Pod presją Montiego Merkel zgodziła się na rozluźnienie warunków dostępu do funduszu ratunkowego strefy euro (ESM), dzięki czemu Włochy, jeśli poproszą o interwencyjny skup swoich obligacji, nie będą musiały wprowadzać w zamian drakońskich oszczędności. Ale to Rajoy będzie pierwszym beneficjentem nowych ustaleń: hiszpańskie banki otrzymają pomoc bezpośrednio z ESM, a nie od rządu w Madrycie, co narażałoby Hiszpanię na skokowy wzrost deficytu.
Kompromis z Brukseli ocalił kilka twarzy, ale nie uratował strefy euro. Entuzjaści szczytu wskazują na reakcję rynków finansowych: indeksy rosną, czyli inwestorzy odzyskali zaufanie do polityków. Ale atmosferę na rynkach kreują wielkie banki, a one nie świętowały wcale końca kryzysu, tylko ocalenie własnej skóry. Banki hiszpańskie na razie nie upadną, a banki włoskie chwilowo nie muszą martwić się spadającą wartością obligacji własnego rządu w swoich bilansach. Warto jednak pamiętać, że żadna poszczytowa euforia na rynkach finansowych nie trwała dłużej niż kilka dni, a oznaką remisji strefy euro byłby znaczny spadek kosztów obsługi długu. A ten nie nastąpił, bo wierzyciele strefy euro wciąż nie wiedzą, jak rządy zamierzają uporać się z zadłużeniem.
Monti i Rajoy podważyli dyktat oszczędnościowy Merkel, ale wciąż są na jej łasce. Fundusz ESM jest za mały, by obsłużyć potrzeby obu krajów, a po ostatnich ustępstwach Niemcy nie zgodzą się łatwo na jego powiększenie. Nie widać też trwałych rozwiązań: w Brukseli rozpoczęto prace nad wspólnym nadzorem bankowym, ale prawdziwą unię bankową, czyli wspólny system gwarancji depozytowych i mechanizm na wypadek upadłości banków, odłożono na później. Podobnie z unią fiskalną, która ma doprowadzić do emisji wspólnego długu. Tymczasem obie unie mogą być potrzebne znacznie szybciej, niż życzyliby sobie tego politycy.