Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Świat

Trzecia połowa meczu

Literatura kibolowa

Bójka kiboli niemieckich z angielskimi po meczu w Stuttgarcie Bójka kiboli niemieckich z angielskimi po meczu w Stuttgarcie Reuters / Forum
Kibole to plaga sportowego świata, ale też temat ciekawych analiz, powieści i pamiętników, należących do nowego gatunku Hooligan Books.
Słowo fan pochodzi od fanatyka, tłumaczy John King, autor powieści „Kibole”, od 1976 r. fan ChelseaMaciej Szpakowski / FotoMM/BEW Słowo fan pochodzi od fanatyka, tłumaczy John King, autor powieści „Kibole”, od 1976 r. fan Chelsea
Na zdjęciu ten, który fanów ma pod dostatkiem - Christiano RonaldoJavier Garcia BPI/Reporter Na zdjęciu ten, który fanów ma pod dostatkiem - Christiano Ronaldo

Politycy wypowiadają wojnę stadionowym chuliganom, a socjolodzy zachodzą w głowę, czy wojny gangów tzw. kiboli to kolejna forma młodzieżowego protestu, rozładowanie potencjału przemocy, odbicie społeczeństwa twardych łokci, a może tylko nielegalna forma sportów ekstremalnych?

Folklor piłkarski jest w Europie znany od stulecia, już w 1931 r. mówiono o piłkarskiej psychozie. Ale do połowy lat 60. ani prasa, ani policja niezbyt się nim interesowały. Do lat 50. „bitewni turyści” kibicowali swoim drużynom, które wybierano w zależności od miejsca zamieszkania i warstwy społecznej. Klub tworzył społeczny biotop w rodzinnej atmosferze. Od połowy lat 50. – wraz z profesjonalizacją piłki i zamianą superligi w show-biznes – powstały dwa typy fanów. Z jednej strony wybredny konsument, który chce oglądać dobrą piłkę, ale nie jest związany z klubem. Z drugiej członkowie fanklubów – ubrani w szaliki, czapki, emblematy – tworzący na stadionie atmosferę karnawału i plemiennych wojen, które od lat 70. w wielu krajach zmieniały się w orgię zniszczenia i przemocy. To oni są odpowiedzialni za trzecie połowy meczów rozgrywane na trybunach, ale najczęściej poza nimi.

Dziś w literaturze brytyjskiej jest już cały gatunek Hooligan Books. Niemal każdy klub ma swoją true crime, opowieść o legendarnych bojach klubowych fanów. Klasyczny reportaż uczestniczący Billa Buforda „Wśród kiboli” został sfilmowany. „Faceci w czerni” Tony’ego O’Neilla osiągnęli 650 tys. egzemplarzy nakładu. A w Polsce w 2008 r. ukazał się „Hoolifan. Wspomnienia chuligana Chelsea Londyn” Martina Kinga i Martina Knighta.

"Tu nie chodzi o mordowanie ludzi"

Słowo fan pochodzi od fanatyka, tłumaczy John King, autor powieści „Kibole”, od 1976 r. fan Chelsea: „Kiedyś na trybunach stało 20 tys. młodych ludzi. Śpiewali, przepychali się. Jednak po Heysel piłka przestała być piłką. Wprowadzono kontrole, kamery. Są megafony, bębny, piszczałki. Zbudowano miejsca siedzące. Podniesiono ceny i tym samym usunięto ze stadionów tych młodych ludzi, których tam nie chciano mieć. Przyciągnięto nowy typ – klientów, a nie widzów. Atmosfera na stadionach senna”. Rządzący patrzą na kiboli z pogardą, tymczasem „piłka jest teatrem, atrakcyjna medialnie i mniej groźna niż wojna. Tu nie chodzi o mordowanie ludzi”. King życzy Chelsea, by spadła do drugiej ligi, bo wtedy „luksusowi klienci odejdą, bilety stanieją i powrócą prawdziwi fani...”.

Bill Buford nie był tak nostalgiczny. Przez osiem lat londyński pięknoduch prowadził podwójne życie. W tygodniu redagował pismo literackie, a przez weekend był kibolem Manchester United. Jeździł z fanami po Anglii, Włoszech, Niemczech. Absolwent Berkeley i Cambridge, przyjaciel Salmana Rushdiego, przesiadywał w pubach, słuchał rasistowskich tyrad, pił do nieprzytomności. Jego bitewne relacje kibola „Spiegel” porównuje z wojennymi dziennikami Ernsta Jüngera.

Zaczęło się na jakiejś stacji w Walii, gdzie Buford zobaczył pociąg z kibicami. Piłka go nie obchodziła, ale znał klasyczne prace o psychologii tłumu Gustave’a Le Bona czy Eliasa Canettiego. Teraz chciał się przekonać, jak to działa. Poleciał z fanami Manchester United do Turynu. Już w samolocie wszyscy byli pijani. Potem przeszli przez miasto jak tornado. Atakowali kierowców, rozbijali szyby. „Jakbym był w stanie nieważkości” zanotował Buford. W lokalu neofaszystów uciekał w demonstracyjny cynizm („Chciałem się dowiedzieć, czy diabeł zasługuje na swą opinię”). Przyznaje, że chóralne Sieg Heil i atmosfera agresji i jego wprawiła w entuzjazm. Podczas walk ulicznych odczuwał wyraźną przyjemność: „Tłum jest głodny wydarzeń i ten głód musi być zaspokojony”. Z „głęboką satysfakcją” rejestruje „cichy, głuchy trzask” pękającej szyby. Przemoc działa na niego jak narkotyk, „daje poczucie absolutnej pełni”. Ale swą relację kończy triumfem policji. W czasie zadymy we Włoszech w 1990 r. to nie brytyjscy Hooligans, lecz metodycznie bijący włoscy policjanci byli górą.

Piłkarskie true crime zna również literatura włoska i niemiecka. Fanów AC Milan w „Furiatach” opisał Nanni Balestrini. A w Niemczech przedstawicielami chuligańskiej prozy są Alexander Hoh, Stefan Schubert czy Michael Pettau.

Furiaci i cała reszta

Hoh był w latach 1985–95 fanem hamburskiego HSV. W swych wspomnieniach „W małych grupach, bez śpiewów” nie gloryfikuje i nie bagatelizuje tego, co się działo w trzeciej połowie meczu. Najpierw się tylko przyglądałem, opowiadał hamburskiemu „Abendblatt”. Pierwsza bijatyka była ekscytująca. Potem, na wzór angielski, utworzyliśmy fanklub. Fascynujące było to, że byli w nim ludzie z marginesu i studenci, którzy poza piłką nie mieliby sobie nic do powiedzenia. Ci ludzie – twierdzi Hoh – wcale nie szukają ujścia dla swych frustracji czy niespełnionych emocji politycznych. On sam był zadowolony z życia. Nie szukał wojny zastępczej, którą wmawiają szalikowcom psycholodzy społeczni. Chciał jedynie wypróbować, gdzie są jego granice. Owszem, prowokowali nazistowskimi hasłami. Ale gdy neonaziści chcieli pozyskać kiboli z legendarnego Zachodniego Łuku trybun HSV, szybko zostali wyrzuceni siłą.

Bijatyki Hoh traktował po sportowemu. Fajnie było mierzyć się z równymi sobie. Oczywiście, można by się zapisać do klubu bokserskiego, „ale na ulicy dochodzi ta niepewność, że nie wiadomo gdzie, jak i kiedy trafi się na przeciwnika. Poza tym ta zabawa w kotka i myszkę z policją. Myśmy nie byli bokserami, lecz chudymi chłopakami, którzy bijąc się machali rękami jak wiatrakami”. Zresztą nie chodziło o bijatykę, a o drakę. A media z rozmysłem podsycały przemoc: „Kiedyś kamerzysta zapytał nas, kiedy wreszcie zaczniemy się nawalać, bo on potrzebuje ostrych zdjęć. Kiedy indziej proponowano nam pieniądze, byśmy zaczęli rzucać krzesłami prowokując bijatykę”. Ponadto media są dwulicowe: gdy na trybunach ognie bengalskie palą kibice Galatasaray – jest to dowód ich śródziemnomorskiego temperamentu, gdy to robią hamburczycy – jest to anarchia. Nie brak też policjantów, którzy szukają pretekstu, by przywalić. „Najczęstsze urazy od policyjnych pałek to urazy głowy”.

Są policjanci – jak Stefan Schubert, autor wyznań „Przemoc jest pewnym rozwiązaniem” – którzy prowadzą podwójne życie. W tygodniu chronił prawo i porządek. A w weekendy jeździł po Niemczech i Europie jako kibol i łamał szczęki. Dziś ma 40 lat i jest właścicielem siłowni w Bielefeld. Od 13 lat już nie bije, chyba że – jak mówi – trzeba. Alkoholik na odwyku? Z jego książki wynika, że skłonność do przemocy nie spada z nieba, lecz rozwija się stopniowo jak każdy nałóg. Po raz pierwszy bił się, gdy w drodze ze szkoły zaatakował go gang młodzieżowy. Wygrał. Następnego dnia przeciwnicy pozdrowili go z respektem. Ziarno zostało zasiane. Wstąpił do fanklubu Arminii Bielefeld, którą nazywano Ostwestfalenterror (Terror Wschodniej Westfalii) i przez 8 lat jeździł na zadymy. Równocześnie jako prymus skończył szkolenie w straży granicznej (BGS) i poszedł do policji. Po bijatyce w wiejskiej dyskotece przekazano mu dwie zasady: „Pilnuj się, by nie było donosu. I wygraj!”.

 

„Dopadłem faceta prawym hakiem w skroń”, pisze Schubert o swojej pierwszej bijatyce. „Stracił równowagę i upuścił butelkę. Dowaliłem mu jeszcze raz kickbokserskim kopniakiem w głowę. Gdy zaczęto go liczyć, zrobiłem krok do przodu, podniosłem nogę nad jego głowę i z całej siły ją opuściłem”. Nikt nie powiedział stop! Na policji wiedziano o jego „hobby”, ale nie żądano wyjaśnień. Dopiero gdy w 1996 r. sfilmowała go telewizja – zresztą miała pecha, bo akurat tego dnia się nie bił – został skazany na grzywnę i przesunięty do roboty papierkowej. Wkrótce potem zerwał ze swą weekendową rozrywką i odszedł z policji.

Podwójne życie prowadzi także bohater „Ustawki”, powieści 36-letniego prawnika Michaela Pettau. Matze włóczy się po frankfurckich knajpach. A w weekendy umawia na bójki na podmiejskich łąkach. Niektórzy kumple pochodzą z zamożnych mieszczańskich rodzin. Inni znają tylko przemoc, nienawiść i kontakty mafijne. Matze wie, że po studiach ustawki się dla niego skończą. Więc chce się wyżyć, nim się wbije w garnitur...

Pettau miał 19 lat i uważał się za antyfaszystę, gdy z nudy poszedł na mecz Kickers Offenbach. W wywiadzie dla magazynu „Hate” opowiada, że wciągnął go nasycony testosteronem styl bycia bramkarzy z nocnych klubów i piłkarskich fanów, dla których bijatyki były tylko dodatkiem do zgrywy. Dopiero gdy w związku z mistrzostwami świata w 2006 r. policja wypchnęła kiboli ze stadionów, zaczął się umawiać na ustawki. A to już była sama przemoc. Bohaterowie powieści Pettaua uważają się za ostatnich prawdziwych mężczyzn. W coraz bardziej zniewieściałym świecie już tylko oni wiedzą, co to honor, żołnierska dyscyplina i koleżeństwo. Polityka w tym środowisku nie jest cool. To prawda, że chętnie używa się nazistowskich haseł, ale głównie dla czystej, bezrefleksyjnej prowokacji. Niepoprawność przyciąga uwagę mediów. A prawicowy bełkot jest kojarzony z siłą i budzi lęk. Większości kiboli to z czasem przechodzi, mówi Pettau, co jednak nie sprawia, że są sympatyczniejsi.

Koniec cierpliwości

Prawdziwym problemem – twierdzi dziś niemiecka policja – są nie tyle kibole i ich ustawki na podmiejskich łąkach, ile coraz powszechniejsza indywidualna przemoc wśród młodzieży, nie tylko z marginesu. W wielkich miastach, jak Monachium, Frankfurt, Hamburg czy Berlin, nie ma tygodnia bez alarmujących doniesień prasowych o napadach w metrze. W kwietniu republika ze zgrozą oglądała film z dworcowej kamery, jak na stacji Friedrichstrasse nastolatek – jak się potem okazało, oczytany, z dobrego domu – bił i kopał po głowie przygodnego pasażera. Co kilka miesięcy wybucha debata, co robić – zaostrzać kary, wprowadzać do szkół trening przeciwko przemocy, kontrolować rodziców?

W książce „Koniec cierpliwości” berlińska sędzia Kirsten Heisig przestrzegała, że wprawdzie statystyka aktów przemocy spada, ale za to sprawcy są coraz młodsi i brutalniejsi. Jednak nie należy zaostrzać wyroków czy obniżać wieku odpowiedzialności karnej, tylko zreformować system prewencji.

Wymiar sprawiedliwości, policja i szkoła muszą ze sobą współpracować, a państwo musi mieć większe możliwości ingerowania w życie patologicznych rodzin, w których dzieci od małego doświadczają przemocy fizycznej i werbalnej. Heisig uważała, że nie same kary są środkiem zaradczym, ale kontrola. Problemem są dzieci imigrantów – kurdyjskie, a zwłaszcza arabskie – które są związane jedynie regułami rodzinnego klanu, a nie liberalnego państwa.

Autorytetem w dziedzinie zapobiegania młodzieżowej przemocy jest dziś szwedzki psycholog Dan Olweus. Przez lata pracował nad programami odciągania dzieci i młodzieży od agresji. Dziś z sukcesem stosuje się je w europejskich i amerykańskich szkołach. Olweus zaleca nauczycielom wprowadzanie w klasach wyraźnych reguł przeciwko przemocy i ścisłe ich przestrzeganie, następnie rozmawianie z agresywnymi uczniami i ich rodzicami. Uczy polubownego rozwiązywania konfliktów, ale w trudnych przypadkach zaleca zmianę klasy czy szkoły.

To wszystko brzmi banalnie, ale nauczyciele są zachwyceni metodami Olweusa. Opracowany przez niego trening zmniejsza przypadki agresji o połowę. Jest on dowodem, że samo przestrzeganie młodych przed wandalizmem i groźby surowych kar nie wystarczą. Instytucje państwowe, policjanci, urzędnicy i politycy muszą rozumieć istotę młodzieżowej agresji i swoją rolę również pracowników społecznych. To nie może oznaczać bezkarności dla młodzieżowych klik, zapijających nudę piwem i bijatykami. Wymiar sprawiedliwości w sprawach młodzieżowych musi być nie tyle surowy, ile sprawny i zdecydowany.

W większości wypadków sądy upominają młodocianych sprawców i nakazują im prace społeczne: strzyżenie publicznych trawników, malowanie płotów, sprzątanie. Jednorazowym sprawcom to wystarcza. Notoryczni zabijacy tylko się z tego śmieją, ale w 2009 r. w Niemczech tylko 94 młodocianych skazano na kary powyżej pięciu lat więzienia. Większość chuliganów jednak nie przekracza granic przestępstwa.

Kondycja społeczeństwa ujawnia się nie tyle w wojnie państwa z kibolami (nawet jeśli przysparza politykom popularności), ile w gęstej sieci instytucjonalnej prewencji, kontroli, resocjalizacji – poprzez kursy antyagresji w szkołach, nietolerancji wobec przemocy w rodzinie i szybkiego, sprawnego karania. Państwo nie jest bez szans w trzeciej połowie meczu.

Polityka 23.2011 (2810) z dnia 30.05.2011; Coś z życia; s. 90
Oryginalny tytuł tekstu: "Trzecia połowa meczu"
Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Społeczeństwo

Łomot, wrzaski i deskorolkowcy. Czasem pijani. Hałas może zrujnować życie

Hałas z plenerowych obiektów sportowych może zrujnować życie ludzi mieszkających obok. Sprawom sądowym, kończącym się likwidacją boiska czy skateparku, mogłaby zapobiec wcześniejsza analiza akustyczna planowanych inwestycji.

Agnieszka Kantaruk
23.04.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną