Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Świat

Sałatka w tyglu

Imigranci w USA trzymają się mocno

Nowy Jork. Mieszkańcy Chinatown swiętują Dzień Niepodległości. Nowy Jork. Mieszkańcy Chinatown swiętują Dzień Niepodległości. Andrea Mohin/The New York Times / EAST NEWS
Tragedia w Norwegii przypomniała, że Europa nie umie żyć z emigrantami. A ci w Ameryce – mimo problemów – budują witalność kraju.
Płot graniczny, okolice Calexico w Kalifornii. Ameryka ma ciągle siłę przyciągania.David McNew/Getty Images Płot graniczny, okolice Calexico w Kalifornii. Ameryka ma ciągle siłę przyciągania.
Mieszkańcy nowojorskiej metropolii mówią 170 językami. Na fot. tamtejsza Mała Odessa.Adam Jones, Ph.D./Flickr CC by SA Mieszkańcy nowojorskiej metropolii mówią 170 językami. Na fot. tamtejsza Mała Odessa.
Imigranci z Azji są potężnym motorem amerykańskiej gospodarki.pixculture/Flickr CC by SA Imigranci z Azji są potężnym motorem amerykańskiej gospodarki.
Protest przeciwko ustawie uchwalonej w Arizonie, pozwalającej policji na zatrzymywanie pod byle pretekstem osób podejrzewanych o nielegalny pobyt.Protest Photos1/Flickr CC by SA Protest przeciwko ustawie uchwalonej w Arizonie, pozwalającej policji na zatrzymywanie pod byle pretekstem osób podejrzewanych o nielegalny pobyt.

W Ameryce imigranci nie palą samochodów, jak Arabowie na paryskich banlieux, i nie mieszkają od pokoleń w etnicznych gettach, jak Turcy w Berlinie. Islamscy ekstremiści, inaczej niż w Anglii, są rzadkością wśród muzułmanów w Nowym Jorku i Detroit. W USA nie ma poczucia, że imigranci to bomba zegarowa – jak w Europie, gdzie czują się obywatelami drugiej kategorii. Lokalni politycy walczący z nielegałami w Arizonie to nie to samo co silne antyimigracyjne partie we Francji, Holandii i Finlandii. Imigranci w Ameryce integrują się lepiej i wciąż odmładzają kraj – inaczej niż w starzejącej się Europie.

Imigranci z Europy, przybywający falami od połowy XIX w., integrowali się w różnym tempie, ale w końcu z sukcesem. Nie sprawdziły się obawy co do wiejskich przybyszów z Irlandii, Europy Wschodniej i Południowej. W amerykańskim tyglu (melting pot) ich dzieci stawały się Amerykanami nie gorszymi niż WASP, potomkowie Ojców Założycieli.

Napływ imigrantów z Trzeciego Świata od lat 60. ubiegłego stulecia wzbudził niepokoje, że Ameryka ich nie wchłonie. Teoria wielokulturowości, zrodzona w związku z ruchem na rzecz równouprawnienia Murzynów i Indian, stała się także odpowiedzią na falę napływową z zewnątrz i alternatywą dla tygla. Jej rzecznicy promowali wizję USA jako wielokulturowej sałatki, mozaiki grup etnicznych pielęgnujących własną tożsamość i kulturę. Zwolennicy tradycyjnego modelu integracji ostrzegali, że Ameryce grozi bałkanizacja. Obawy się nie sprawdzają. Imigranci z ubogiego Południa asymilują się z oporami, ale podobnie jak ci z Europy.

W odróżnieniu od Europy amerykański rząd nie robi wiele na rzecz integracji imigrantów, bo nie musi. Amerykanie, naród złączony nie wspólnotą krwi, tylko idei (wolności), są otwarci na imigrantów i akceptują ich, oceniając nowo przybyłych jako jednostki, a nie członków grup etnicznych. Istnieją uprzedzenia, ethnic jokes i bariery towarzyskie na wyższych szczeblach społecznej hierarchii. Jednak w życiu zawodowym i sąsiedzkim obcokrajowiec jest zwykle przyjmowany jak swój, jeżeli nie okaże się nierobem albo antypatycznym arogantem.

Drugi czynnik spontanicznej asymilacji to specyfika amerykańskiej gospodarki. Elastyczny rynek pracy – łatwość zatrudniania i zwalniania pracowników plus ogromne możliwości dokształcania i przekwalifikowania zawodowego – sprzyja także cudzoziemcom. Sądząc po rosnącej liczbie menedżerów o egzotycznych nazwiskach, szklany sufit w korporacjach jest dużo cieńszy niż w Europie. Oprócz społecznej mobilności pionowej jest też mobilność przestrzenna, dzięki łatwości znalezienia mieszkania. Na przedmieściach Waszyngtonu są miasteczka, np. Manassas, w całości zabudowane szeregowcami, w których mieszkają murarze, cieśle i dekarze z Meksyku, Salwadoru i Gwatemali. W USA każdy może – ba, nawet powinien – posiadać własny dom, więc banki im także udzielały kredytów hipotecznych...

Ano właśnie, tysiące Latynosów w Manassas i innych miastach opuszczają teraz swe domy, odbierane przez banki za niespłacone długi. Ogromna kiedyś przestrzeń życiowa, dzięki której imigranci z łatwością znajdowali w USA nową ojczyznę, kurczy się z powodu kłopotów amerykańskiej gospodarki. Tym ważniejsze stają się wszelkie działania na rzecz integracji. W USA nie zajmuje się tym raczej rząd federalny, tylko lokalne samorządy, organizacje charytatywne, Kościoły i imigranckie organizacje samopomocowe. Zwłaszcza w wielkich miastach, jak Nowy Jork.

Mieszkańcy nowojorskiej metropolii mówią 170 językami, a 3,7 mln nowojorczyków (47,8 proc.) porozumiewa się w domu językiem innym niż angielski. Według Biura Spisu Powszechnego, 36 proc. mieszkańców 8-mln metropolii to osoby urodzone za granicą, a kolejne 20 proc. to ich dzieci. Burmistrz Bloomberg podkreśla poparcie dla imigrantów. W interesie miasta leży ich integrowanie, podnoszenie kwalifikacji zawodowych, nauka angielskiego. – Imigranci to krwiobieg Nowego Jorku – mówi Fatima Shama, komisarz miejskiego Biura ds. Imigrantów. Biuro powstało w 2004 r. przy urzędzie burmistrza. Zajmuje się propagowaniem programów tłumaczących imigrantom nową rzeczywistość i wciągających ich w gospodarcze, kulturalne i obywatelskie życie miasta.

Rada miejska przeznacza co roku kilka milionów dolarów na darmowe lekcje angielskiego, pomoc prawną i zajęcia przygotowujące do egzaminów na obywatelstwo, na których imigranci uczą się o historii i ustroju USA. Na Manhattanie działa International Center, gdzie każdy obcokrajowiec może po uiszczeniu drobnej opłaty członkowskiej zapisać się na darmowe konwersacje, prowadzone przez ochotników Amerykanów. Ośrodek rozprowadza półdarmowe bilety na koncerty i sztuki teatralne. W święta organizuje wspólne kolacje w lokalach na Manhattanie. – Naszą misją jest pomóc w asymilacji kulturowej – mówi Doreen Rizopoulos, dyrektor wykonawcza centrum.

Nowy Jork dba też o obywatelską integrację imigrantów. – Przekazujemy informacje, co się tutaj dzieje i jakie mają prawa – mówi Thanu Yakupitiyage z New York Immigration Coalition, zrzeszającej ok. 200 nowojorskich organizacji w mieście. – Bo czasami są już obywatelami i nawet nie wiedzą, że mogą głosować. Grupy imigracyjne mogą później wywierać naciski na polityków. Aktywiści podkreślają jednak, że nie jest to łatwe, gdyż mniejszości pochodzące z krajów totalitarnych lub rządzonych przez skorumpowanych polityków są do polityki uprzedzone.

Tym, co bodaj najbardziej ułatwia imigrantom adaptację, są szczególnie silne w USA prawa antydyskryminacyjne. Ustawa o prawach obywatelskich z 1964 r. odnosiła się do Afroamerykanów, zabraniając dyskryminacji rasowej, ale odwoływano się do niej kontestując także złe traktowanie obcokrajowców. Ustawa z 1968 r. zakazuje dyskryminacji ze względu na pochodzenie narodowościowe i obywatelstwo przy sprzedaży i wynajmie domów oraz udzielaniu na nie kredytów. Inne prawa zabraniają dyskryminacji w zatrudnieniu, przyjmowaniu do szkół i na wyższe studia.

Traktuje się je serio i egzekwuje konsekwentnie. Sądy regularnie rozpatrują pozwy o dyskryminację imigrantów i uwzględniają dane mające tego dowodzić. Imigranci z grup określanych jako disadvantaged (w niedogodnym położeniu), przede wszystkim Latynosi i Afrykańczycy, korzystają z akcji afirmatywnej, preferencji w przyjęciach do pracy, na studia i przydzielaniu kontraktów rządowych. Wprowadzono je, aby wyrównać szanse Afroamerykanów, ale pomagają także imigrantom.

Pretekstem do gorszego traktowania nie może być słaba znajomość języka. W 2000 r. prezydent Clinton wydał rozporządzenie zobowiązujące instytucje rządowe, aby osoby słabo władające angielskim miały taki sam dostęp do federalnych świadczeń i usług jak pozostali legalni mieszkańcy USA. Imigranci dostają więc darmowych tłumaczy w sądach i urzędach. Prawa zakazują językowej dyskryminacji w sektorze prywatnym. Pracodawcy nie mogą wymagać od pracowników biegłości w angielskim większej, niż jest to konieczne do wykonywania obowiązków zawodowych.

Tu znowu świeci przykładem Nowy Jork. Miasto zapewnia imigrantom w urzędach tłumaczy i broszury w wielu językach. Na 10 języków dokumenty musi tłumaczyć wydział edukacji, aby rodzice imigranci mogli pełniej uczestniczyć w procesie nauki dzieci. W placówkach miejskich odbywają się zebrania w językach etnicznych, żeby przedstawiciele szkoły mogli swobodniej rozmawiać z rodzicami w ich języku. Miejska linia informacyjna 311, przez którą nowojorczycy mogą połączyć się z agencjami miejskimi, składać skargi i uzyskiwać informacje o funkcjonowaniu miasta, w razie potrzeby łączy się z tłumaczami, którzy asystują przy rozmowie. Miasto szczyci się, że jest w stanie zapewnić tłumacza z każdego ze 170 języków, którymi mówią nowojorczycy.

Wielu Amerykanów uważa, że sprawy zaszły tu za daleko: imigrantom przestało zależeć na nauce angielskiego. Nie chodzi tylko o kłopoty z pracownikami chińskich pralni ulicznych, z którymi nie można się dogadać. W latach 60., kiedy narodził się multikulturalizm, wprowadzono w szkołach programy nauczania dwujęzycznego – dzieci imigrantów miały uczyć się niemal wszystkich przedmiotów w swym rodzimym języku. Sądzono, że ułatwi to przybyszom adaptację w nowym kraju. Chodziło głównie o imigrantów latynoskich – ubogich chłopów, dla których zetknięcie z USA było szokiem.

Okazało się to pomyłką – program pogłębiał kulturową izolację Latynosów. W latach 90. sami zaczęli się przeciw niemu buntować, bojkotując szkoły z obowiązkowym wykładowym hiszpańskim. Większość poparła zniesienie programów dwujęzyczności w referendum w Kalifornii. Inne stany poszły za tym przykładem. Dwujęzyczność zastąpiono programami intensywnej nauki angielskiego. Dziś bilingualne nauczanie w blisko tuzinie stanów oznacza tylko możliwość dobrowolnej nauki języka przodków.

Zmiany następują opornie, ponieważ kapłani multi-kulti uważają język za główny front walki z melting pot. Zwolennikom przyspieszonej nauki angielskiego zarzucają chęć niszczenia etnicznej tożsamości imigrantów i dyskryminację. Z drugiej strony, orędownicy amerykanizacji gruntownej widzą w języku główne narzędzie emocjonalnego przywiązania imigrantów do Ameryki. Kto ma rację?

Ortodoksów wielokulturowości przekonać powinny zdroworozsądkowe argumenty. Sto lat temu, w gospodarce opartej na tradycyjnym przemyśle, imigranci mogli doskonale prosperować w etnicznych enklawach nie znając angielskiego. Częściowo mogą tak funkcjonować i dzisiaj w epoce etnicznego radia i telewizji. Brak języka stanowi wszakże nieprzekraczalną barierę awansu do klasy średniej w gospodarce opartej na wysokokwalifikowanych usługach i przemyśle high-tech.

Autorzy piszący o kłopotach z amerykanizacją mają najczęściej na myśli Latynosów. Poza Kubańczykami to przeważnie biedni, często niepiśmienni wieśniacy, którzy w USA nie podejmują nauki, tylko fizyczną pracę. Jednak również ich dzieci – nawet urodzone już w USA – uczą się w szkole gorzej niż ich amerykańscy rówieśnicy. Według badań na Uniwersytecie Berkeley w Kalifornii, rozpiętość między zdolnościami poznawczymi dzieci latynoskich i amerykańskich – białych i czarnych – zaczyna się już od trzeciego roku życia, a później szybko rośnie. Autorzy badań przypisują to kulturze ubóstwa i niedoceniania wiedzy w wychowaniu potomstwa. Złe wyniki w nauce zamykają drzwi do dobrych uniwersytetów, a więc do middle class. W rezultacie Hispanics od lat plasują się w dolnych rejonach drabiny dochodów i pozycji społecznej razem z Afroamerykanami i Indianami.

Zdaniem wielu ekspertów Latynosi nie asymilują się dobrze i może nigdy nie zostaną Amerykanami. Tezę taką postawił w książce „Who We Are: The Challenges to America’s National Identity” politolog Samuel Huntington, autor teorii o zderzeniu cywilizacji. Także w USA, według niego, dochodzi do takiego zderzenia – między kulturą anglosaską, na której fundamencie zbudowano Amerykę, a kulturą latynoamerykańską, w której imigranci z południa doskonale się czują i nie zamierzają się asymilować.

Huntington widzi w tym zagrożenie dla spoistości kraju. „Najpoważniejsze wyzwanie dla tradycyjnej tożsamości Ameryki pochodzi z ogromnej imigracji z Ameryki Łacińskiej, zwłaszcza z Meksyku” – pisze. Konserwatywni komentatorzy, jak Michelle Malkin, straszą, że Latynosi po cichu dążą do reconquisty – odzyskania południowo-zachodnich stanów USA, należących kiedyś do Meksyku. Służy temu podbój demograficzny – wysoki przyrost naturalny i inwazja imigrantów, w większości nielegalnych – dzięki czemu w połowie XXI w. w Kalifornii i sąsiednich stanach Latynosi będą stanowić większość. Latynofobi przywołują tu demonstracje w obronie praw imigrantów, na których pojawiały się flagi meksykańskie i hasła odebrania „zagrabionej” Kalifornii.

Nurty takie to jednak margines. Socjologowie nie interpretują też trudności z integracją Hispanics w sposób katastroficzny. Tak, imigranci nie uczą się wystarczająco języka, ale ich dzieci go opanowują – 90 proc. drugiego pokolenia mówi po angielsku. Mieszkają w etnicznych gettach, ale wykazują się pracowitością i przedsiębiorczością – liczba prywatnych firm zakładanych przez Latynosów rośnie w tempie trzykrotnie szybszym niż średnia. Latynoskie kobiety z drugiego imigranckiego pokolenia wstępują do college’ów w takiej samej proporcji co białe Amerykanki. Eksperci są zdania, że kłopoty z Latynosami są takie same jak z chłopskimi imigrantami z południa Włoch, którzy też integrowali się powoli, ale ich potomkowie wchodzą dziś do amerykańskich elit.

Na przeciwnym biegunie sytuują się Azjaci, stawiani za wzór pozostałym. To grupa mocno zróżnicowana, ale najliczniejsze mniejszości – Chińczycy, Filipińczycy, Koreańczycy, Pakistańczycy i Hindusi – brylują w szkołach i na wyższych uczelniach, zwłaszcza naukowo-technicznych. W proporcji do całej populacji, Azjatów jest na uniwersytetach więcej niż białych, częściej robią doktoraty, a ich dochody są znacznie wyższe niż średnia. Imigranci z Azji najrzadziej lądują w więzieniach, najrzadziej się rozwodzą i najmniej korzystają z opieki społecznej. Są potężnym motorem amerykańskiej gospodarki, gdyż zakładane przez nich firmy najszybciej tworzą miejsca pracy – już nie tylko w chińskich pralniach i koreańskich warzywniakach, ale w Dolinie Krzemowej i na Wall Street.

Azjaci osiągają to bez pomocy akcji afirmatywnej i mimo utrzymującego się szklanego sufitu. Azjatycki pracoholizm przynosi owoce tak samo jak kiedyś purytańska etyka pracy i oszczędzania, a konfucjański etos z jego kultem wiedzy i szacunkiem dla hierarchii społecznej i starszych okazuje się tarczą przeciw erozji rodziny w liberalnej Ameryce. Piętą achillesową Azjatów była bierność obywatelska. To jednak także się zmienia – Chinoamerykanie są coraz bardziej widoczni w rządzie Obamy (ministrowie: Gary Locke i Stephen Chu), a dwoje Hindusów: Bobby Jindal i Nicki Haley, gubernatorzy Luizjany i Karoliny Północnej, to gwiazdy w Partii Republikańskiej. O ile drogę Latynosów do integracji porównuje się do wyboistej drogi Włochów z Sycylii, o tyle Azjaci zdają się powielać model szybkiej asymilacji amerykańskich Żydów.

W badaniach i publicystyce osobno omawia się muzułmanów, wyróżnik religijny okazuje się tu bowiem ważniejszy niż etniczny. Większość muzułmanów przyjezdnych pochodzi z subkontynentu indyjskiego, głównie z Indii i Pakistanu. Można więc ich porównać ze współwyznawcami w Wielkiej Brytanii, też imigrantami z południowej Azji. Muzułmanie amerykańscy są znacznie lepiej wykształceni niż przeciętny mieszkaniec USA – 59 proc. ma dyplom ukończenia wyższej uczelni, gdy średnia krajowa to 27 proc. W Anglii jest odwrotnie – odsetek posiadaczy wykształcenia uniwersyteckiego wśród muzułmanów jest niższy niż w całej populacji. Wyznawcy Mahometa w USA są zamożniejsi niż pozostałe grupy ludności (dochody 60 tys. dol. rocznie versus 50 tys.), gdy średnie dochody ich brytyjskich braci stanowią tylko 68 proc. przeciętnych dochodów. Są także coraz aktywniejsi politycznie. Wskazuje to, że integrują się dużo lepiej niż muzułmanie w Europie, którzy żyją z zasiłków i na marginesie społeczeństwa.

Sprawa nie przedstawia się jednak tak prosto. Do niedawna muzułmanie w USA starali się szybko asymilować. Przybywając z krajów autokratycznych, doceniali nie tylko poprawę materialnego statusu, ale i wolność. Ich islam miał zwykle umiarkowaną postać – ograniczał się do modlitw i wizyt w meczecie, co w religijnej Ameryce budzi szacunek. Zmieniło się to po 11 Września i incydentach terrorystycznych w minionej dekadzie.

Wzrost islamofobii, infiltracja meczetów i muzułmańskich organizacji przez FBI umocniły wśród muzułmanów przekonanie, że nie są w Ameryce mile widziani. Znawcy tematu dostrzegają oznaki ich rosnącego wyobcowania. Wśród sprawców ostatnich zamachów jest coraz więcej urodzonych w USA terrorystów. Młode kobiety, których matki zdejmowały w Ameryce islamskie okrycia głowy, zakładają hidżaby.

Muzułmańskie stroje nie są zabronione, ale wywołują często nieufność i wrogość. Coraz więcej młodych ludzi zapisuje się do szkół religijnych, gdzie słyszy, że są przede wszystkim muzułmanami. To reakcja obronna na presję z zewnątrz, ale i spóźnione echa islamskiego fundamentalizmu. Imigranci muzułmańscy amerykanizują się ekonomicznie, ale raczej nie kulturowo.

W ostatnich latach rozpętała się burza dotycząca imigrantów nielegalnych, których liczbę szacuje się na 10–12 mln. Ponieważ meksykańska wojna z narkokartelami przelała się przez granicę, indocumentados, wśród których mafiosi werbują ludzi, zaczęli doskwierać mieszkańcom południowych stanów. Arizona, sfrustrowana słabą kontrolą granicy przez władze federalne, uchwaliła ustawę pozwalającą policji na zatrzymywanie pod byle pretekstem osób podejrzewanych o nielegalny pobyt. Latynoskie lobby zaskarżyło ustawę do sądu, zarzucając jej „rasowe profilowanie”, ale ma ona poparcie większości społeczeństwa nie tylko w Arizonie, ale i innych stanach. Niektóre poszły za przykładem Arizony – w Georgii postanowiono ścigać kryminalnie osoby pomagające nielegałom.

Kampania ta ma podtekst szerszy – wielu jej promotorów chce radykalnego ograniczenia imigracji w ogóle. Sondaże potwierdzają, że nasiliły się nastroje natywistyczne, związane z kryzysem i wysokim bezrobociem. Fale ksenofobii i żądań powstrzymania imigracji powracają co jakiś czas. Jeżeli Ameryka wygrzebie się z obecnych trudności, antyimigranckie emocje przeminą.

Na antyimigracyjnych nastrojach cierpią także Polacy. Nie doskonale zasymilowani Polish Americans, lecz kandydaci na imigrantów i turyści z Polski, którzy wciąż muszą starać się o wizy. Przyjazdy naszych rodaków do USA powoli tracą charakter imigracji zarobkowej. Na saksy wyjeżdża się raczej do Londynu niż do Chicago, bo bliżej i płace lepsze. Z bogacącej się Polski przyjeżdża się, by odwiedzić rodzinę w Buffalo, zrobić zakupy w Nowym Jorku – taniej niż w Warszawie – i zobaczyć Wielki Kanion. Polacy nie spiskują z Al-Kaidą ani nie wstępują do meksykańskich narkokarteli. Amerykański Kongres najwyraźniej tego nie zauważa, gdyż nie podejmuje zgłaszanych od lat inicjatyw legislacyjnych, aby włączyć Polskę do programu ruchu bezwizowego. Wydają się tym zainteresowani tylko ustawodawcy posiadający polonijny elektorat.

Impas mógłby przełamać rząd, dając do zrozumienia Kongresowi, że inicjatywy takie – jak ostatni projekt zmiany kryteriów włączenia do programu ruchu bezwizowego, który może przyspieszyć zniesienie wiz – uważa za sprawę ważną. Publiczne jego poparcie przez prezydenta Obamę w czasie wizyty w Polsce jest sygnałem obiecującym. Pytanie jednak, czy prezydent potwierdzi je także na spotkaniach z przywódcami Kongresu, co może być decydujące.

Powołana przez Obamę komisja ds. zmniejszenia bezrobocia wezwała m.in. do większego wykorzystania turystycznego potencjału USA – przez rozluźnienie restrykcji wizowych. Czy prezydent orientuje się, że Polacy coraz częściej przyjeżdżają do Ameryki nie po to, by pracować na dachach na Greenpoincie, tylko zwiedzać jej parki narodowe?

Współpraca: Ewa Kern-Jędrychowska, Nowy Jork

Polityka 33.2011 (2820) z dnia 09.08.2011; Świat; s. 42
Oryginalny tytuł tekstu: "Sałatka w tyglu"
Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Ja My Oni

Jak dotować dorosłe dzieci? Pięć przykazań

Pięć przykazań dla rodziców, którzy chcą i mogą wesprzeć dorosłe dzieci (i dla dzieci, które wsparcie przyjmują).

Anna Dąbrowska
03.02.2015
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną