Po piątkowych modłach Egipcjanie niezadowoleni ze zbyt wolnego tempa reform wzięli sprawy, a dokładniej młoty, w swoje ręce. Tak uzbrojeni stanęli u bram ambasady Izraela w Kairze. Roztrzaskali niedawno zbudowany wokół niej mur, wdarli się do środka, splądrowali palcówkę. Ambasador wraz z rodziną uciekł do ojczyzny.
Zanim arabska rewolucja obaliła Mubaraka stosunki Egiptu z Izraelem były więcej niż poprawne. To Egipt jako pierwszy kraj arabski uznał istnienie Izraela i podpisał z nim pokój, przez lata wspierał również rząd w Jerozolimie w blokadzie Strefy Gazy. Obecna władza nie mówi niczego, co miałoby podważyć dotychczasowe relacje z Izraelem, ale ulica już tak. Podobne nastroje panują w Jordanii, gdzie ostatnio dochodziło do antyizraelskich demonstracji. Nie władza, lecz lud wypowiada się przeciwko pokojowi z państwem żydowskim.
Sympatycy arabskiej rewolucji cieszyli się, że stłamszone przez lata przez dyktatorów społeczeństwa Tunezji, Egiptu, Libii i innych państw arabskich wreszcie zaczną mówić własnym głosem, a demokracja to najlepszy z ustrojów, jaki wymyślono. Być może. Tyle, że oznacza to, że głos odzyskają również ci, którzy w piątek wypędzili ambasadora. Prawdopodobnie nie jest to dominująca grupa, ale na pewno wybierze w zbliżających się wyborach w Egipcie swoich reprezentantów. Demokratycznie i legalnie.
Oczywiście, otwartą pozostaje kwestia, czy radykalne ruchy islamskie pójdą drogą turecką (rządząca Partia Sprawiedliwości i Rozwoju mimo islamskich haseł mieści się nurcie demokratycznym), czy będzie to powtórka ze Strefy Gazy, gdzie ostatnie wybory wygrał Hamas. Ryzyko, że będziemy świadkami powtórki z Gazy jest niestety duże.