Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Świat

Piechur złapał zadyszkę

Chiny muszą się zmienić

Fabryka Świętych Mikołajów Yanga Yi w Nanningu. Grozi jej plajta. Fabryka Świętych Mikołajów Yanga Yi w Nanningu. Grozi jej plajta. Joe Tan/Reuters / Forum
To nie zmiana władzy była głównym tematem zakończonego niedawno zjazdu chińskich komunistów. Chiny muszą zmienić znacznie więcej, bo ich model rozwoju właśnie się wyczerpał.
Malarz Luo Jianhui przygotowuje w swej pracowni w Kantonie portrety Xi Jinpinga, który zostanie szefem Komunistycznej Partii Chin.Tyrone Siu/Reuters/Forum Malarz Luo Jianhui przygotowuje w swej pracowni w Kantonie portrety Xi Jinpinga, który zostanie szefem Komunistycznej Partii Chin.

Stara hala produkcyjna na obrzeżach sześciomilionowego Nanningu na południu Chin jesienią zwykle zamienia się w fabrykę Świętych Mikołajów – małych, dużych, z wielkim worem na plecach, w tradycyjnych czerwieniach i w limitowanej zielonej serii. Jeszcze kilka lat temu przy każdej figurce pracowało na kolejnych etapach produkcji ponad 20 osób. Dziś zaledwie szóstka. Właściciel fabryki Yang Yi musiał zredukować zatrudnienie, bo nie stać go już na coraz wyższe płace. Wzrost kosztów pracy, nawet o kilka procent, skończyłby się migracją Mikołajów do sąsiedniego Wietnamu. Yang kupił więc kilka maszyn i dziś w jego fabryce tylko malowanie odbywa się ręcznie. Daje sobie jeszcze dwa, trzy miesiące. A potem zamknie interes.

Gdy 8 listopada ruszał w Pekinie XVIII Zjazd Komunistycznej Partii Chin (KPCh). Działacze mieli załatwić wiele spraw personalnych, wybrać m.in. dziewięcioosobowy Komitet Stały KC, zatwierdzić zmianę na stanowisku szefa partii. Ale tu już od kilku lat prawie wszystko było jasne: 69-letni Hu Jintao miał zamienić się czerwonymi fotelami z 59-letnim Xi Jinpingiem. Prawdziwym tematem zjazdu miały jednak być problemy pana Yanga z Nanningu, czyli zmiana modelu rozwojowego Chin. Partia musiała zdecydować, dokąd pójdzie kraj, bo skończyły się dwie dekady szaleńczego rozwoju. Właśnie o to toczy się dziś największy spór na pekińskich korytarzach władzy.

Robotnicy się skończyli

Chiny dawno nie miały takiej fatalnej passy. Magazyny są pełne towarów, których nikt nie chce kupić, eksport hamuje. Budownictwo jest na skraju wielkiej implozji, która pociągnie za sobą ceny mieszkań. Skokowo rośnie wartość kredytów, które raczej nigdy nie będą spłacone. I na deser jeszcze ten wzrost gospodarczy na poziomie 7,4 proc. PKB. Wielu europejskich premierów dałoby się pokroić za takie tempo rozwoju, ale dla Chin, które w ostatnich latach rzadko schodziły poniżej 10 proc. PKB, ten wynik to porażka. Imperium na dorobku musi pędzić do przodu, jeśli chce wyciągnąć z biedy kolejne miliony chłopów i nie dopuścić do wzrostu bezrobocia wśród tych, którzy już przeprowadzili się do miast.

Model gospodarczy, który dogorywa dziś w fabryce Mikołajów pana Yanga, powstał w latach 80. za sprawą ówczesnego lidera KPCh Deng Xiaopinga. Wprowadzona przez niego zmiana była niepozorna, ale dzięki niej Chiny są dziś drugą gospodarką świata. Deng pozwolił chłopom sprzedawać nadwyżki plonów, które pozostały im po wypełnieniu państwowych kontyngentów. I zaczęło się: powstał rynek, zaraz potem działalność rozpoczęły firmy pośredniczące w handlu żywnością. Ich właściciele oszczędzali dochody i w końcu zainwestowali w biznes niezwiązany z rolnictwem. W 1996 r. prywaciarze wytwarzali już 35 proc. chińskiej produkcji przemysłowej i tworzyli 135 mln nowych miejsc pracy.

W ciągu niecałych dwóch dekad te 135 mln Chińczyków wyrwało się z biedy. Przyspieszenie, które stało się udziałem Chin Deng Xiaopinga, ekonomiści nazywają wzrostem doganiającym (catch-up growth). Pozwala on biednym krajom w stosunkowo krótkim czasie zmniejszyć dystans do tych bogatszych tylko za sprawą prostego kopiowania rozwiązań rynkowych i technologicznych. Wzrost doganiający opiera się przede wszystkim na szybkiej i łatwej mobilizacji niewykorzystanych zasobów – ziemi leżącej odłogiem czy pracy rolnika, który wcześniej produkował tylko na własny użytek.

 

 

W ciągu ostatnich 30 lat wzrost gospodarczy Chin w dwóch trzecich opierał się na takiej prostej mobilizacji zasobów, a tylko jedna trzecia zależała od wzrostu efektywności. W rozwiniętych gospodarkach te proporcje są odwrotne. Cała sztuka polega na tym, aby w odpowiednim momencie odwrócić proporcje, bo jeśli zrobi się to zbyt późno, państwu grożą lata stagnacji i rosnące rozwarstwienie społeczne. Ten „odpowiedni moment” dla Chin właśnie nadszedł.

W Chinach skończył się podstawowy zasób – tani robotnicy. Większość zakładów produkujących na eksport znajduje się na zachodzie i południu kraju, a tam coraz trudniej o Chińczyków gotowych pracować za mniej niż 300 dol., nawet jeśli to przyjezdni ze znacznie biedniejszych zachodnich prowincji, trudno także o tanich brygadzistów. W ostatnich latach stawki robotników rosną co roku o jedną piątą. Właściciele fabryk, tak jak pan Yang, coraz częściej radzą sobie, zastępując ludzi robotami. Ale są na przegranej pozycji: 200 km od Nanningu jest Wietnam, a dalej Kambodża, gdzie wciąż są miliony, które przy taśmie w lokalnej fabryce Mikołajów staną za około 100 dol. miesięcznie.

Czempion na garnuszku

Chińscy komuniści już kilka lat temu przewidzieli taki rozwój wydarzeń. Efekt tych przewidywań stoi w Nanningu, kilka ulic od fabryki Yanga. Firma Sanhua powstała w 2006 r. i jest dziś jednym z największych producentów paneli solarnych w Chinach. Wokół niej rozlokował się cały łańcuszek kooperantów, którzy zatrudniają w sumie 17 tys. osób. Takich „słonecznych miasteczek” jest już w całym kraju ponad sto. Jeszcze w 2001 r. Chiny produkowały zaledwie 1 proc. wszystkich baterii słonecznych na świecie. W 2011 r. ich udział w rynku przekroczył już połowę, Pekin twierdzi, że Sanhua i setki podobnych firm są „fundamentem chińskiej przyszłości”.

Taki był właśnie pomysł na nowy model rozwojowy: zbudować grupę narodowych czempionów, wielkie państwowe przedsiębiorstwa, które miałyby docelowo konkurować z amerykańskimi i europejskimi korporacjami. I konkurują, tyle że pozostają na garnuszku państwa. Według niezależnego Instytutu Ekonomicznego Unirule z Pekinu, pomoc publiczna dla narodowych czempionów rośnie z roku na rok, jeśli zaliczyć do niej darmową ziemię, subsydiowane ceny gazu i prądu czy niskooprocentowane pożyczki. Według Unirule, jeśli odjąć pomoc państwa, firmy są nierentowne. Nowego modelu więc wciąż brak.

Wiosną premier Wen Jiabao stwierdził enigmatycznie, że bez reform nie uda się obronić owoców rozwoju ostatnich lat. Mówił, że chińska gospodarka jest niestabilna, niewydolna i nieskoordynowana, a krajowi grozi tragedia podobna do rewolucji kulturalnej. Choć nie rozwinął myśli, a jego przemówienie zostało ocenzurowane, specjaliści od chińskiej polityki uznali to za najgłośniejsze od lat wezwanie do pilnych reform.

Sęk w tym, że kierunek tych reform, a co za tym idzie, nowy model rozwojowy, pozostaje zagadką. Nie sprawdziła się koncepcja narodowych czempionów. Nie da się też odwrócić odpływu produkcji. Część przemysłu ucieka ze wschodu Chin na zachód państwa, ale zlokalizowane tam zakłady mogą pracować przede wszystkim na potrzeby krajowe, bo za daleko stamtąd do portów, nawet jeśli jedzie się do nich równą jak stół i szeroką autostradą. Z kolei najbardziej pracochłonne branże uciekają za południową granicę Chin. A sami Chińczycy wciąż nie doczekali się swojego Apple, Microsoftu ani Google.

Co prawda ponad pół miliarda Chińczyków ma dostęp do Internetu, 170 mln korzysta z Weibo, podobnej do Twittera platformy do prowadzenia blogów, Chiny mają też własny system geolokalizacji, podobny do GPS, ale mimo setek milionów użytkowników są to rozwiązania lokalne, ograniczone do Państwa Środka. Według Kai-Fu Lee, twórcy chińskich laboratoriów Microsoftu, jeśli chiński przemysł miałby nadrobić potężny dystans dzielący go od Doliny Krzemowej, musi przejść prawdziwą rewolucję.

 

 

Stawiają na żółwie

Innowacje to jednak nie autostrady, nie można ich zapisać w rządowym planie, na niewiele zdadzą się także miliardowe dotacje dla ośrodków naukowych, skoro Chiny bardziej niż innowacji sprzyjają imitacji. Tamtejsze firmy internetowe wzorują się na amerykańskich pomysłach: obok twitteropodobnego Weibo jest też Youku i Renren, czyli chiński YouTube i Facebook. Ta skłonność ledwie do imitacji, nawet twórczej, to w dużym stopniu efekt konfucjańskiego systemu edukacji, w którym nie toleruje się porażek, wolnomyślicielstwa, odstępstw od dyscypliny ani podważania autorytetów. Cóż z tego, że miliony młodych Chińczyków są świetnie wykształcone, skoro nie nauczono ich samodzielnego myślenia.

Komunistyczne władze nadzieję pokładają w „żółwiach morskich”, jak nazywa się chińskich absolwentów zagranicznych uczelni, którzy po studiach wracają do kraju. Tylko na amerykańskich uniwersytetach jest około 150 tys. Chińczyków. Wielu z nich przez co najmniej kilka lat pracowało w Dolinie Krzemowej. Tam swoje korzenie ma m.in. Baidu, najpopularniejsza chińska wyszukiwarka internetowa – jej założyciel Robin Li też przewinął się przez Dolinę. Dziś jest drugim najbogatszym Chińczykiem, a Baidu – zdaniem chińskich studentów – najlepszym pracodawcą w kraju, zresztą chętnie zatrudniającym „żółwie”. Zdaniem ekonomisty Michaela Pettisa z Uniwersytetu Pekińskiego, projekt Baidu udał się właśnie dlatego, że państwo nie sformatowało go w ramach kolejnego, wymyślonego przez siebie modelu rozwojowego.

Pettis zwraca uwagę na największe nieporozumienie toczącej się dziś w Chinach dyskusji o nowym modelu. Gdy w 1978 r. Deng rozpoczynał reformy i pozwolił chłopom handlować, nie miał wielkiego planu. To był eksperyment – powiódł się na niewielką skalę i wkrótce państwo objęło nim cały kraj.

Za to teraz przyszedł czas na reformy naprawdę poważne, to o nie partia będzie się spierać na zjeździe. Jeśli nic nie zrobi, grozi jej utrata władzy. Zwłaszcza że jej legitymację do rządzenia ostatnio osłabiają kolejne skandale, jak te wokół sekretarza Bo Xilaia czy niedawne rewelacje „New York Timesa” o fortunie rodziny premiera Wena. „Najwolniejszy wzrost gospodarczy od 13 lat” alarmuje w jednym z przedzjazdowych wydań partyjny dziennik „China Daily” i uzupełnia listę chińskich słabości: rośnie i tak gigantyczne rozwarstwienie majątkowe, mieszkańcy wsi są bez szans na emerytury, a małe przedsiębiorstwa mają kłopoty, bo dominują państwowe molochy, szerzy się korupcja, administracja, zamiast pomagać, jest ciężarem, środowisko naturalne jest w opłakanym stanie – trzeba poluzować rygory w partii i na wsi.

Inaczej wielki kraj pogrąży się w chaosie. Na wsi, gdzie mieszka około 800 mln osób (i gdzie zaczynały się wielkie chińskie bunty i rewolucje), co roku wybucha już 180 tys., zazwyczaj pokojowych i niewielkich, manifestacji przeciw niekorzystnym decyzjom miejscowych urzędników. Lekarstwem na niezadowolenie ma być lokalna demokracja, np. prawo mieszkańców do wyboru sołtysa, zamiast policyjnych pałek wymuszających akceptację partyjnego nominata. W przeddzień zjazdu propaganda podkreślała, że część z ponad 2 tys. delegatów, obradujących w Wielkiej Hali Ludowej w Pekinie, pochodziła z wyboru, a nie z partyjnego rozdzielnika. Tyle że wezwanie do demokracji nie oznacza wcale, że komuniści dopuszczą do systemu wielopartyjnego, nie ma też mowy o liberalizacji życia politycznego.

Demokracja w partii ma być jedynie wentylem bezpieczeństwa, sposobem na okiełznanie ambicji 80 mln właścicieli czerwonych legitymacji. Wielu z nich pochodzi z już kilkusetmilionowej klasy średniej, która w ostatnich dekadach zyskała najwięcej i teraz może najwięcej stracić. Niebawem mieszczuchy też będą niezadowolone. Na razie nie stać ich na kupno mieszkania, a zaraz będą płacić też za skutki polityki jednego dziecka, gdy jedynacy zaczną utrzymywać swoich starych i schorowanych rodziców. Tych będzie przybywać, bo Chiny gwałtownie się starzeją, po 2030 r. doczekają się ponad 360 mln osób w wieku emerytalnym, dwa razy więcej niż obecnie. Starzenie się społeczeństwa będzie widoczne także w fabrykach, po 2018 r. przestanie przybywać pracowników.

Eksperci, opisując współczesne Chiny, uciekają się do obrazowych porównań: o ile reformy Deng Xiaopinga z końca lat 70. są porównywane do brodzenia przez rzekę po kamienistym dnie, o tyle teraz dna nie czuć już pod stopami. Na dodatek piechur złapał zadyszkę i nie widzi brzegu.

Polityka 45.2012 (2882) z dnia 07.11.2012; Świat; s. 49
Oryginalny tytuł tekstu: "Piechur złapał zadyszkę"
Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Ja My Oni

Jak dotować dorosłe dzieci? Pięć przykazań

Pięć przykazań dla rodziców, którzy chcą i mogą wesprzeć dorosłe dzieci (i dla dzieci, które wsparcie przyjmują).

Anna Dąbrowska
03.02.2015
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną