Barack Obama nazwał wydarzenie „tragicznym i szokującym incydentem, który nie ma nic wspólnego z wyjątkowym duchem naszego wojska i szacunkiem, jaki Stany Zjednoczone mają dla narodu afgańskiego”. Już samo sprowadzenie masakry do incydentu podważa ów szacunek, a mieszanie wyrazów współczucia z obroną własnej armii to policzek dla ofiar. Jej honor i tak będzie splamiony, a strzelanina pod Kandaharem ma więcej wspólnego z Ameryką, niż Obama chce przyznać.
To nie jest amerykańskie Nangar Khel. Polskich żołnierzy oskarżano o ostrzelanie wioski, skąd atakowano wcześniej wojska koalicji – we wsi pod Kandaharem nie było talibów, nie doszło też do żadnego ataku, który dawałby pretekst do działań odwetowych. Nie jest to też afgańskie Abu Ghraib. W Iraku odosobniona grupa strażników znęcała się nad więźniami – tutaj uczestnikami byli frontowi żołnierze, a główny sprawca jest sierżantem sztabowym, a więc oficerem znającym prawo. Najbliższa analogia to wietnamskie My Lai. Amerykanie wymordowali wówczas całą wioskę w przekonaniu, że pozostaną bezkarni. Nieco dalsze skojarzenie to masakra szkolna w Columbine, w której dwóch uczniów zastrzeliło 12 kolegów i jednego nauczyciela.
Obama zdaje się traktować zbrodnię pod Kandaharem jak ów incydent w Kolorado: wyraża współczucie i obiecuje postawić sprawców przed sądem. Prawda, tak jak w Columbine zabijał człowiek po załamaniu nerwowym, ale w Nadżiban strzelał też żołnierz, któremu powierzono bezpieczeństwo innego narodu. Wtedy prezydent USA nie miał za co przepraszać, teraz Obama ponosi podwójną odpowiedzialność: za zbrodnię swoich podkomendnych i krzywdę ich ofiar. Dlatego wyrazy współczucia to za mało, a obietnica osądzenia sprawców w Ameryce brzmi jak próba ocalenia ich przed karą. Obama powinien oddać winnych pod sąd w Kandaharze – by pokazać szacunek dla Afgańczyków i odstraszyć Amerykanów od podobnych aktów. Tak się jednak nie stanie.