Na początku interwencji w Libii, przed pół rokiem, premier stawiając Polskę z boku, radził, by angażowały się tam te państwa, które mają w tym interes. Dziś widać, że wszyscy chcą przymilić się nowej władzy i skorzystać na przyszłych libijskich kontraktach. Polsce takie zdroworozsądkowe podejście nigdy – ani w Iraku, ani w Afganistanie – nie wychodziło, zaś kwota przeznaczona na pomoc wzbudzi tylko ironiczne uśmiechy; już lepiej było obiecać szkolenia wojska albo policji czy też wysłać ekipę do zbudowania szkoły.
Ów milion to okazja, by przypomnieć o wizerunku Polski i Polaków w świecie. Chętnie podkreślamy, że jesteśmy krajem sukcesu, solidnym składnikiem wspólnoty europejskiej. Co prawda autostrady niedokończone, ale za to udana transformacja, sukcesy artystów i naukowców, pracowita młodzież za granicą – to nasza marka. Idą za tym obowiązki.
W polityce zagranicznej chętnie powołujemy się na solidarność i domagamy się solidarności od partnerów. Solidarności może się domagać państwo, które samo ją praktykuje. Może nawet mamy się za ludzi szczodrych, chętnie niosących pomoc innym. Liczby całkowicie przeczą takiemu wizerunkowi. W badaniach instytucji charytatywnych na świecie (World Giving Index) Polska plasuje się na bardzo odległym miejscu. Jeszcze gorzej wygląda porównanie konkretnych kwot pomocy humanitarnej. Wynika z niego, że Polska zawstydzająco skąpi grosza innym. Państwa, nawet nie najbogatsze, przeznaczają na taką pomoc kilkadziesiąt, a nawet kilkaset razy większe kwoty niż nasz rząd. Kompromitująco mała jest też liczba studentów zagranicznych na polskich uczelniach.
Czas przestać myśleć o sobie jako o kraju szczególnych nieszczęść, smutnego losu czy po prostu biednym, który pomoc zagraniczną odsuwa na czas, kiedy dogoni naprawdę bogatych. Z jednego miliona złotych niczego się nie da ukręcić, poza odrobiną wstydu.