Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Świat

Osamotniony kraj

No Lands Too Foreign's buddy icon No Lands Too Foreign / Flickr CC by 2.0
Na arenie międzynarodowej Izrael popada – także w wyniku Arabskiej Wiosny - w coraz większą izolację. W najbliższych dniach może się ona jeszcze pogłębić, gdyż na odbywającej się właśnie dorocznej sesji Zgromadzenia Ogólnego ONZ Palestyńczycy zamierzają wymusić uznanie niepodległości państwa palestyńskiego.
Artykuł pochodzi z 38 numeru tygodnika FORUM, w kioskach od 19 września.Polityka Artykuł pochodzi z 38 numeru tygodnika FORUM, w kioskach od 19 września.

Czy kraj może zgłosić weto wobec celów swojej własnej polityki? Jeśli nie zdarzy się jakiś cud, w przyszłym tygodniu na oczach całego świata USA i Niemcy – najbardziej zdeterminowani zwolennicy koncepcji „dwóch państw dla dwóch narodów“ – odmówią uznania niepodległości Palestyny. Co więcej, nie wydarzy się to za kulisami, lecz na forum, gdzie zapadają najważniejsze decyzje w sprawie polityki międzynarodowej. Palestyńczycy zamierzają bowiem wystąpić do Rady Bezpieczeństwa o pełne członkostwo w ONZ. Ameryka ogłosiła, że nie poprze tej inicjatywy, wątpliwości nie mają też Niemcy. Angela Merkel już w kwietniu stwierdziła, że wszelkie „jednostronne kroki nie są pomocne“ w rozwiązaniu konfliktu na Bliskim Wschodzie.

Choć Berlin i Waszyngton są w stanie zablokować pełne członkostwo, nie mają wpływu na decyzję o członkostwie drugiej kategorii, do czego w kolejnym posunięciu dąży strona palestyńska. Sukces tego zamierzenia wydaje się przesądzony, gdyż ma ono poparcie dwóch trzecich państw zasiadających w Zgromadzeniu Ogólnym, co jest konieczne, by Palestyna – analogicznie do Stolicy Apostolskiej – uzyskała status państwa nieczłonkowskiego. Tak naprawdę gra idzie tu jednak nie o status, a o jedno słowo: „państwo“.

150 państw za Palestyną, a my przeciw? Taki wynik oznaczałby fiasko dotychczasowej polityki bliskowschodniej Zachodu. Czyż sami nie wychwalaliśmy niepohamowanego dążenia do wolności i samostanowienia w Tunezji, Egipcie, Libii i Syrii? A teraz? Mielibyśmy nagle zachować się jak nikczemnicy i zagłosować przeciwko uznaniu państwa, na którego odbudowę przeznaczamy miliard euro rocznie?

Po wiośnie arabskiej przed polityką bliskowschodnią stanęło niemalże niewykonalne zadanie: ma ona doprowadzić do odbudowy zaufania do Zachodu w świecie arabskim, a jednocześnie zapobiec izolacji Izraela. Jeśli się z tego zadania nie wywiąże, grozi nam, że arabskie ruchy wolnościowe zostaną zainfekowane bliskowschodnią logiką podziału na przyjaciół i wrogów, od której dopiero co z powodzeniem się uwolniły.

Izraelski minister obrony Ehud Barak przestrzega, że jeśli Jerozolima nadal będzie się izolować na arenie międzynarodowej, czeka ją prawdziwe „tsunami“. Wydarzenia minionych tygodni stanowiły już tego przedsmak. Atak na izraelską ambasadę w Kairze, antysemickie demonstracje w Jordanii oraz utrzymujący się konflikt z Turcją pokazują, że Izraelowi grozi utrata tego, co z trudem wypracował sobie przez ostatnie kilkadziesiąt lat: na szali są stosunki dyplomatyczne i ostrożna przyjaźń z najważniejszymi państwami na Bliskim Wschodzie. Ta nowa sytuacja to zresztą jeden ze skutków demokratyzacji, jaka się dokonuje w regionie.

Gdy Mubaraka zabrakło

W wewnętrznych rozgrywkach o władzę polityka zagraniczna może być ważnym atutem. Izrael od wielu lat miał w Egipcie dokładnie dwóch silnych sprzymierzeńców – prezydenta i szefa służb specjalnych. W warunkach autorytarnego reżimu takie zabezpieczenie było w zupełności wystarczające. Od czasu obalenia Hosniego Mubaraka w lutym tego roku wiele się jednak zmieniło. Polityka zagraniczna stała się nagle ważną składową polityki wewnętrznej – i odwrotnie. Nowo utworzony rząd egipski nie może już sobie pozwolić i nie zamierza ignorować nastrojów społecznych. Stosunki z Izraelem stały się nagle sprawą wszystkich Egipcjan.

Nikt nie zdaje sobie z tego sprawy lepiej niż turecki premier Tayyip Erdoğan, który na początku tygodnia udał się z wizytą do Kairu, gdzie przyjęto go z wielkimi honorami. Erdoğan doskonale rozumie zależności między polityką krajową i zagraniczną i potrafi dobrze je rozegrać. Krytykując blokadę Strefy Gazy i politykę osadniczą Izraela, trzyma on w szachu turecką opozycję. Jednocześnie w trakcie podróży po krajach arabskich stara się on uzyskać przychylność rebeliantów i zapewnić Turcji większy posłuch w regionie.

Z punktu widzenia Izraela takie powiązanie polityki krajowej z zagraniczną oznacza koniec starego układu, na mocy którego Jerozolima mogła prowadzić wojenkę z Palestyńczykami, a jednocześnie utrzymywać dobre stosunki z potężnymi krajami muzułmańskimi – Egiptem i Turcją.

W tym kontekście oenzetowska inicjatywa Mahmuda Abbasa, prezydenta Autonomii Palestyńskiej, którą interpretuje się jako przejaw polityki symbolicznej i tym samym karygodnie bagatelizuje, nabiera ogromnego potencjału wybuchowego. Turki al-Fajsal, były szef saudyjskiego wywiadu, zagroził już USA, że jeśli zostawią Palestynę na lodzie, Arabia Saudyjska wycofa się z sojuszu z Ameryką. Jak widać, przewroty w krajach arabskich sprawiły, że nawet monarchia absolutna Saudów nie może pozostać głucha na głos ludu.

 

 

Świat patrzy na Obamę

Oczy całego świata są więc zwrócone na Obamę. Partnerzy ze świata arabskiego ponaglają go do działania, jednak wygląda na to, że prezydent przeszedł już na tryb wyborczy, w związku z czym ma bardzo ograniczone pole manewru. Republikanie tylko czyhają, by oskarżyć go o zdradę Izraela. Obstając z uporem przy swoich planach budowy kolejnych osiedli, rząd izraelski storpedował co prawda ubiegłoroczną inicjatywę Obamy mającą doprowadzić do wznowienia negocjacji z Palestyną i tym samym skompromitował go na arenie międzynarodowej. Mimo to Obama musi teraz wspierać Netanjahu, by wspólnymi siłami dać odpór inicjatywie palestyńskiej.

W tej sytuacji, podobnie jak miało to miejsce przy decyzji o interwencji w Libii, na pierwszy plan ponownie wysuwa się Europa. Unijni ministrowie spraw zagranicznych z chęcią udowodniliby światu, że są w stanie wypracować wspólne stanowisko w tak drażliwej kwestii, gdyż być może pomogłoby to zatrzeć złe wrażenie z początku roku, kiedy nie potrafili się porozumieć co do reakcji na wydarzenia w Libii, Tunezji i Egipcie.

Nadzieje, że uda się jeszcze zapobiec otwartej konfrontacji, są jednak nikłe. Niemiecki minister spraw zagranicznych Westerwelle i szefowa unijnej dyplomacji Ashton, którzy udali się z wizytą do Kairu, Ammanu i Jerozolimy, na próżno starali się odwieść Palestyńczyków od batalii na forum Rady Bezpieczeństwa. Z drugiej strony, gdyby Abbas się ugiął i zdecydował zawalczyć jedynie o niepełne członkostwo, dla Europy mogłoby się to skończyć jeszcze gorzej. Oznaczałoby to bowiem, że o całej sprawie decyduje nie weto Wielkiego Brata, lecz że każdy kraj w pojedynkę musi opowiedzieć się po jednej ze stron.

Rozmowy, których nie ma

Izrael pod żadnym pozorem nie zgadza się na zmianę statusu Palestyny w ONZ i może liczyć na wsparcie Amerykanów, Niemców, Holendrów oraz Czechów. Z kolei kraje takie jak Hiszpania, Francja, Polska, Portugalia, Belgia, Szwecja, Finlandia i Luksemburg byłyby gotowe uznać pełną suwerenność Palestyny. Za żadnym z tych rozwiązań nie opowiedziała się jak dotąd Wielka Brytania.

Wszystko wskazuje więc na to, że zaledwie sześć miesięcy po decyzji w sprawie Libii Europie grozi kolejny dyplomatyczny rozłam. Jedynym krajem, który teoretycznie mógłby przedstawić propozycję kompromisu i tym samym zjednoczyć Europejczyków, są Niemcy. Ewentualny kompromis mógłby zakładać przyznanie Palestynie w ONZ statusu zbliżonego do Watykanu, choć z pewnymi ograniczeniami w odpowiedzi na zastrzeżenia Izraela. Problem w tym, że kwietniowa deklaracja Angeli Merkel stanowi niejako przyrzeczenie złożone Izraelowi. Poza tym Berlin nie może po raz kolejny opowiedzieć się przeciw Amerykanom.

Droga obrana przez Niemców w przypadku Libii okazała się błędna, więc teraz za wszelką cenę trzeba uniknąć wrażenia, że niemiecka polityka zagraniczna nie jest godna zaufania. Nie zmienia to faktu, że zdaniem tak amerykańskich, jak i niemieckich dyplomatów zatwardziałość rządu Izraela jest niebezpieczna i autodestrukcyjna. Chcąc nie chcąc, Waszyngton i Berlin stoją po stronie Izraela, choć żadna to zasługa Netanjahu czy ministra spraw zagranicznych Liebermana. Chodzi raczej o to, by minimalizować szkody. Przekonanie, że tak dalej być nie może, narasta jednak z dnia na dzień.

Skrywana ambiwalencja sprzymierzeńców Izraela przejawia się najlepiej w słabości argumentów podnoszonych przeciw inicjatywie Palestyńczyków. Po pierwsze, spójrzmy na wspomnianą przez Merkel „jednostronność działań“: czy ktoś jest w stanie wyobrazić sobie coś bardziej wielostronnego od głosowania na forum Zgromadzenia Ogólnego ONZ? I czy polityki osadniczej Izraela nie należałoby równie dobrze uznać za „krok jednostronny“? Po drugie, słychać zarzuty, że decyzja ONZ nie zastąpi bezpośrednich negocjacji między zwaśnionymi stronami. Argument ten byłby nawet przekonujący – gdyby tylko proces pokojowy faktycznie miał miejsce. Ponieważ jednak znajduje się on w stanie śmierci klinicznej, a wszystkie próby reanimacji kończą się niepowodzeniem, Abbas zdecydował się przystąpić do działania. Po trzecie, za bezpodstawne należy uznać obawy przed „delegitymizacją Izraela“, zgłaszane od wielu miesięcy przez tamtejszy rząd. Idea przywrócenia Palestyny w granicach z 1967 roku oznacza przecież logicznie, że Izrael będzie jej sąsiadem.

Alternatywą - trzecia intifada?

Jedynym przekonującym argumentem przeciw palestyńskiej próbie sił w Nowym Jorku jest fakt, że nikt nie będzie w stanie zapanować nad wydarzeniami dnia następnego. Co się stanie, gdy ludzie dojdą do wniosku, że uznanie niepodległości nic nie zmieniło w ich życiu? Gdy postanowią pozbyć się Abbasa i władz Autonomii Palestyńskiej? Lub gdy ich położenie się pogorszy, bo amerykański Kongres obetnie środki? Albo gdy Izrael jeszcze bardziej się najeży i sięgnie po sankcje? Czy rozjuszony lud ruszy wtedy w kierunku granicy?

Groźbę trzeciej intifady należy potraktować jak najbardziej poważnie, choć prawda jest taka, że istnieje ona już teraz, niezależnie od wyniku głosowania w ONZ, na co wskazują choćby ostatnie wydarzenia w Kairze. Powstanie palestyńskie nie ograniczałoby się dziś do Strefy Gazy i Zachodniego Brzegu Jordanu. A zapobiec mu mogą jedynie rokowania pokojowe.

Palestyńczycy pożegnali się już z tradycyjnymi ramami negocjacji z czasów Oslo i Madrytu, kiedy to paternalistyczny „kwartet“ złożony z USA, UE, ONZ i Rosji próbował pośredniczyć w rozmowach między państwem okupacyjnym a władzami Autonomii. Kto jak dotąd nie porzucił wiary w realizację koncepcji „dwóch państw dla dwóch narodów“, ten może czuć się usatysfakcjonowany. Wszystko wskazuje bowiem na to, że już niedługo rokowania pokojowe będą się toczyć bezpośrednio między państwem i prawie-że-państwem. Po tylu porażkach nikt nie będzie chciał odebrać Palestyńczykom zwycięstwa moralnego w ONZ. Pytanie tylko, co zrobić, by nie przerodziło się ono w przemoc i chaos. Jak pokazuje historia, czasem triumf nie różni się zbytnio od porażki. Wygląda na to, że tym razem może być podobnie.

Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Kraj

Przelewy już zatrzymane, prokuratorzy są na tropie. Jak odzyskać pieniądze wyprowadzone przez prawicę?

Maszyna ruszyła. Każdy dzień przynosi nowe doniesienia o skali nieprawidłowości w Funduszu Sprawiedliwości Zbigniewa Ziobry, ale właśnie ruszyły realne rozliczenia, w finale pozwalające odebrać nienależnie pobrane publiczne pieniądze. Minister sprawiedliwości Adam Bodnar powołał zespół prokuratorów do zbadania wydatków Funduszu Sprawiedliwości.

Violetta Krasnowska
06.02.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną