowanie. Korzystając ze zdobytej kontroli w Izbie Reprezentantów, republikanie grożą też dochodzeniami w Kongresie przeciw demokratom.

Druga Grecja

Daje to pojęcie o atmosferze między stronami i potwierdza, że w Waszyngtonie może dojść do kompletnego paraliżu legislacyjnego. Sympatycy Obamy podejrzewają, że o to właśnie chodzi jego wrogom, którzy w klinczu upatrują główną szansę na pozbycie się go z Białego Domu. Konserwatyści – jak Brian Darling z waszyngtońskiej fundacji Heritage – uważają, że nic złego się nie stanie, jeśli rząd federalny będzie robił mniej. Taka postawa może się sprowadzić do hasła „im gorzej, tym lepiej”, bo przecież istnieje poważny problem, który nie może czekać i wymaga wspólnego działania: rosnący deficyt i zadłużenie państwa. Do końca roku niezależna komisja rządowa ma ogłosić propozycje ich ograniczenia i Kongres powinien się o nich wypowiedzieć.

Herbaciani, z senatorem-elektem Randem Paulem na czele, oraz zasiedziali na Kapitolu deficytowi jastrzębie żądają stanowczych kroków, zwłaszcza by nie podnosić ustawowego pułapu deficytu. – Jeżeli czegoś z tym nie zrobimy, będziemy drugą Grecją – powiedział po wyborach jeden z nich, republikański senator Judd Gregg z New Hampshire.

Gregg miał na myśli radykalne cięcia wydatków, uderzające m.in. w najsłabsze grupy społeczne. W okresie kurczących się rezerw państwa wywołanych deficytem narasta tendencja do oszczędzania ich kosztem – zauważa publicysta „New Republic” Thomas B. Edsall. Już przy okazji uchwalenia pakietu stymulacyjnego w sierpniu – przez Kongres w całości demokratyczny – poważnie zmniejszono wydatki na kartki żywnościowe dla najbiedniejszych. Można sobie wyobrazić, do czego dojdzie w Kongresie rządzonym w połowie przez republikanów, których zwolennicy uważają, że rząd odbiera pieniądze ciężko pracującym Amerykanom i rozdaje je próżniakom, którzy na dobrobyt nie zasługują. W latach 90. i w poprzednich okresach powojennej prosperity Amerykę bardziej stać było na szczodrość i nie odczuwano redystrybucji dochodów tak dotkliwie jak obecnie. Dziś, w epoce zaciskania pasa, polityka staje się coraz bardziej zażartą walką o topniejące środki, czego wyrazem są m.in. coraz częstsze zmiany w Kongresie.

Barack Obama ma więc malejące szanse na reelekcję. Jego sytuacja jest dużo trudniejsza niż Billa Clintona 16 lat temu, podobnie jak trudniejsze jest dzisiejsze położenie Ameryki. W jakim kierunku pójdzie osłabiony po wyborach prezydent? Będzie wiadomo po nominacjach na wolne stanowiska w Białym Domu. Obama potrzebuje teraz współpracowników na skalę Karla Rove’a, aby przetrwać napór żeglujących z wiatrem republikanów.

Sojusznicy prezydenta liczą na rozłamy wśród nich, spowodowane obecnością radykalnych Herbacianych w Kongresie. Jednak niechęć do Obamy znakomicie jednoczy całą opozycję.

 

Autor jest korespondentem PAP w Waszyngtonie.

Polityka 46.2010 (2782) z dnia 13.11.2010; _PUSTY_; s. 51
Oryginalny tytuł tekstu: "Coraz mniej Obamy"
Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Kraj

Przelewy już zatrzymane, prokuratorzy są na tropie. Jak odzyskać pieniądze wyprowadzone przez prawicę?

Maszyna ruszyła. Każdy dzień przynosi nowe doniesienia o skali nieprawidłowości w Funduszu Sprawiedliwości Zbigniewa Ziobry, ale właśnie ruszyły realne rozliczenia, w finale pozwalające odebrać nienależnie pobrane publiczne pieniądze. Minister sprawiedliwości Adam Bodnar powołał zespół prokuratorów do zbadania wydatków Funduszu Sprawiedliwości.

Violetta Krasnowska
06.02.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną