Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Świat

Kłamstwa pod Hindukuszem

Goran Tomasevic/Reuters / Forum
Po co właściwie jesteśmy w Afganistanie? - pyta polityk konserwatywnej niemieckiej CDU, Jürgen Todenhöfer.
Artykuł pochodzi z 9 numeru tygodnika FORUM, w kioskach od 28 lutego.Polityka Artykuł pochodzi z 9 numeru tygodnika FORUM, w kioskach od 28 lutego.

Był wtedy zimny, grudniowy wieczór roku 1984. Jako poseł z Tybingi demonstrowałem razem z młodzieżówką CDU przeciw trwającej już od 5 lat wojnie, prowadzonej przez Sowietów pod Hindukuszem. Wołaliśmy: „Wolność dla Afganistanu!” W Moskwie nikt nas nie słyszał. Wkrótce potem przeczytałem, że rosyjski minister obrony kolejny raz odznaczył swych dzielnych żołnierzy medalami za odwagę.

W żadnej innej sprawie nasze partie nie były wtedy tak jednomyślne, jak w potępieniu tej wojny. Jak to się dzieje, że dziś CDU tak zgodnym chórem popiera wojnę? Że razem z nią maszerują FDP i SPD - niegdyś partia pokoju w czasach Willy Brandta? Że nawet Zieloni, którzy przyrzekali przekuwać miecze na lemiesze, nie mogą się zdobyć na wyraźne „nie”?

Można jeszcze zrozumieć, czemu w pełnych emocji chwilach po 11 września żaden niemiecki polityk nie odważył się powiedzieć naszym amerykańskim sojusznikom: w ewentualnej wojnie nie weźmiemy udziału. Ale czemu dzisiaj, po upływie 9 lat, nasi politycy wciąż drepczą za sojusznikami, jak za panią matką?

Obecne pozorne zmagania co do warunków, w jakich „być może” udałoby się wycofać „jednostki bojowe” z Afganistanu do końca roku 1914, mają niemal groteskowy charakter. Berlin pełen troski spogląda na Waszyngton, by się upewnić, czy wielki brat faktycznie chce się wycofać do 2014 r. Bo gdyby Amerykanie postanowili odłożyć wycofanie z Afganistanu na później, to i asy naszej polityki znalazłyby powody, aby zostać tam dłużej.

Odwrót, odłożony na cztery lata, ma w sobie coś upiornego. Oznacza to, ze chcemy zafundować Afgańczykom jeszcze okres wojny tak długi, jak cała pierwsza wojna światowa. Zapowiedź Zachodu, ze zamierza się wtedy wycofać, brzmi tak jak obietnica nałogowego palacza, że być moze za cztery lata rzuci palenie.

Nie spotkałem w ciągu ostatnich lat ani jednego polityka, który by przekonująco potrafił wyjaśnić, co właściwie NATO chce osiągnąć w Afganistanie. Rozmowy z reguły kończyły się wzruszeniem ramion na znak rezygnacji. W końcu sojusz to sojusz, a supermocarstwa nie mogą po prostu tak sobie się wycofać.

Ale ponieważ nikt nie chce przyznać, ze prawda jest aż tak banalna, opowiada się bajeczki – tak samo, jak w Iraku. Wojna w Afganistanie jest wojną czterech mitów.

Nasza przemoc wraca jak bumerang

Pierwsze kłamstwo brzmi, że zwalczamy tam międzynarodowy terroryzm. Ale nawet David Petraeus, naczelny dowódca sił NATO w Afganistanie, przyznał już w maju 2009 r., że „al-Kaida nie prowadzi już operacji z Afganistanu”. Zdecentralizowała się już dawno, ma punkty kontaktowe rozsiane po świecie. Z Afganistanu al Kaida nie mogłaby sterować swymi poczynaniami już choćby tylko ze względów technicznych. Cała łączność elektroniczna tego regionu jest kontrolowana przez amerykańskie drony i satelity. Nie walczymy w Afganistanie z międzynarodowymi terrorystami, tylko z narodowym ruchem oporu. I hodujemy to, co rzekomo zwalczamy. Zabijając każdego cywila, popychamy dziesięciu młodych ludzi na świecie do tego, by odpłacić za to terrorem. Gen. Stanley McChrystal, były naczelny dowódca NATO Afganistanie, nazwał to „matematyką powstania” udzielając wywiadu, który zakończył jego karierę. Jest to nasza własna przemoc, która uderza nas jak bumerang - w postaci globalnego terroryzmu.

Drugie kłamstwo brzmi, że bronimy tam wartości naszej cywilizacji. Sam wykładałem kiedyś na wydziale prawa i starałem się wyjaśnić studentom, ze nasza konstytucja chroni godność każdego człowieka. Że nikogo nie wolno bez postępowania sądowego pozbawić wolności. Gdzie w Afganistanie respektowana jest godność człowieka? Każdego dnia z rąk zachodnich sił zbrojnych giną tam dwie lub trzy osoby cywilne. Bezimienne amerykańskie szwadrony śmierci likwidują nocą, z naruszeniem najbardziej podstawowych reguł prawa międzynarodowego, przywódców ruchu oporu, a często również osoby cywilne. W znanym ze stosowania tortur więzieniu w Bagram młodzi Afgańczycy siedzą od lat bez żadnej szansy na proces. Warunki są tam gorsze, niż w Guantanamo. Dla naszych „obrońców cywilizacji” ten temat nigdy nie był wart debaty parlamentarnej. Od początków kolonializmu nigdy nie broniliśmy w świecie muzułmańskim wartości naszej cywilizacji. Zawsze broniliśmy tylko naszych interesów. Irak i Afganistan – to tylko ostatnie epizody długiej historii. Na ogół byliśmy bardziej okrutni od naszych muzułmańskich przeciwników. Al Kaida w ciągu ostatnich 19 lat brutalnie zamordowała w USA i w Europie Zachodniej 3500 osób spośród ludności cywilnej. George W. Bush ma na sumieniu w samym tylko Iraku setki tysięcy ludzi. Wszystko w imię naszej cywilizacji.

Co piąte afgańskie dziecko umiera

Trzecie kłamstwo - to twierdzenie, że „cywilna odbudowa ma pierwszeństwo przed operacjami militarnymi”. Jednak Stany Zjednoczony wydały w 2010 roku 100 miliardów dolarów na prowadzenie wojny, a tylko 5 miliardów na „pomoc dla rozwoju”. Z tej „pomocy” 40 proc. wróciło z powrotem do USA tytułem dochodów i honorariów. Reszta trafiła w mroczne kanały międzynarodowych spółek „podwykonawców”, skąd już tylko wąski strumyk 20-30 proc. tych środków popłynął na cele rozwojowe. Również Niemcy przeznaczają na „odbudowę” tylko ułamek tego, co wydają na swoje siły zbrojne. Tymczasem według danych MFW Afganistan jest dziś najuboższym krajem Azji. Według UNICEF co piąte afgańskie dziecko nie dożywa piątego roku życia. Według amerykańskiego ambasadora Eikenberry’ego 77 proc. Afgańczyków nie ma dostępu do czystej wody pitnej. 45 procent cierpi głód. „Priorytet cywilnej odbudowy”?

Czwarte wojenne kłamstwo głosi, ze stacjonujemy pod Hindukuszem, aby raz na zawsze nie dopuścić do powrotu talibów. To brzmi niemal sympatycznie. Kto by chciał powrotu wojowników z epoki kamienia łupanego, którzy depczą prawa kobiet? Prawda jest jednak bardziej złożona. Niebezpieczeństwo, że talibowie, którzy dziś kontrolują połowę terytorium Afganistanu, zdobędą również resztę, nie będzie za cztery lata mniejsze niż obecnie. Afgańscy talibowie stają się z każdym dniem silniejsi. Uczą się też na własnych błędach, w przeciwieństwie do swych naśladowców w Pakistanie. „New York Times” donosi, że w wielu regionach kontrolowanych przez ruch oporu dziewczęta już znowu chodzą do szkoły. Za zgodą talibów.

Ale nawet gdyby tak nie było, niemożliwy do zaakceptowania światopogląd talibów nie jest żadnym powodem do wojny. Gdyby tak było, musielibyśmy wmaszerować także do Somalii, Jemenu i Korei Północnej, nie wspominając już o innych państwach autorytarnych, które po części są naszymi sojusznikami. Świat stałby się jednym wielkim krwawym polem bitwy.

Po wycofaniu NATO nie musi też nastać chaos. Nawet w Iraku chaos sie nei zwiekszył, gdy wycofały się stamtąd amerykańskie oddziały bojowe. Tamtejszy ponury chaos nastał po ich inwazji, a nie po wycofaniu się.

 

 

Byle zachować twarz

Północnoatlantyckiemu sojuszowi zależy już tylko na tym, by wyjść z afgańskiego bagna z możliwie jak najmniejszą utratą twarzy. Barack Obama wydał rozkaz wzmocnienia swoich wojsk celem przeprowadzenia osławionej krwawej, końcowej rundy. Tak samo zakończyła się wojna w Algierii, wojna wietnamska, a także wojna sowiecka w Afganistanie.

Jeśłi nikt nie zmieni tego kursu, w tej końcowej rundzie niezliczeni ludzie znów poniosą bezsensowną śmierć. Nasi politycy zaś dalej będą opowiadać patetyczne bajeczki. O dzielności i o ojczyźnie. Byle nie przyznać, ze od dziewięciu lat wprowadzali opinię publiczną i naszych żołnierzy w błąd. Że nigdy nie mieli prawdziwego powodu do wojny.

Jest alternatywa: rokowania, narodowe i międzynarodowe. Dlaczego żaden niemiecki polityk nie odważy się zaproponować, by Niemcy odegrały rolę mocarstwa, wnoszącego wkład na rzecz pokoju? Czy w naszym rządzie nie ma żadnego Brandta, Genschera ani Bahra? Kogoś, kto – niechby i za zamkniętymi drzwiami – wytłumaczyłby amerykańskiemu prezydentowi z całą przyjaźnią, że są mądrzejsze rzeczy do zrobienia, niż ta wojna bez sensu i bez celu. Że my w tej krwawej końcowej rundzie już nie weźmiemy udziału.

Gdzie jest niemiecki polityk, który wystąpi z inicjatywą nowej konferencji na rzecz bezpieczeństwa i współpracy na wzór KBWE? Który będzie nalegał na nawiązanie bezpośrednich rozmów władz amerykańskich z Mułłą Omarem? Może Obamie potrzebny jest teraz właśnie taki partner w sojuszu? Taki prawdziwy przyjaciel.

Ktoś, kto uważa takie rozmowy za nierealistyczne, powinien spytać Henry’ego Kissingera, co mu zarzucano, gdy prowadził negocjacje z Vietkongiem. Żądania zachodnich polityków, by rozmawiać tylko z umiarkowanymi talibami, są oderwane od życia. Co by powiedzieli Wietnamczycy, gdyby Kissinger upierał się, że chce rozmawiać tylko z umiarkowanym Vietkongiem?

Rozmowy nie byłyby łatwe. Ale Stany Zjednoczone mają coś do zaoferowania: zawieszenie broni dla kraju, wyniszczonego po 30 latach działań wojennych. Wycofanie oddziałów okupacyjnych i międzynarodową akceptację dla udziału ruchu oporu w afgańskich władzach. Ktoś, komu włosy się jeżą na głowie na myśl o powrocie Mułły Omara, powinien wiedzieć, że władze afgańskie dawno już proponowały mu urząd wiceprezydenta. Chociaż nie zechcą się do tego przyznać.

Mamy odważnych żołnierzy, brak odważnych polityków

Talibowie ze swej strony w ramach takiego „big deal” musieliby zagwarantować koniec wszelkich działań zagranicznych terrorystów na terenie Afganistanu i położenie kresu uprawie maku do produkcji opium. Wszystko to nastąpi i tak – również udział talibów we władzach, lub przejęcie przez nich władzy. Nie inaczej było w Wietnamie. Nasi polityczni przywódcy o tym wiedzą. Czy naprawdę Afganistan musi być przeorywany jeszcze przez cztery lata?

Chętnie zabrałbym ze sobą któregoś z polityków do jakiejś afgańskiej rodziny. Hełm i kamizelkę kuloodporną mógłby spokojnie zostawić w domu – gościnność jest u Afgańczyków uświęconą tradycją. Moglibyśmy odwiedzić w Aliabadzie pod Kunduz dzieci, których ojcowie i rodzeństwo we wrześniu 2009 zostali zbombardowani i spaleni na popiół z niemieckiego rozkazu. Na pewno chciałyby zapytać gościa, w czym oni zawinili Niemcom.

Kiedy to piszę, za oknem pada śnieg – tak samo, jak podczas tamtej demonstracji przed 26 laty w Tybindze. I znowu minister obrony rozdaje medale - bo przy całej swej pewności siebie nie ma odwagi przyznać, że ta wojna jest przegrana. Mamy wielu odważnych żołnierzy, ale mało odważnych polityków. Buduję właśnie dom dla sierot z Aliabadu. Mógłbym płakać – ale przecież nikt nie płacze z powodu Afganistanu.

 

Jürgen Todenhöfer (lat 70) zasiadał w Bundestagu z rameinia CDU, był także wiceprezesem koncernu prasowego Burda. Od 1980 roku odwiedza regularnie Afganistan, w roku 2010 opisał swe doświadczenia afgańskie w książce „Teile Dein Glück” („Podziel się swoim szczęściem”).

 

Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Kraj

Przelewy już zatrzymane, prokuratorzy są na tropie. Jak odzyskać pieniądze wyprowadzone przez prawicę?

Maszyna ruszyła. Każdy dzień przynosi nowe doniesienia o skali nieprawidłowości w Funduszu Sprawiedliwości Zbigniewa Ziobry, ale właśnie ruszyły realne rozliczenia, w finale pozwalające odebrać nienależnie pobrane publiczne pieniądze. Minister sprawiedliwości Adam Bodnar powołał zespół prokuratorów do zbadania wydatków Funduszu Sprawiedliwości.

Violetta Krasnowska
06.02.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną