Pamiętajmy, że Karskiego na Zachodzie wysłuchano, ale mu nie uwierzono. Wysłuchał go też ówczesny prezydent USA, Franklin Roosevelt. Kiedy dzisiejszy prezydent, Barack Obama krótko przedstawiał tę smutną historię - użył określenia „polskie obozy koncentracyjne”. Dowód ignorancji i niekompetencji?
Kto – tak jak ja – czytał w szkole obowiązkową wówczas lekturę „Medaliony” polskiej pisarki Zofii Nałkowskiej, to pamięta, że ona już na pierwszych stronach książki użyła tego określenia. Ani nauczycielom, ani uczniom nawet do głowy nie przyszło, że to coś złego. Wiadomo przecież było – jak i dziś wiadomo wszystkim w Polsce – kto był katem, a kto ofiarą. Początkowo więc, kiedy w 2005 r. polskie władze rozpoczęły kampanię prostowania nazwy obozu w Auschwitz – uważałem, że to nadgorliwość i przesada.
Jednak miliony ludzi na świecie wiedzą bardzo niewiele, z badań wynika, że dorosło – w Ameryce – pokolenie, któremu z trudnością przychodzi wskazanie kto po jakiej stronie walczył w II wojnie światowej. Dwa lata temu, znawca naszej części Europy, Timothy Garton Ash, słuchał programu w niemieckiej telewizji, która przy okazji procesu Johna Demjanjuka podała, że był on strażnikiem w „polskim obozie”. Ash ocenił wówczas, że automatyczne kojarzenie Polski z antysemityzmem, a stąd i jakieś konotacje z winą za Holokaust – są ciągle obecne na Zachodzie. Skoro tak ocenia ktoś, kto nie jest Polakiem, mieszka i pracuje na Zachodzie – trzeba mu wierzyć. Polska kampania protestu jest więc zasadna.
Nie powinna być jednak kierowana przeciw amerykańskiemu prezydentowi. Z pewnością Obama nie miał złych intencji, tak jak nie miała ich Nałkowska. Przecież to on właśnie i jego ekipa jednak Karskiego odznaczył. Zwróciłbym raczej uwagę na ubolewanie i wyjaśnienie rzecznika Obamy, Tommy’ego Vietora: ten błąd nie powinien odwracać uwagi od oczywistego zamiaru uhonorowania Karskiego i jego dzieła.