Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Świat

Wiek przebudzenia

Egipt – co przyniesie ta rewolucja

Arabów łączy dziś więcej niż język i religia. Z inspiracji Egiptu odradza się spontaniczny ludowy panarabizm. Arabów łączy dziś więcej niż język i religia. Z inspiracji Egiptu odradza się spontaniczny ludowy panarabizm. Amr Abdallah Dalsh/Reuters / Forum
W Egipcie minęła szansa na gwałtowną pokojową przemianę. Wielkie demokracje Zachodu nie wsparły ludowego zrywu w Kairze, bo boją się chaosu po nagłym odejściu Hosniego Mubaraka. Co przyniosą negocjacje między reżimem a opozycją?
Czego chcą protestujący? Nowych porządków, nowych ludzi i nowego oddechu.MARCO LONGARI/AFP Czego chcą protestujący? Nowych porządków, nowych ludzi i nowego oddechu.
W przyszłym okrągłym stole w Egipcie powinni wziąć udział przedstawiciele pokolenia Facebooka i Twittera. Tylko czy taka reprezentacja istnieje?FELIPE TRUEBA/EPA/PAP W przyszłym okrągłym stole w Egipcie powinni wziąć udział przedstawiciele pokolenia Facebooka i Twittera. Tylko czy taka reprezentacja istnieje?
JR/Polityka

Na skrzyżowaniu ulic widać sylwetkę człowieka z podniesionymi rękami. Chce odejść, ale grupa policjantów mu nie pozwala. Stoją przez chwilę naprzeciw siebie, po chwili padają dwa strzały, człowiek przewraca się bezwładnie na ziemię, w tle słychać rozdzierające krzyki kobiet, kamera opada w bezładzie. Dziesiątki takich nagrań pojawiły się w ostatnich dniach w Internecie, wszystkie dokumentują chaos i przemoc na ulicach Kairu: rozpędzone samochody wjeżdżające w demonstrantów, wściekłe tłumy porywające przypadkowych ludzi, wszędzie słychać krzyki i strzały. Wyglądało na to, że Egipt osuwa się w otchłań wojny domowej. Zachód najwyraźniej się tym przestraszył.

Po tygodniu pokojowych demonstracji i milionowym pokazie siły przeciwników Hosniego Mubaraka reżim ruszył do kontrataku. W piątek na kairskim placu Wyzwolenia pojawili się nagle zwolennicy prezydenta, inaczej niż przeciwnicy – agresywni i często uzbrojeni. Pod okiem wojska wybuchły zamieszki, na ulice wróciła policja, wykorzystując zamęt do zastraszania bezbronnych demonstrantów. Wściekłe tłumy zaczęły ni stąd, ni zowąd atakować zagranicznych dziennikarzy, kilkudziesięciu z nich zamknięto w lochach tajnej policji, by posłuchali odgłosów torturowania egipskich aresztantów. A potem wypuszczono, by o tym opowiedzieli. Żeby świat zrozumiał, że reżim łatwo nie odpuści.

50 mln bez pracy

Rewolucje, nawet jeśli wybuchają nagle, mają swoją iskrę. W Egipcie tą iskrą była wiadomość, że lud Tunezji, dotąd potulny, wypędził prezydenta z kraju. Egipski Twitter zawrzał. Kilka grup wezwało do wyjścia na ulice 25 stycznia. Dlaczego 25 stycznia? Bo na ten dzień przypada w Egipcie Narodowy Dzień Policji. A policji Egipcjanie nienawidzą, gdyż jest brutalna i bezkarna. Chalida Saida, 28-latka z Aleksandrii, funkcjonariusze bestialsko zakatowali w biały dzień, bo nie chciał dać się przeszukać. Pobicia, wyzwiska, napastowanie seksualne są na porządku dziennym. W więzieniach siedzą tysiące aktywistów.

Kto liczył, że na internetowe wezwanie przyjdzie aż 15 tys. ludzi? Jedna demonstracja rodziła kolejną. Miejscem zbiórki stał się plac Wyzwolenia, o niespodziewanie aktualnej nazwie. „Rewolucja wściekłości” – takie określenie zapełniło plakaty i ekrany komórek. Z rąk interweniującej policji zginęło ponad 100 osób. W końcu masa protestujących była tak wielka, że władze policję wycofały, a armia oświadczyła, że w żadnym wypadku nie będzie do demonstrantów strzelać.

Czy można przewidzieć rewolucję? Raport ONZ o sytuacji państw arabskich z 2009 r. wyliczył zagrożenia dla bezpieczeństwa: 50 mln brakujących miejsc pracy, 65 mln Arabów żyjących w ubóstwie, przepaść między nimi a bogatymi, przemożna władza służb bezpieczeństwa. Przed kryzysem światowym gospodarka rozwijała się całkiem nieźle, ale zyski szły przede wszystkim do kieszeni oligarchów. Analiza przeprowadzona przez wpływowy brytyjski tygodnik „Economist” prowadziła do konkluzji, że wprowadzane reformy nie odpowiadają dramatycznej skali problemów. Tylko że raporty nie powodują zmian społecznych, ulica o nich nie wie.

Czego chcą ludzie? Odejścia znienawidzonego prezydenta, ale poza tym – jak w każdej rewolucji – pracy, wyższych zarobków, tańszego chleba, sprawiedliwości, wolności krzyczenia, położenia kresu złodziejstwu i stanowi wyjątkowemu, który umożliwia represje. W świetle raportu ONZ żadna lepsza władza nie stworzy milionów miejsc pracy, ale ludzie tego nie wiedzą. Chcą nowych porządków, nowych ludzi i nowego oddechu. Wiedzą tylko, że tak dalej być nie może, a Mubarak musi odejść!

Egipcjanie nazywali jego rządy reżimem skorumpowanych „półbogów” (ansaaf aliha). System przyciągał aparatczyków i spajał ich w polityczny beton. Kamal Al-Szazli na przykład wygodnie przesiedział w parlamencie 46 lat. Podobnie jak większość członków Narodowej Partii Demokratycznej, rzekomo liczącej 1,9 mln członków. Na lojalności zepsutych polityków, brutalnej policji, represjonowaniu opozycji, ciągłym stanie wyjątkowym Mubarak opierał rządy. Przed dwoma miesiącami były wprawdzie wybory, lecz w powszechnej opinii zostały jak zwykle bezczelnie sfałszowane: NPD zgarnęła 96 proc. miejsc w parlamencie. Mubaraka wspierała też armia, lecz do niej Egipcjanie pretensji nie mają. Tylko prezydent i policja byli twarzą systemu. Pod okiem tej facjaty wyrosła młoda generacja.

Wydarzenia w Egipcie to rewolucja pokoleniowa. Trud życia dał egipskiemu buntowi glebę, ale użyźniły ją globalne zmiany w komunikacji społecznej. Młodsze pokolenia dostały do dyspozycji nowoczesne narzędzia: najpierw telewizję satelitarną (dzisiejsze 40- i 50-latki), potem Internet (20- i 30-latki). Zagraniczne kanały telewizyjne uświadomiły Egipcjanom ich własne zacofanie, pokazały lepszy, rozwijający się świat, a Internet połączył ze sobą młodych. Ci stali się rzecznikami biedoty. Arabowie, którzy dotychczas protestowali tylko przeciw Izraelowi albo Ameryce, po raz pierwszy zbuntowali się przeciw swoim własnym rządom.

Kifaja znaczy dość!

Za Mubaraka opozycja była listkiem figowym systemu. Zastraszona, odgrywała parodię demokracji, zapełniając kilka darowanych miejsc w parlamencie. Dziś jednak podnosi głowę. Pisarz Alaa al-Aswani (54 l.), który współtworzył grupę opozycyjnych intelektualistów Egipski Ruch na rzecz Zmiany Kifaja (ar. „dość”), dziś jest jednym z organizatorów antyrządowych protestów. Ruch 6 Kwietnia (od daty strajku przemysłu tekstylnego w 2008 r. w mieście Al-Mahalla al-Kubra) powstał na Facebooku i ma ponad 90 tys. członków. Jest też Partia Jutra (Al-Ghad), Wafd, socjaliści, naseryści, ale przede wszystkim najsilniejsi – Bractwo Muzułmańskie, zdelegalizowane od 1954 r., kiedy to podjęli próbę zamachu na Gamala Nasera, a przynajmniej taki zarzut postawiły im władze. Bractwo to partia muzułmańska, nie tylko zdelegalizowana, ale także oskarżana o terroryzm. Z drugiej strony, ma znaczne oparcie wśród biedoty jako ruch społecznej samopomocy. Teraz do opozycjonistów dołączyli najmłodsi, dotychczas niezainteresowani polityką blogerzy i ich czytelnicy, ludzie spoza tradycyjnej egipskiej mentalité.

W pierwszej rewolucji XXI w. na celowniku reżimu znalazły się więc media. Służby specjalne zablokowały Internet i telewizję Al-Dżazira, która relacjonuje rewoltę non stop i online. Specjalnie dla Egipcjan Google, Twitter i SayNow uruchomiły Speak-to-tweet aplikację pozwalającą nagrać na stronie internetowej telefoniczny komunikat audio w postaci słownej i obejść blokadę Internetu. Nowoczesna komunikacja społeczna nie jest jednokierunkowa. Toteż telewizyjne przemówienie prezydenta Mubaraka po tygodniu protestów naprawdę poruszyło część Egipcjan i zaraz ich podzieliło.

Generał, bohater wojenny, przez 30 lat rządził państwem. Ludzie o tym pamiętają i nawet jeśli są nim zmęczeni, wielu, szczególnie starszych, chce mu dać odejść z honorem. Wieszanie kukły, rzucanie butami, wyzwiska część nie czuje się z tym dobrze. To jedna strona medalu. Z drugiej wiadomo, że przynajmniej częściowo proprezydenckie manifestacje upozorowano. Po Internecie krąży tajny dokument, w którym znienawidzone egipskie MSW każe tajnej policji zatrudnić zbirów do wywołania rozrób. Okrzyki poparcia na ulicy mogły być zainscenizowane, ale to nagranie Speak-to-tweet na pewno nie jest: „Młodzieży egipska, przyszłość jest wasza! Ale wstydźcie się, dajcie człowiekowi szansę!”.

Egipcjanie żartowali z prezydenta od dawna: „Naser na następcę szukał kogoś głupszego od siebie i znalazł Sadata. On także chciał głupszego po sobie, więc znalazł Mubaraka. A ten co? Nadal szuka”. Hosni Mubarak to już tylko symbol. Teraz szuka armia, najbardziej funkcjonalna i poważana instytucja w państwie. Stoi przed prostym wyborem: albo wyrzuci Mubaraka i rozpocznie zmiany, albo zaryzykuje szacunek i skuteczność. Generalicja nie może w pełni liczyć na lojalność szeregowych: młodych, słabo wynagradzanych mężczyzn, z których wielu chętnie dołączyłoby do protestujących. Kilku poważanych generałów minister obrony Muhammad Husajn Tantawi lub szef sztabu Sami Anaan – również poważnie myśli o przejęciu władzy.

Kto ją weźmie? Podzielona opozycja szuka osobowości. Wiarygodne źródła w Kairze wskazują na noblistę z amerykańskim paszportem, chemika Ahmeda Zewaila, który w niedawnym komentarzu dla dziennika „New York Times” łasił się do armii i demonstrantów: „Dwie siły młodzież i wojsko dają nadzieję na spokojną transformację”. Zewail, wspólnie z sekretarzem Ligi Państw Arabskich Amru Musą i kilkoma innymi osobowościami, współtworzy tzw. Grupę Mędrców. Muhammad al-Baradej, rzecznik innego bloku kilku partii opozycyjnych, w wyścigu o władzę dwoi się i troi, choć na prezydenturę ma nikłe szanse.

Dziwna to rewolucja bez liderów. Nie ma niesionego na ramionach przez tłum przywódcy. Nie ma skandowanego jednego nazwiska, do każdego jest jakieś „ale”. Ludzie są nieufni. Czują, że dzieje się coś tak wielkiego, że aż trudno im w to uwierzyć. Nie mają żadnych wzorców i żadnych porównań. Boją się, że ktoś im tę wściekłość i żarliwość ukradnie. Rewolucja toczy się na ulicy, a za kulisami trwają już rozmowy z opozycją.

Głównym negocjatorem reżimu jest generał i wiceprezydent Omar Sulejman, który ma ogromne doświadczenie i zadatki na egipskiego Jaruzelskiego. Negocjował między Hamasem a Fatahem, ale nadzorował też domniemane więzienia CIA w Egipcie, rozmawiał z Izraelczykami. Nie wiadomo, czy już nie jest spalony tym, że przyjął wiceprezydenturę od Mubaraka. Po stronie negocjatorów opozycji – podział. W przyszłym okrągłym stole powinni przecież wziąć udział przedstawiciele pokolenia Facebooka i Twittera. Tylko czy taka reprezentacja istnieje? Do rozmów chce ich włączyć Grupa Mędrców, lecz uczestniczą w niej także odklejone od egipskiej rzeczywistości persony, które przyjechały z zagranicy i chcą sięgnąć po swój kawałek władzy.

Po raz pierwszy negocjuje też Bractwo Muzułmańskie. Bracia grają taktycznie. Wiedzą, że w oczach Zachodu ich nadmierna aktywność dałaby reżimowi pretekst do agresji, bo demonizowani przez lata jawią się jako organizacja terrorystyczna. W obecnym buncie, który przecież jest ruchem spontanicznym, oddolnym, niezideologizowanym i areligijnym, odegrali znikomą rolę. Czy bać się Bractwa, że pociągnie cały ruch społeczny do meczetów? – Żeby zapobiec islamskiej rewolucji w przyszłości, trzeba zapewnić sukces dzisiejszej rewolucji demokratycznej twierdzi Michele Dunne, analityczka z fundacji Carnegie i nieformalna doradczyni Białego Domu.

Szansa na włączenie islamskiej partii w demokratyczny system polityczny rzeczywiście może się już nie powtórzyć. Poparcie dla Bractwa sięga 2030 proc., co oznacza, że po demokratycznych wyborach nie mogłoby samodzielnie rządzić. Wyborcom coraz dalej do tradycyjnych postulatów islamistów. Tylko niewielka część zbuntowanej młodzieży przyjmuje ich hasła. Z dużym prawdopodobieństwem można twierdzić, że Egipska Republika Islamska nie powstanie, jeśli upadnie opresyjny system polityczny.

Na trzy nogi

„Nie rozumiesz egipskiej kultury” miał niedawno powiedzieć Mubarak Barackowi Obamie i wygląda na to, że miał rację. Jeśli jakiekolwiek państwo może wpłynąć na wydarzenia w Egipcie, a przynajmniej powinno je najlepiej analizować, to Stany Zjednoczone. Tymczasem, mimo 1,3 mld dol. corocznej pomocy dla egipskiej armii, rekordowej liczby personelu wojskowego w Kairze i obecności amerykańskich czołgów na placu Wyzwolenia, jedyne supermocarstwo nie ma pojęcia, co się naprawdę w Egipcie dzieje i co myśli wojsko. Świadczy o tym niekonsekwentna reakcja Białego Domu.

Z ostatniego przemówienia Mubaraka do narodu wynika, że armia godzi się, by prezydent, chociaż symbolicznie, został do września. Amerykanie na pewno tego nie chcieli, bo już godzinę później Obama wzywał do zmian, używając słowa „teraz”, które łatwiej się tłumaczy na arabski niż dyplomatyczne „tak szybko, jak to możliwe”. Egipcjanie odebrali jasny sygnał, że Mubarak musi odejść. I co? Nie odchodzi. Następnie Obama wysyła do Kairu ambasadora Franka Wisnera, który twierdzi, że Mubarak powinien na razie zostać. Departament Stanu to dementuje, a efekt jest taki, że Obama sprawia wrażenie słabego prezydenta. Powstają trudne pytania o funkcjonalność innych sojuszy USA, szczególnie z Pakistanem i Afganistanem.

Ale Obama rzeczywiście nie ma łatwego zadania. Musi lawirować między żądaniami demonstrantów a sojuszem z rządem, z którym sam od początku prezydentury poprawiał stosunki. Jak tu nie wyjść na hipokrytę? W uproszczeniu, amerykańska polityka na Bliskim Wschodzie opiera się na trzech filarach: Izraelu, Egipcie i Arabii Saudyjskiej. Na dwóch nogach nie postoi.

Oświadczenie Baracka Obamy, nawołujące do ustąpienia egipskiego prezydenta, który przez wiele lat był filarem amerykańskiej polityki bliskowschodniej, Izrael postrzega jako naiwne zagranie populistyczne, prowadzące w ślepy zaułek chaosu i nieuchronny wstęp do destabilizacji całego Bliskiego Wschodu. Jednak oficjalny Izrael milczy, wiedząc, że każda ingerencja w wewnętrzne sprawy Egiptu zostanie źle przyjęta, zarówno przez obóz Mubaraka, jak i przez jego oponentów. Natomiast w tajnej nocie, wysłanej do swoich ambasadorów w świecie, izraelskie MSZ nakazuje im ostrzec Zachód przed niebezpieczeństwem fundamentalizmu muzułmańskiego, który może wypełnić tworzącą się próżnię ustrojową. Za groźne memento może służyć obalenie szacha perskiego w 1979 r., które – wbrew intencji zbuntowanych mas – doprowadziło do okrutnej dyktatury ajatollahów.

Armia na piaskach

Sen z powiek przeciętnego Izraelczyka spędza perspektywa zerwania umowy pokojowej przez nowe, radykalne władze egipskie. Traktat pokojowy, choć nie zaowocował przyjaźnią obu narodów, zapewnił 30 lat współpracy rządów w Kairze i Jerozolimie. Szczególnie istotne było współdziałanie wywiadów w zwalczaniu fundamentalizmu muzułmańskiego oraz międzynarodowego terroryzmu. Sulejman, nowo mianowany wiceprezydent Egiptu, a do niedawna szef służb specjalnych, bywał częstym gościem w Jerozolimie jako partner Mosadu, a Mubarak nigdy nie angażował się w spory Palestyńczyków i Libanu z państwem żydowskim. Prezydent Szimon Peres ocenił dziś: „Nie wszystko, co czynił, było słuszne i sprawiedliwe, za jedno jednak powinniśmy być mu wdzięczni: za utrzymanie pokoju na Bliskim Wschodzie”.

Izrael ocenia, że nawet przejęcie władzy w Kairze przez ugrupowania fundamentalistyczne nie doprowadzi do działań wojennych przeciw państwu żydowskiemu. Egipt, mimo że dysponuje najsilniejszą armią w świecie arabskim, nie zaryzykuje wojny – zwłaszcza że Jordania, Syria i Liban, zaabsorbowane wewnętrznymi niepokojami, nie wydają się gotowe do wsparcia. Natomiast niemal pewne byłoby przekształcenie 300-kilometrowej, pustynnej, prawie niestrzeżonej granicy w strefę szczególnego zagrożenia. Budowa elektronicznych zapór i obsadzenie obszarów przygranicznych siłami zbrojnymi stałyby się kosztowną koniecznością, mającą na celu uniemożliwienie infiltracji terrorystów.

Wyrwanie Egiptu, a może także Jordanii, z orbity wpływów amerykańskich niesie ze sobą tylko jedną pozytywną wieść dla Izraela: w takim przypadku pozostałby jedynym sojusznikiem USA w tej części świata. Wpływy Białego Domu na politykę izraelską skurczyłyby się do minimum, a konserwatywny rząd premiera Beniamina Netanjahu mógłby bez przeszkód i bez nacisków kontynuować okupację Zachodniego Brzegu i Wschodniej Jerozolimy.

Turecka recepta

Arabów łączy dziś więcej niż język i religia. Z inspiracji Egiptu odradza się spontaniczny ludowy panarabizm. Wszystkie kraje arabskie patrzą dziś na Egipt: władze z przerażeniem, masy z nadzieją. Śmiertelnie wystraszone rządy arabskie próbują uprzedzać wypadki: król Jordanii rzucił tłumom na pożarcie swoich ministrów, dyktator Jemenu przyrzekł, że nie będzie już startował w wyborach, w Algierii anulowano podwyżki cen.

Autokratyczne arabskie monarchie – a te posiadają ropę i gaz – wydają się stabilniejsze niż republiki, bo legitymację do władzy czerpią z „wyższego” nadania. Trudno sobie wyobrazić rewolucyjny scenariusz w Arabii Saudyjskiej z dwu powodów: święte miejsca (Mekka i Medyna) oraz stacjonująca w Zatoce Perskiej amerykańska marynarka. Z kolei Syria jest podzielona etnicznie (Arabowie, Kurdowie) i religijnie (sunnici, alawici, chrześcijanie) i można by sądzić, że prezydent Baszir Assad siedzi na wulkanie. Ale tak nie jest. Na wszelki jednak wypadek ogłosił kolejne reformy (lokalne wybory) i nie wypuszcza z więzień Bractwa Muzułmańskiego ani Kurdów. Sam prezydent wywodzi się z alawickiej mniejszości, a stosunkowo dobry wizerunek w dużej mierze zawdzięcza antyizraelskiej polityce, wprowadzeniu Internetu oraz wychowanej i wykształconej w Wielkiej Brytanii pięknej żonie Asmie. Na razie na syryjską rewolucję też się nie zanosi.

Tłum na placu Wyzwolenia w Kairze wywołuje dreszcz zaniepokojenia przede wszystkim na Zachodzie. Europa sprzyja demokracji, chciałaby ją krzewić, ale panicznie boi się chaosu. Rewolucja w Egipcie to nie zdarzenie egzotyczne. W zglobalizowanym świecie Egipt leży w centrum. Chaos w tym kraju to strach o ropę i gaz (UE importuje prawie 40 proc. z Bliskiego Wschodu), o żeglugę na Kanale Sueskim, strach przed falą uciekinierów i jeszcze większą nędzą. A także ciągle – lęk przed powtórką scenariusza irańskiego. Receptę na to ma Turcja. Mariaż polityki i religii w tym kraju (pod nadzorem armii) może służyć za przykład godzenia islamu z demokracją. Jeśli podobny eksperyment uda się w Egipcie, czyli dojdzie do demokratycznej transformacji z udziałem partii islamskiej, tą drogą mogą pójść reformy polityczne w innych krajach Bliskiego Wschodu.

Najpierw musi jednak dojść do kompromisu między władzą a opozycją, a ten nie będzie ani szybki, ani ładny. Los Mubaraka jest przypieczętowany, ale jego otoczenie nie zamierza rezygnować ze swoich wpływów, toteż będzie chciało udziału we władzy, a to zepsuje smak egipskiej rewolucji. Fortuny pozostaną nietknięte, zbrodnie niewyjaśnione, a uczciwość wrześniowych wyborów prezydenckich nie jest wcale przesądzona.

Z braku jednoznacznego poparcia ze strony Zachodu reżim zdołał oprzeć się demonstrantom i teraz będzie walczył o to, by wyrwać jak najwięcej dla siebie. Ameryka i Europa mają swoje racje, ale nie powinny się dziwić, jeśli Egipcjanie nie skorzystają z dobrych rad Zachodu.

Współpraca: Roman Frister, Marek Ostrowski, Wawrzyniec Smoczyński

Polityka 07.2011 (2794) z dnia 12.02.2011; Temat tygodnia; s. 14
Oryginalny tytuł tekstu: "Wiek przebudzenia"
Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Ja My Oni

Jak dotować dorosłe dzieci? Pięć przykazań

Pięć przykazań dla rodziców, którzy chcą i mogą wesprzeć dorosłe dzieci (i dla dzieci, które wsparcie przyjmują).

Anna Dąbrowska
03.02.2015
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną