Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Świat

U Kowalskiego na pustyni

Polska i Libia - kiedyś przyjaciele

Rankeelaw / Flickr CC by SA
Przez dwie dekady Polska Ludowa unowocześniała Libię. Dziś, gdy bogaty w ropę i gaz Trypolis podpisuje umowy z Anglikami i Francuzami, o polskich sukcesach w Libii przycichło. Co się stało? Zgubiliśmy sojusznika?

>> Artykuł pochodzi z archiwalnego wydania tygodnika POLITYKA z marca 2007 r.>>

 

Do zbliżenia PRL z Dżamahiriją, czyli Państwem Ludu, doszło w latach 70. Trwała zimna wojna, a lewicowemu, antyzachodniemu i antyamerykańskiemu Kadafiemu było zdecydowanie bliżej do Moskwy niż do Waszyngtonu. Co ważne, swym kontrahentom pułkownik płacił twardymi dolarami lub wymienialnymi na dolary dinarami. W tym samym czasie Edward Gierek szukał pieniędzy na modernizację Polski. PRL, poza wykwalifikowaną siłą roboczą, nie miała nic atrakcyjnego do wyeksportowania. Współpraca z Zachodem nie wchodziła w grę, w płacącym rublami transferowymi Związku Radzieckim nie opłacało się pracować, zostały więc kraje Trzeciego Świata.

Kadafi miał dewizy i ropę, Gierek specjalistów. Rachunek był prosty – Polakom opłacało się budować w Libii, by dostać ropę i móc nią spłacać polskie długi. Libijczycy nie dysponowali własnymi fachowcami, bo ci nieliczni, którzy pokończyli zagraniczne studia, nie kwapili się z powrotem do domu. Dlatego z Polski, Jugosławii i Bułgarii pielgrzymowali tu inżynierowie, mechanicy, robotnicy, lekarze, pielęgniarki, naukowcy. Mimo politycznych waśni z Zachodem, pojawiali się także Niemcy, Francuzi, Anglicy, Włosi, a nawet nafciarze z USA.

Polacy zwali Muammara Kadafiego Kaziem lub Kowalskim. Jego oficjalny tytuł to Przywódca Rewolucji 1 Września. Na początku września 1969 r. dwudziestokilkuletni kapitan Kadafi, syn poganiacza wielbłądów, obalił pierwszego i ostatniego króla Libii, starego i schorowanego Idrisa. Stając na czele wojskowego zamachu stanu młokos wykorzystał nieobecność władcy, który kurował się w Turcji. Kadafi zabrał się za rewolucję islamsko-socjalistyczną. Sprzyjało mu szczęście. W 1973 r., w czwartym roku rewolucji, zaczął się na świecie kryzys naftowy, ceny ropy (z niespełna 3 dol. za baryłkę) ostro poszybowały w górę i kraj się wzbogacił. W czasach monarchii kraj żył głównie ze sprzedaży złomu, który na pustyni zostawiły po sobie armie Montgomery’ego i Rommla. Libia Idrisa była jednym z najbiedniejszych państw na świecie. Libia Kadafiego miała być samowystarczalna i nowoczesna.

Najpierw, by zrealizować sny o autarkii, należało wszystko sprowadzić, nawet widokówki ze zdjęciami stołecznego Trypolisu. Z Zachodu przywożono samochody, ubrania, żywność, maszyny, z Japonii sprzęt elektroniczny, ze Wschodu cement.

Z Pakistanu, a także z najbliższej okolicy, z Czadu, Tunezji i Egiptu, ściągano robotników. Muammar Kadafi zapowiedział, że każdemu Libijczykowi należy się bezpłatna woda, prąd, dobra płaca, leczenie i edukacja oraz godne życie w darmowym mieszkaniu lub domu. Wznoszono więc miejskie osiedla, potężne zespoły farm, drogi, mosty, fabryki, lotniska, szpitale, wiercono studnie. Rząd rozdawał gotowe gospodarstwa. Zazwyczaj budowali je z importowanych materiałów Polacy z Budimeksu, drogi dojazdowe przygotowywał Dromex, maszyny zapewniali Brytyjczycy, a Bułgarzy urządzali ogrody i dostarczali trzodę.

Farmy, w tym ogromne domy, zaprojektowane dla Libijczyka, jego kilku żon i licznego potomstwa, nie cieszyły się wzięciem niepiśmiennych Beduinów żyjących od pokoleń z handlu lub z pasterstwa. A to właśnie oni, dotychczas pustynni koczownicy, mieli być największymi beneficjentami akcji cywilizacyjnej i mieli dźwignąć podupadającą produkcję żywności. Niegdyś Libia była pszenicznym spichlerzem Imperium Rzymskiego, a w latach 70. dwumilionowy naród dysponując terytorium pięciokrotnie większym od Polski skazany był na import ryżu, owoców i zbóż. Doskonała ziemia na północy leżała odłogiem, zasadzone przez Bułgarów rośliny usychały i nowe gospodarstwa szybko wyglądały jak po przejściu frontu. W ruinę popadały także domy dawnych włoskich kolonizatorów. Beduini woleli szałasy. W ostateczności przeprowadzkę do miasta.

Dromex wybudował 4 tys. km płaskich jak stół dróg. Do połowy lat 80. Budimex postawił prawie półtora tysiąca gospodarstw. Libijczycy nie nadążali za inwestycjami. Wybudowano m.in. przetwórnię ryb, w której nic nie było libijskie, włącznie z maszynami, budynkami i blachą na puszki. Nawet ryby łowili Hiszpanie. Nowe fabryki nie ruszały z produkcją. Niewyszkolony libijski personel szpitalny psuł nowoczesne urządzenia. Na przedmieściach Trypolisu wyrosło cmentarzysko samochodów z zatartymi silnikami, których kierowcy zapomnieli o uzupełnieniu oleju. W pewnym okresie główną przyczyną zgonów małych dzieci było wypadnięcie z okna – rodzice z pustyń długo uczyli się miejskiego stylu życia w piętrowych budynkach.

 

 

W 1973 r. Kadafi stwierdził, że rewolucja stworzyła liczne możliwości zatrudnienia, ale nikt z miejscowych nie zgłosił się do pracy. Za to chętni byli Polacy. Wyjeżdżali zazwyczaj za pośrednictwem którejś z central handlu zagranicznego, Dromeksu, Budimeksu czy Elektrimu, które zdobywały kontrakty, organizowały maszyny i wysyłały ludzi do pracy. Inna centrala, Polservice, pośredniczyła w szukaniu specjalistów, z którymi podpisywano indywidualne kontrakty. – Zakontraktowani dostawali jedynie 10 proc. sumy faktycznie płaconej przez Libię. Specjalista i tak był zadowolony z kokosów, które dostawał. Resztę przejmował Polservice. Dlatego ludowym władzom w Polsce tak zależało na wysłaniu jak największej liczby osób – opowiada arabista Jacek Ożarowski, który karierę tłumacza zaczynał właśnie w Polservisie. Od rodzaju kontraktu zależały nie tylko zarobki, ale także styl życia w Libii.

Najgorsze warunki panowały w tzw. kampach, czyli rozsianych po całym kraju osiedlach robotniczych. – Rzadko stawiano je nad morzem, częściej na środku pustyni – wspomina Ożarowski. – Czym robotnicy lub inżynierowie z kampów zajmowali się po pracy? Kobiet żadnych, o grze w piłkę w morderczym upale nikt o zdrowych zmysłach nie myślał. Dla odmiany zimą lało i pustynia zamieniała się w grzęzawisko. Na dodatek arabska telewizja nie nadawała się do oglądania.

Po pierwszej fascynacji egzotyką dochodziło do zderzenia z brutalną rzeczywistością. Dokuczała samotność. Tylko kadra kierownicza mogła sprowadzać rodziny. We znaki dawał się klimat, odległość od domu oraz, szczególnie w stanie wojennym, nader skąpe informacje z kraju. Nawet ci bez drygu do roboty brali po dwie zmiany dziennie, byleby czas szybciej płynął. Opłacalność wyjazdu mobilizowała do rezygnacji z urlopu na rzecz wyższych stawek. Robotnicy przyjmowali wojskowo-więzienne obyczaje: kupowali metry krawieckie i codziennie odcinali kolejne 10 mm dniówki lub rysowali kalendarze i mozolnie skreślali poszczególne kratki. Wysłannicy „Polityki” parokrotnie odwiedzali wielkie budowy i opisywali znój polskiego budowlańca. W 1975 r., w apogeum polskiej obecności w Libii, Andrzej K. Wróblewski donosił: „Obok kilkudziesięciu inżynierów jest tylko jeden jedyny psycholog. Maszyny zawsze wydawały nam się sprawą poważniejszą. Co robi psycholog? Pracuje w komórce paszportowej”.

Najbardziej spalało obliczanie, na co starczy, a na co trzeba jeszcze popracować. Jeden dinar był wart 3,35 dol. Oszczędni mieszkańcy kampów żyli nawet za 10 dinarów dziennie, bardziej rozrzutni za dwadzieścia. Zarabiali zazwyczaj ok. 100 dinarów, ale dzięki zaradności wysyłali do kraju dużo więcej – wożono japońską elektronikę, złoto, na czarnym rynku handlowano walutami. W ten sposób miesiąc w Libii przynosił zyski równe nawet rocznej pensji w Polsce. Za trzy miesięczne pensje kupowano wymarzonego malucha, nieco dłużej pracowano na domy, mieszkania, dacze. Pewien inżynier zwierzał się Mirosławowi Głogowskiemu w 1985 r.: „Człowiek może nie mieć tu wygód, rozrywek, towarzystwa, nawet nie dostawać listów z domu. Jedno musi mieć koniecznie. Kalkulator. Dinary przelicza na dolary, dolary na aktualny kurs czarnorynkowy w kraju. Cztery lata temu byłem w tym bardzo dokładny. Teraz nabrałem luzu. Jestem nastawiony po prostu na przetrwanie, wracam z pracy, jem obiad, idę spać, trochę wieczorem posiedzę, policzę to i owo na kalkulatorku i znowu śpię. Tak już od pięciu lat. Myślę, że powinienem jeszcze trochę wytrzymać”.

Wielu nie wytrzymało trudów

wyprawy po złote runo. Przypłacali ją zdrowiem, nawet życiem. Asfaltując pustynię Argonauci znad Wisły tęgo pili. I to goszcząc w państwie, gdzie obowiązywała prohibicja, gdzie za przemyt alkoholu groziły surowe kary. Na łamach „Polityki” zapewniano, że w Libii mało kto bywa wypoczęty, ale trzeźwi są wszyscy, bo nawet w polskich stołówkach serwuje się wyłącznie kompot. W rzeczywistości napoje nieosiągalne w stołówkach lub restauracjach produkowano w domu. Argonauci namiętnie oddawali się propinacji. Kilogram niedostępnego w Polsce polskiego cukru kosztował grosze, tyle co pudełko zapałek. Wystarczyły francuskie drożdże, libijska woda i ziemniaki oraz pomoc kolegów-chemików w skonstruowaniu aparatury.

Libijska hossa trwała do lat 80. Kadafi w pogoni za sławą światowego rewolucjonisty promował ekstrawaganckie i czasem zbrodnicze pomysły. – Kowalski wyrzucił Sudańczyków, a że Sudańczycy pracowali w piekarniach, w całym państwie zabrakło chleba. Zapowiedział, że wyrzuci wszystkich, którzy nie znają arabskiego i nakazał powrót Libijczykom z zagranicy. Zlikwidował handel detaliczny – wspominają Roma i Szymon Ziębowie, wtedy angliści z Bengazi. Militaryzował kraj, brutalnie rozprawiał się z przeciwnikami politycznymi, wywoływał burdy z sąsiadami, przyjmował Idiego Amina, zbiegłego tyrana Ugandy, sponsorował terroryzm. W 1986 r. libijscy agenci podłożyli bombę w popularnej wśród amerykańskich żołnierzy dyskotece w Berlinie. W odpowiedzi Amerykanie urządzili polowanie na Kadafiego, zbombardowali Trypolis i Bengazi. Libijskie bomby rozerwały amerykański Jumbo Jet nad szkockim Lockerbie w 1989 r., a rok później francuski samolot nad Nigrem. Libia popadła w wieloletnią izolację. W tym samym czasie w Polsce upadł komunizm.

Kontakty rwały się już wcześniej. Od zawsze Libijczycy kaprysili odbierając drogi Dromeksu czy domy stawiane przez Budimex. Obie firmy notowały straty, wiele transakcji nie zostało rozliczonych. Przez dwie dekady przez Libię przewinęło się 150 tys. rodaków, a bilans naszej obecności, oprócz doskonałej renomy polskich firm, to obustronne pretensje o długi – Warszawa żąda od Trypolisu zwrotu 88 mln dol. zaległości, Libia domaga się 30 mln. W 2005 r. rząd Marka Belki spróbował przełamać apatię, jednak uścisk ręki z Kadafim nie wywołał rewolucji. Nie powiodły się starania państwowych koncernów petrochemicznych o libijską ropę i gaz. Nie udały się także naftowe przedsięwzięcia Jana Kulczyka.

Nadal w Libii pracują polscy lekarze i pielęgniarki, archeolodzy z UW prowadzą wykopaliska w Ptolemais, działają firmy geologiczne, Geokart kreśli mapy. Interesy budowlane prowadzi się coraz trudniej. Obcy inwestor musi mieć partnera libijskiego albo zatrudniać niewydajnych Libijczyków i, tak jak dawniej, walczyć z nieprzychylną biurokracją i powszechnym bałaganem.

Muammar Kadafi nie tylko otworzył się na świat, nawiązał nawet stosunki dyplomatyczne z USA, wypłacił odszkodowania ofiarom zamachów nad Lockerbie i nad Nigrem, wypuścił z cel śmierci bułgarskie pielęgniarki i palestyńskiego lekarza, ale także otworzył na oścież drzwi przed zachodnim kapitałem. Konkurencja wymusiła spadek cen, toteż przy nowych kontraktach zatrudnia się najtańszych robotników – Wietnamczyków, Sudańczyków, obywateli Bangladeszu. Czy warto wracać szerokim frontem w libijskie piaski? Zapewne inni już prześcignęli nas oferując zaawansowane technologie, których Kadafii potrzebuje. Mimo nieprzewidywalności pułkownika Anglicy sprzedają mu broń, a Francuzi nie bacząc na ryzyko do sprzętu militarnego własnej produkcji dorzucają reaktor jądrowy.

Nie jesteśmy w stanie konkurować ani z nimi, ani z tanimi robotnikami. Polacy jeździli do Libii zarabiać pieniądze, teraz można je zdobyć dużo mniejszym wysiłkiem w Unii Europejskiej. Dlatego nikt młody już się tam nie pojawia. Nie odzyskamy dawnej pozycji – podsumowuje Jacek Ożarowski.

Z polskich firm najaktywniejsza jest Hydrobudowa, która 13 lat temu zdobyła kontrakt na remont i budowę falochronów oraz portu rybackiego w Garabulli pod Trypolisem. To jedna z ostatnich budów w Libii prowadzonych przez zagraniczną firmę. W Garabulli jest nawet niewielki polski kamp. Pracują tam Polacy, którzy w Libię wrośli i nie przeszkadza im, że to już nie eldorado, że kurs dolara spada na łeb na szyję, że koszty życia rosną i zlikwidowano czarnorynkowy obrót walutą, do niedawna główne źródło dochodów.

W kampie mieszka się podobnie jak dawniej, a biorąc nadgodziny da się jakoś żyć.

Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Ja My Oni

Jak dotować dorosłe dzieci? Pięć przykazań

Pięć przykazań dla rodziców, którzy chcą i mogą wesprzeć dorosłe dzieci (i dla dzieci, które wsparcie przyjmują).

Anna Dąbrowska
03.02.2015
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną