Od entuzjazmu zwycięstwa nad wojskiem pułkownika do pełnego sukcesu arabskiej wiosny w Libii jest bardzo daleko. Chyba nie najważniejszym problemem, choć niewątpliwie spektakularnym, będzie wytropienie przywódcy rewolucji z 1969 r. i postawienie go przed sądem. Jeśli uda się go odnaleźć żywego w Libii – ma się ponoć ukrywać gdzieś na pustynnym południu – albo wyda go państwo, do którego zbiegł lub zbiegnie – tu mówi się o Czadzie, Algierii, Angoli, Zimbabwe – Libijczycy staną przed pokusą sądzenia go samodzielnie. Mogą go też odesłać przed trybunał haski, który wystawił za nim list gończy. Wybór to trudny. Los Saddama Husajna w Iraku pokazał, że rzetelny proces od sądowej zemsty dzieli bardzo niewiele.
Podobne wątpliwości pojawią się w przypadku ludzi poprzedniego reżimu, z których wielu, jak szef powstańczej Przejściowej Rady Narodowej był do niedawna ministrem sprawiedliwości w ekipie Kadafiego. Rada, która urzęduje w Bengazi próbuje administrować wschodem kraju i cieszy się poparciem międzynarodowym. Gorzej w samej Libii. Bo powstańcy, choć doraźnie zjednoczeni, są skłóceni. Im więcej czasu upłynie od zwycięstwa, tym podziały staną się głębsze. Do tradycyjnych linii regionalnych, plemiennych, religijnych i politycznych animozji dojdzie jeszcze rozdział wpływów z ropy. Do tej pory wydawaniem naftowych zysków zajmowałem się rodzina Kadafich i ich kamaryla.
Na nowo trzeba też rozpisać libijskie życie społeczne. Tylko jak to zrobić po wojnie domowej, w której zginęły tysiące i dopuszczono się zbrodni, obie strony nie czują się bezpieczne i pozostała im też masa broni. No i Libia to kraj, gdzie ponad 40 lat dziwacznego systemu rad ludowych doprowadziło do faktycznej likwidacji instytucji społeczeństwa obywatelskiego, stąd plany budowy libijskiej wersji demokracji są bardzo ambitne.
W gorących dyskusjach o przyszłości Libii nie brak również obaw, że NATO mogło przyłożyć rękę do stworzenia drugiego Iraku, gdzie po zwycięstwie rozpędzono policję oraz administrację i z chaosem, którym tam wybuchł Amerykanie nie poradzili sobie przez kilka lat. Teraz w anarchii pogrążyć się może państwo, które leży tuż przy granicy Unii Europejskiej. Właśnie Unia libijskiej niestabilności obawia się najbardziej – nie chodzi tylko o ropę (jej ceny gwałtownie dziś spadły), lecz o falę imigrantów, która popłynie na włoską Lampedusę. Europejskie lęki to cena libijskiej wolności, a dla Libijczyków gwarancja, że na trudnej drodze do pokoju Zachód nie zostawi ich samych. To od libijskich polityków zależy, jak tę szansę wykorzystają.