A raczej cieszył, dopóki w ubiegłym tygodniu nie stanął w obronie Wiktora Orbána, gdy Komisja wszczęła przeciwko Węgrom postępowanie o naruszenie niezależności banku centralnego, niezawisłości sądów i ochrony danych osobowych. Tusk zaznaczył wprawdzie, że nie chce mieszać się do sporu między Brukselą a Budapesztem, ale niektórzy przyjęli jego słowa z osłupieniem.
Czyżby Tusk „przejrzał na oczy”, jak cieszą się zwolennicy Orbána w Polsce? Ktokolwiek obserwował unijne szczyty, ten wie, że obaj premierzy zawsze darzyli się sympatią. Ale ruch Tuska to nie gest solidarności z Orbánem, tylko taktyczna gra w interesie Polski. Negocjacje na temat warunków udziału w pakcie fiskalnym nie poszły po naszej myśli, więc premier pokazuje, że może zmienić sojuszników w Europie. Ta demonstracja adresowana jest głównie do Francji – to ona nie chce Polski na szczytach strefy euro nawet w roli obserwatora, gdyż obawia się, że wzmocni to i tak silną pozycję Niemiec. Kolejnym krokiem może być odmowa rozszerzenia unii walutowej, więc Tusk próbuje w ostatniej chwili wsadzić nogę w drzwi do strefy euro.
Taktyka jest ryzykowna, bo stwarza pozór, że Tusk idzie w ślady Lecha Kaczyńskiego, gdy ten bronił Vaclava Klausa blokującego traktat lizboński. Tym razem sprawa jest poważniejsza – nie trzeba ulegać antyorbanowskiej retoryce, by dostrzec, że premier Węgier porusza się na granicy demokracji i państwa prawa. Ale jeśli Tuskowi uda się odwojować udział przyszłych członków w szczytach strefy euro, wdzięczny mu będzie nie tylko Orbán, ale także inni przywódcy Europy Środkowej, a ci mogą go kiedyś poprzeć jako kandydata na szefa Komisji. Na razie Tusk musi jednak wyjaśnić Europie, że broni interesu swojego regionu, a nie kolegi premiera, który słusznie znalazł się pod pręgierzem Komisji.