Do laski marszałkowskiej wpłynął firmowany przez SLD projekt ustawy, w zasadniczych zrębach oparty właśnie na wzorze francuskim. Przede wszystkim tak jak we Francji możliwość zawarcia tej swoistej umowy o byciu razem uzyskać miałyby pary homo- i heteroseksualne. Połączeni aktem notarialnym (zgłoszonym do urzędu stanu cywilnego) partnerzy – ustanowiwszy wspólnotę majątkową – mogliby razem się opodatkować i po sobie dziedziczyć. Zyskają prawa do udziału w życiu partnera w rozmaitym sensie; rzecz na przykład w informacji o stanie zdrowia, odmowie składania zeznań czy też organizacji pogrzebu. Projekt pomija sprawę ewentualnej adopcji dzieci. Rozwiązaniu partnerstwa nie towarzyszyłby, oczywiście, proces rozwodowy, wszak byłaby to umowa oparta na woli stron. Unieważniałoby ją natomiast małżeństwo zawarte z inną osobą.
Projektowi, gotowemu od wielu miesięcy, a zgłoszonemu przez lewicę na starcie kampanii wyborczej, nie wróży się szybkiej sejmowej ścieżki. I premier, i marszałek Sejmu zapowiadają raczej zamrażarkę – do początku następnej kadencji. Lecz problem został wywołany. Nieuchronnie, zważywszy na to, ile krajów europejskich ma tę debatę już za sobą. U nas – też nieuchronnie – będzie ona gorąca. Instytucję małżeństwa bowiem chroni wyjątkowo silny Kościół i wyjątkowo zakorzeniona ślubno-weselna obyczajowość (wsparta prężnym biznesem). Ale nie sposób nie dostrzegać zmian w sposobie pojmowania i układania sobie życia przez młodą, wykształconą, głównie wielkomiejską Polskę. Tu dynamika też jest wyjątkowa.