Egipski prezydent Hosni Mubarak 19 stycznia 2011 r. czuł się silny i pewny siebie. Owego dnia przyjmował arabskich prezydentów na szczycie w kurorcie Szarm el-Szejk nad Morzem Czerwonym. Setki robotników budowlanych usunięto z okolicy, by nie zepsuć wrażenia. Ci, którzy uważnie słuchali, mogli jednak już wówczas usłyszeć pierwsze pomruki burzy niezadowolenia. Minister spraw zagranicznych Tunezji kilka godzin przed rozpoczęciem szczytu musiał się udać się do Tunisu, gdzie trwał burzliwy okres po obaleniu dyktatury. Egipski Facebook informował o zaplanowanej na 25 stycznia demonstracji, która miała doprowadzić do powielenia tunezyjskiego scenariusza na ulicach Kairu.
Gdy szczyt dobiegał końca, Mubarak udał się na lotnisko, by osobiście pożegnać zagranicznych dygnitarzy. Tuż za nim jechali egipski minister spraw zagranicznych Ahmed Abul Gejt i Omar Sulejman, cieszący się złą sławą szef służb wywiadowczych. Gejt spytał Sulejmana, czy rozmawiał z prezydentem o szykujących się protestach. Ten odparł, że dał Mubarakowi spokój w czasie szczytu, ale że przyszedł najwyższy czas, by tę sprawę poruszyć.
Polityczne manewry
Gdy wyjechali ostatni dygnitarze, Sulejman podszedł do prezydenta i powiedział mu, że ma do omówienia bardzo ważną sprawę. Wówczas to Mubarak dowiedział się o powstaniu, które w ciągu kilku tygodni miało pozbawić go władzy. Jak pisze Gejt w wydanych niedawno pamiętnikach, w owym czasie nie był on szczególnie zainteresowany tematem.
Artykuł pochodzi z najnowszego 5 numeru tygodnika FORUM w kioskach od poniedziałku 4 lutego 2013 r.