Liberałowie – a nie islamiści z Bractwa Muzułmańskiego, jak w sąsiedniej Tunezji i Egipcie – wezmą większość mandatów w libijskim Kongresie Narodowym, tymczasowym parlamencie, który wybierze nowy rząd i premiera.
Głosowanie do kongresu, pierwsze wolne libijskie wybory od 60 lat i pierwszy etap wyborczej sztafety, która teraz czeka Libijczyków, przebiegło w miarę spokojnie. Do niepokojów, a nawet strzelanin, doszło w Trypolisie, na saharyjskim południu kraju, a także w Cyrenajce na wschodzie, gdzie popularna jest idea separacji i panuje niezadowolenie, że kolebce rewolucji i sercu libijskiego przemysłu naftowego przydzielono zbyt mało miejsc w kongresie.
Kongres wybierano w arcyskomplikowanym głosowaniu. Kandydowało 3,7 tys. osób, w tym blisko 650 kobiet. Wystartowały 142 partie, niemal wszystkie dopiero co założone, listy wyborcze podzielono na partyjne i dla kandydatów niezależnych. Tak zawiłe zasady miały zapobiec skupieniu władzy w rękach jednego ugrupowania, plemienia lub regionu kraju. W efekcie 200-osobowy kongres będzie szalenie rozdrobniony.
W libijskim kalendarzu wyborczym figuruje jeszcze wybór 60-osobowego komitetu, który ekspresowo napisze nową konstytucję. Później referendum konstytucyjne i wybory parlamentarne z prawdziwego zdarzenia. Te odbędą się za około półtora roku i symbolicznie zakończą libijską rewolucję.