Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Świat

Trójkąt Bermudzki nad Odrą

Görlitz widziane ze Zgorzelca. Görlitz widziane ze Zgorzelca. Bildagentur Huber / Forum
To była piękna idea: otwarte granice w całej Europie. Ale może jednak ten pomysł nie był dobry. Dziś maszyny rolnicze znikają, wyparowują też traktory. Wzdłuż Odry tworzy się klimat poczucia zagrożenia i lęku; wracają dawne narodowe uprzedzenia.
Artykuł pochodzi 29 numeru tygodnika FORUM, w kioskach od 16 lipca 2012 r.Polityka Artykuł pochodzi 29 numeru tygodnika FORUM, w kioskach od 16 lipca 2012 r.

Przyszli nad ranem, kiedy mocno spał. Naprawdę nie może robić sobie wyrzutów, że nie obudził go hałas, kiedy wyjeżdżali z podwórka. Właściwie nie ma w tym żadnej jego winy, ale mimo to od tamtego czasu niepokój ściska go za gardło. Odczuwa to jako swego rodzaju karę.

Steffen Kögler stoi w pustej hali spółdzielni rolnej Oderberg w Uckermark. Hala jest pusta, bo w nocy z 3 na 4 kwietnia nieznajomi mężczyźni ukradli stąd dwa traktory, wartości łącznie 80 000 euro. Pojechały za granicę, do Polski. Kamera sfilmowała wszystko, ale żadnego ze sprawców nie dało się rozpoznać. Jeden samochód jechał przodem, przed traktorami, dwa za konwojem z tyłu, przez uśpioną okolicę. W Hohenwutzen widział ich listonosz, dochodziła wtedy piąta rano. Hohenwutzen jest o rzut kamienia od Polski, a listonosz jest jedynym świadkiem.

Kiedy Kögler dostał od policji z powrotem to nagranie z kamery, przyjrzał się jeszcze raz niewyraźnym cieniom ze wschodu – i skasował nagranie.

Takim trzeba by obcinać łapska – mówi.

Że jak, proszę?

Te słowa wypowiedział cicho, jakby mimowoli. To przemawiała złość. Steffen Kögler nie jest wrogiem obcokrajowców ani sadystą. Jest przyjaznym, życzliwym światu facetem, wykwalifikowanym rolnikiem. Studiował w Dreźnie. Nie ma nic przeciwko Polakom, Ukraińcom czy Litwinom. Tyle, że dotarł już do swojej granicy cierpliwości i na truciznę nieufności nie znajduje żadnego antidotum.

Mówi: Kiedy teraz jakiś Polak wchodzi przez bramę, włosy same mi się jeżą na karku.

Osiemdziesiąt kilometrów na północny wschód od pustej hali Köglera rolnik Henryk Rogaczewski siedzi w swojej ogrodowej altanie, obok na poręczy ma plastikową, ognistorudą wiewiórkę. Mówi: Zostałem tak wychowany, aby nikomy nie zabierać niczego, co do niego należy. To nie jest dobre, co się tam obok dzieje – a koniec końców zawsze wina spada na sąsiada, nawet jeśli złodziejami byli Ukraińcy.

„Tam obok“ – to znaczy w Niemczech. Sąsiadem jest Polska. A Polska – to także Rogaczewski.

Ginie nawet olej z baków

Mówi się o pladze. Plaga – to brzmi jak katastrofa żywiołowa, jak coś, wobec czego człowiek jest bezsilny. To jednak, co się dzieje od wielu miesięcy w Brandenburgii wzdłuż niemiecko-polskiej granicy, a także w Saksonii i w Meklemburgii-Pomorzu Przednim, nie ma nic wspólnego z katastrofą żywiołową. Złodzieje – dobrze zorganizowane bandy z Europy Wschodniej - rabują tam na wielką skalę traktory, kombajny zbożowe, koparki i ciężarówki. Kradną ryby ze stawów rybnych, olej napędowy z baków, komputery z domów. Kradną nawet poduszki powietrzne z samochodów. Doprowadzają drobnych przedsiębiorców na skraj bankructwa. Kto nie miał psa, kupuje go i na noc puszcza wolno. Kto ma samochód, wieczorem wyjmuje akumulator – aby się zabezpieczyć.

Jednak co się tyczy bezpieczeństwa – takie jest odczucie wielu mieszkańców tego regionu – zostali zdani na własne siły. Czują się przez państwo pozostawieni na lodzie.

Kögler ujmuje to w ten sposób: Jesteśmy tutaj bez żadnej ochrony, zostawiono nas na wykrwawienie. Czuję się tak, jakby przeznaczono mnie na ofiarę.

Władze w Poczdamie zareagowały z opóźnieniem. Dopiero gdy z petycją do landtagu wystąpił przedsiębiorca Michael Branding z Angermünde, które należy do okręgu wyborczego premiera Brandenburgii Platzka i do stron rodzinnych Angeli Merkel. Było to w listopadzie. Osiemdziesięciu jego kolegów sporządziło listę rzeczy, jakie zostały im ostatnio ukradzione. Na liście znalazły się maszyny, nasiona i nawozy o łącznej wartości 2,2 mln euro.

Politycy zareagowali dopiero, gdy pojawiły się takie hasła jak „samoobrona obywatelska” i gdy skrajna prawica zaczęła żerować na narastającym poczuciu chaosu i paniki.

Björn Lakenmacher, deputowany CDU w landtagu, prawie krzyczy do słuchawki, gdy go spytać o sytuację w regionach nadgranicznych. Człowieku, przecież nas trzeba było ostrzec! Mieliśmy tu DVU w landtagu od dziesięciu długich lat! (DVU - Deutsche Volksunion, mała niemiecka partia skrajnie prawicowa, od 1 stycznia 2011 połączyła się z NPD – przypis Forum).

Największą obawą napawa fakt, że znowu odżywają dawne resentymenty między Polakami a Niemcami – pięć lat po tym, jak Polska przystapiła do układu z Schengen i gdy zniesiono kontrole graniczne. I 67 lat po niemieckiej okupacji, kiedy nikt nawet nie śmiał jeszcze pomyśleć o pojednaniu.

Bo Polacy nie łapią złodziei…

Polak kradnie. Polacy nic nie robią, aby zlapać złodziei. Takie słowa słyszy się tu teraz często.

Mamy tutaj granicę dobrobytu – powiada Steffen Kögler – a Schengen przyszło o dziesięć lat za wcześnie. Ale tego przecież nie wolno mówić w Unii Europejskiej. Kiedy takiemu urzędnikowi z UE ukradną Mercedesa, następnego dnia dostanie nowego. On w ogóle nie ma pojęcia, co się tutaj dzieje. Na pewno nie wie także, że polisy ubezpieczeniowe w rejonie Uckermark podrożały już o 20 procent.

Ta okolica podoba się mieszkańcom Berlina, którzy mają tu swoje działki rekreacyjne. Teren jest zalesiony i pofałdowany, a pomiędzy wzgórzami widać niebieskie jeziora, które o zmierzchu przybierają połyskliwą barwę grafitu.

Teraz nocą przez tutejsze miejscowości śmigają radiowozy. Mają dawać mieszkańcom poczucie bezpieczeństwa. Brandenburski resort spraw wewnętrznych skierował na teren pogranicza trzy stuosobowe oddziały policji. Funkcjonariusze każdej nocy, i w mundurach i w cywilu, patrolują w różnych punktach wzdłuz granicy, na której oficjalnie od pięciu lat zniesiono kontrole.

Tymczasem Brandenburgia chce w ciagu najbliższych ośmiu lat zredukować 1800 etatów policyjnych. Co piąty etat zostanie skasowany. A już teraz na wsi można długo czekać, zanim policja przyjedzie na wezwanie. – Dzwoniacych trzyma się przy telefonie – mówi Lakenmacher. Zdarza się usłyszeć pytanie: Czy naprawdę musimy tam przyjeżdżać? Brandenburscy policjanci są średnio na zwolnieniu 32 dni w roku.

Komisarz policji Fred Podschun, któremu okoliczności ( ma pod opieką policyjne psy) nie pozwalają na chorobę, stoi na moście nad Odrą, który łączy miasto Schwedt z Polską. Jest wpół do pierwszej w nocy. Wokół panuje cisza. Tylko kilka ciężarówek zmierza powoli w kierunku Polski. Kiedy na moście dodają gazu, z kęp trawy na mokrych łąkach z krakaniem wzbija się ptactwo.

Sto metrów za Podschunem stoją jego koledzy, którzy zatrzymują samochody, jeśli wydadzą się im podejrzane. Ale samochodów prawie nie ma. Dwadzieścia metrów przed Podschunem stoja inni funkcjonariusze z pasami, nabijanymi gwoździami. Jeśli złodziej próbuje sforsować granicę, na jezdnię wysuwa się pas z gwoździami. A następnie do gry wchodzi Podschun.

Halt! Spuszczam ze smyczy psa!

Jego podwładni mają imiona Larry i Ricki. Larry, to sznaucer olbrzymi. Suka Ricki to belgijski malinois – a sam Podschun to ostatni przewodnik psów, jaki został w rejonie Uckermark. Dla mnie najważniejsze jest, aby nie zredukowano psów – mówi Podschun, głaszcząc Ricki.

Przed dwoma laty Ricki w Neurochlitz wyciągnęła z kłujących jeżyn dwóch Ukraińców. Kiedy policja była już na ich tropie, zostawili oni skradzione samochody i uciekli do lasu. Ostatnio zaś dopadła menela, który miał w Schwedt tylko przeprawić samochód przez granicę. Oczywiście Podschun ostrzega dwukrotnie, zanim spuści psa ze smyczy. „Halt, stać, bo spuszczę służbowego psa”. Ale cudzoziemcy niekoniecznie znają niemiecki.

To każę psom szczekać. To zrozumie i Polak i Ukrainiec.

Podchodzi jego kolega i mówi: Właściwie to nie fajnie, że podejrzewamy tutaj generalnie wszystkich Ukraińców, Litwinów i Polaków, kiedy jadą samochodem czy ciężarówką w kierunku Polski.

Masz rację – mówi Podschun. Wśród Niemców tez jest przecież sporo takich, co kradną.

To jakiś obłęd – mówi kolega. Calkiem tu pusto, to typowa sytuacja na tym terenie, a mimo to auta znikają.

To brzmi tak, jakby wszystko, co przekroczy granice na Odrze, przepadało w jakiejś ogromnej czarnej dziurze.

I co? Kontrolowali panią? Pyta śmiejąc się Slawomir Konieczny, gdy wchodzę do jego pokoju nr 223 w komendzie policji przy ul. Kwiatowej w Gorzowie Wielkopolskim, który dawniej nazywał się Landsberg an der Warthe. Tutaj co dzień policja zajmuje się tym wszystkim, co po drugiej stronie Odry, na przykład w Uckermark, doprowadza ludzi takich jak Kögler na skraj bankructwa.

Komisarz Slawomir Konieczny ma krotko ostrzyżone włosy, nosi prostokątne okulary. Podczas swej kariery w policji widział już niejedno. Tym, co poruszyło go ostatnio, był skradziony samochód-chłodnia z ładunkiem krwi do transfuzji. Jedenaście ton krwi, proszę tylko pomyśleć! Przez całą noc dolewali benzyny do agregatu, aby nie przerywać chłodzenia. Krew, to przecież życie – mówi Konieczny – ale dzisiaj wszystko stało się towarem.

Litwini za kierownicą

W ostatnim tygodniu zdobyczą był skradziony TIR z Francji, wyładowany kubeczkami jogurtu. I jeszcze jedna ciężarówka. Konieczny pokazuje monitor swego komputera, widać tam wnętrze TIR-a – w środku stoi mała koparka i dwa traktory. Pojazd zostal zatrzymany w drodze na wschód, za kierownicą siedzial Litwin. Stale zatrzymuje się Litwinów. Przez jeden miesiąc w styczniu zatrzymaliśmy 40 osób ze wschodu – mówi Konieczny. Polska jest tylko krajem tranzytowym.. Ale naturalnie zawsze jest łatwiej zrzucić winę za problem na sąsiada.

Komisarz ma na myśli Niemców i ich skradzione maszyny. Skoro Brandenburgia redukuje swoich policjantów, to nie powinna się dziwić – powiada i klika myszką. Znikają ciągniki – może to były te od Köglera?

Rozbilismy tu całe bandy – mowi Slawomir Konieczny – i obserwujemy tych, co wychodzą z więzienia. W ten sposób udało się znaleźć także „rzeźnie” – czyli stare hale fabryczne, w których demontuje się skradzione pojazdy, lakieruje na nowo i transportuje dalej na wschód – na Litwę, Białoruś, Ukrainę, do Rosji, Bóg jeden wie dokąd.

A więc problem leży dalej, na wschodzie?

Tak właśnie jest, i to nie prowokacja, tylko prawda – mówi Konieczny. Gniewa go, że z powodu kradzieży na pograniczu odżywają „stare stereotypy”. To przecież bez sensu, zatruwać atmosferę w ten sposób. Opowiada, że współpracują z Niemcami na co dzień, nawet dobrze się ta współpraca układa. Mają wspólne centrum w Świecku, tuż za granicą. Tam niemieccy i polscy funkcjonariusze siedzą przy jednym stole. I nie ma znaczenia, kto skąd przybywa.

A może jednak? Niedawno poruszyło go coś, co uslyszał w radiu. Do Gdańska przyjechała wtedy narodowa reprezentacja piłkarska z RFN. A spiker powiedzial wesoło: „Niemcy są już w Gdańsku, ale nie zajęli jeszcze ani hotelu, ani poczty”.

Pozornie brzmi to banalnie, ale zarazem niebezpiecznie sięga w głąb historii.

Kiedy Niemcy we wrześniu 1939 napadli na Polskę, ostrzelali nie tylko magazyn broni na gdańskim Westerplatte, lecz także polską pocztę przy placu Heweliusza. Tak się zaczęła wojna.

Ja wiem, to z pocztą, to miał byc dowcip – mówi Sławomir Konieczny. Ale mnie się zrobiło niedobrze.

Jochen Comolle, wysoki, silny mężczyzna z Angermünde, stoi na umówionym miejscu, na stacji benzynowej w Baniach, wiejskiej gminie na południe od Szczecina. To polska wieś, 2000 mieszkańców, jest tu posterunek policji, czynny całą dobę. Rogaczewscy – to pracowici, uczciwi, sympatyczni ludzie – mówi Comolle na powitanie. Razem jadą parę kilometrów dalej, do Tywicy, gdzie mieszkają Rogaczewscy.

Jochen Comolle to kolega Michaela Brandinga, który swoją petycją w landtagu wywołał tę całą wrzawę. Obaj prowadzą firmę Brandenburger Landtechnik w Angermünde. Ich tez okradziono. Ale firma osiąga 20 proc. swego dochodu w Polsce, a rolnik Rogaczewski jest od siedmiu lat klientem Comollego. Można powiedziec, że są zaprzyjaźnieni. Comolle nauczył się polskiego i cieszy się za każdym razem, gdy odwiedza Henryka i Olgę Rogaczewskich, bo zawsze w ich gospodarstwie jest coś nowego do podziwiania. Altana, hala na maszyny, przy której właśnie montuje się bramę, 50 kur, plastikowa rodzina bocianów pośrodku grządki przy wjeździe.

A czy jemu, Rogaczewskiemu, także kiedyś już skradziono maszyny?

Nie – odpowiada. My tu jesteśmy tylko terenem tranzytowym. Ale nocą zamykam halę i spuszczam psa.

Test uczciwości na co dzień

Przed 14 laty Henryk Rogaczewski zaczął rozbudowywać swoje gospodarstwo na dwunastu hektarach, które kiedyś należały do Niemców. Jego ojciec dostał tę ziemię po wojnie jako przesiedleniec. Teraz gospodarstwo liczy już 250 hektarów, na których Rogaczewski gospodaruje razem z synem. Na maszynach Comollego.

Po wojnie jego ojciec przybył tu z Niemiec, gdzie przez trzy lata pracował jako robotnik przymusowy. Synowi opowiedział, że Niemcy, u których pracował, z początku wystawiali jego uczciwość na próbę. To był przecież Polak – a więc złodziej i oszust. Zostawiali rozsypane pieniądze, niby przypadkiem, i patrzyli, czy on weźmie. Ojciec to nazywał próbą uczciwości. Nie zabrał tych pieniędzy. Jest Polakiem – i człowiekiem, który ma swoją dumę. Ojciec i matka mieszkają obok, w przybudówce. Na sznurku suszą się na wietrze czarne sztruksowe spodnie Rogaczewskiego – ojca i fartuchy matki.

Dlaczego to się panu przypomniało, tamta historia z testem uczciwości?

Rogaczewski zastanawia się. Wie przecież, co się obecnie dzieje tam niedaleko, za granicą. Bo znam to uczucie. To nie jest miłe uczucie, kiedy zatrzymują mnie i kontrolują, gdy wracam z Niemiec do domu, choć przecież nic złego nie zrobiłem.

- No więc to jest znowu taka próba uczciwości.

Owszem - jeśli pani tak uważa.

Przez chwilę rozmowa w altanie milknie. Potem Olga Rogaczewska przynosi ciasto, kawę i śliwki w czekoladzie. Dwaj mężczyźni spoglądają na siebie, uśmiechaja się. W jakimś sensie obaj są ofiarami – i Comolle, i Rogaczewski. Ofiarami Brukseli i UE. Okruchami w świecie, który stał się dla nich zbyt rozległy. Jest jak przestrzeń pozbawiona granic, z której odległy wschód wysysa ciągniki, jakby ich tu nigdy nie było. Ta Europa otwiera przed nimi tyle możliwości – i przyprawia o taką złość.

Zamiast kontroli - kropki

Osiemdziesiąt kilometrów na południowy zachód od altanki Rogaczewskiego Steffen Kögler siedzi w biurze spółdzielni rolnej, naprzeciw sekretarki, pani Tetzlaff. – To niech postawią na powrót kontrole graniczne, tylko nazwą je na przykład kontrolą na moście, skoro kontroli granicznych nie może już być w UE - powiada Kögler. Nie rozumiem, co to za problem!

Oboje już od dłuższej chwili zajmują się mikrokropkami. Zaleciła je policja: mikrokropki i sztuczne DNA. Na wszystkim, co ma jakaś wartość, nalepili już te mikrokropki: na drukarce i faksie, na laptopie, na telefonach. A na zewnątrz, na dziedzińcu, na tym co najważniejsze: na maszynach.

Mikrokropki – to maleńkie płytki ze sztucznego tworzywa, zatopione w bezbarwnym lakierze. Kryje się w nich kod, istniejący tylko w jednym egzemplarzu. Kiedy jakaś rzecz, oznakowana w ten sposób, zostanie ukradziona, policja jest w stanie po kropkach dojść, kto jest właścicielem. Do znalezienia zakropkowanych miejsc potrzeba jednak specjalnych lamp.

To wygląda, jakby tu narobiła mucha – mówi Kögler, przesuwając ręką po mikrokropkach na swoim laptopie. Zakupił Agrar-Kit XL. Dla Brandenburgii są ceny promocyjne.

A czy policja w ogóle ma takie lampy? Pyta pani Tetzlaff. A Polacy mają takie lampy?

Kögler milczy. Faktycznie niełatwo to sobie wyobrazić, na przykład, jak skradziony kombajn zbożowy z Altglietzen, zatrzymany przez policję w Bialymstoku, trafia ze wschodniej Polski z powrotem do niemieckich właścicieli tylko dzięki temu, że nosi gdzieś na sobie rysunek tych muszych kropek.

Kögler uśmiecha się. To kolejna rzecz, jakiej nie rozumie.

Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Kraj

Przelewy już zatrzymane, prokuratorzy są na tropie. Jak odzyskać pieniądze wyprowadzone przez prawicę?

Maszyna ruszyła. Każdy dzień przynosi nowe doniesienia o skali nieprawidłowości w Funduszu Sprawiedliwości Zbigniewa Ziobry, ale właśnie ruszyły realne rozliczenia, w finale pozwalające odebrać nienależnie pobrane publiczne pieniądze. Minister sprawiedliwości Adam Bodnar powołał zespół prokuratorów do zbadania wydatków Funduszu Sprawiedliwości.

Violetta Krasnowska
06.02.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną