Jeśli Barack Obama sądził, że uda mu się przycisnąć do ściany Beniamina Netanjahu i zmusić go do bardziej ugodowej polityki w stosunku do Palestyny i Iranu, to od teraz będzie musiał ugryźć się w język, zanim wygłosi słowo ostrej krytyki. Netanjahu wyrósł na taką potęgę, że żadna siła w Waszyngtonie nie jest w stanie zmieść go ze stanowiska. Zakończywszy dni żałoby po śmierci 102-letniego ojca, Netanjahu postanowił przyspieszyć o 16 miesięcy wybory parlamentarne. Sondaże przewidywały totalną klęskę opozycyjnej partii Kadima i zapewniały premierowi i jego koalicjantom większość w Knesecie.
Gdy sprawa zdawała się zamknięta, premier wywinął następną woltę: zawarł porozumienie z nowym przewodniczącym Kadimy, gen. rez. Szaulem Mofazem, który wyrzucił za burtę ideologię swojej partii i przystąpił do obozu rządowego, wnosząc w posagu 28 mandatów poselskich. W rewanżu Netanjahu zaproponował mu fotel wicepremiera. Porozumienie daje Netanjahu 90 głosów w 120-osobowej Izbie Ustawodawczej, sporą wolność w pertraktacjach z partiami religijnymi i wizerunek reprezentanta całego niemal narodu. Palestyńczycy mogą zapomnieć o ustępstwach, a Ahmadineżad o spokojnych nocach.