Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Świat

Syn koszar, ojciec ludu

Hugo Chávez: śmierć Komendanta

Dla jednych był najlepszym przywódcą, jakiego miała Wenezuela od czasów Simona Bolivara, ale też zbawcą biednych, silnym macho, skromnym i po ojcowsku opiekuńczym, który poświęcił życie na poprawę losu Wenezuelczyków. Dla jednych był najlepszym przywódcą, jakiego miała Wenezuela od czasów Simona Bolivara, ale też zbawcą biednych, silnym macho, skromnym i po ojcowsku opiekuńczym, który poświęcił życie na poprawę losu Wenezuelczyków. Jorge Silva/Reuters / Forum
Od nędzy poprzez potknięcia i upadki aż po szczyt władzy. Biografia Hugona Cháveza wydaje się gotowym materiałem na scenariusz filmowy.
Artykuł pochodzi z najnowszego 10 numeru tygodnika FORUM w kioskach od poniedziałku 12 marca 2013 r.Polityka Artykuł pochodzi z najnowszego 10 numeru tygodnika FORUM w kioskach od poniedziałku 12 marca 2013 r.

Rodził się trzykrotnie. Po raz pierwszy w 1954 r. w domku przykrytym palmowymi liśćmi niedaleko Sabanety. Po raz drugi 17 lat później w szkole wojskowej, „kołysce”, jak o niej mówił, gdzie rozpoczęła się jego kariera polityczna. Po raz trzeci w 1992 r., kiedy to po nieudanym zamachu stanu kamery telewizyjne pokazały jego oblicze obywatelom – pisze w wenezuelskim dzienniku „El Nacional” Cristina Marcano, współautorka biografii prezydenta Wenezueli „Hugo Chávez sin uniforme: una historia personal” (Hugo Chávez bez munduru: osobista opowieść, 2005).

Dla jednych był najlepszym przywódcą, jakiego miała Wenezuela od czasów Simóna Bolívara (bohatera wojen niepodległościowych w Ameryce Łacińskiej w XIX w., pierwszego prezydenta Wenezueli), zbawcą biednych, silnym macho, skromnym i po ojcowsku opiekuńczym, który poświęcił życie na poprawę losu Wenezuelczyków. A także sprawiedliwym mścicielem, ratunkiem dla ojczyzny władanej przez skorumpowanych polityków, nieugiętym rewolucjonistą walczącym z nierównościami.

Dla innych był najgorszym zarządcą, jakiego miała Wenezuela od czasów Bolívara. Autokratycznym populistą, których zmonopolizował władzę publiczną i zniszczył demokrację. Medialnym caudillo (hiszp. przywódca, dyktator), manipulantem, ślepym na pleniącą się korupcję egomaniakiem uzależnionym od władzy. To z jego winy kraj się podzielił, to on szastał petrodolarami na lewo i prawo, to on był pupilem Fidela Castro.

Jak ryba w wodzie

Hugo Rafael Chávez Frías był drugim z siedmiorga dzieci skromnego nauczyciela i jego młodej żony. W dzieciństwie sprzedawał na ulicy babcine cukierki, by po latach stać się najpotężniejszym prezydentem Wenezueli, najdłużej rezydującym w pałacu Miraflores. Obdarzonym największą charyzmą i budzącym największe kontrowersje. Najwięcej zawdzięczał swojej babci Rosie Inés. „Z 20 lat, jakie przeżyłem, 16 spędziłem z tobą. Wiele się przez ten czas nauczyłem: jak być skromnym, ale dumnym, a co najważniejsze oddziedziczyłem też po tobie ducha poświęcenia, dzięki któremu mogę zajść bardzo daleko” – pisał w jednym z listów. Od niej przejął też współczucie dla słabszych. „Zawsze zwracał uwagę swoją wrażliwością społeczną. Był biednym chłopakiem, ale gdy widział kogoś w gorszej sytuacji, zapraszał go do zabawy” – wspomina były kolega prezydenta z dzieciństwa.

Wiele lat później Chávez notował w pamiętniku: „Czuję, że krew mi wrze w żyłach, i nabieram coraz większego przekonania, że trzeba coś zrobić dla tych biednych ludzi”. Jego poglądy polityczne kształtowały się na legendach o XIX-wiecznych caudillos przemierzających wenezuelskie niziny oraz na zaimprowizowanych lekcjach, jakich udzielał mu komunista José Esteban Ruiz Guevara, ojciec jednego z kolegów z liceum. To on zapoznał go z myślą Rousseau, Machiavellego i Che Guevary. Umocnił też fascynację Simónem Bolívarem i Ezequielem Zamorą, XIX-wiecznym wojskowym i politykiem wenezuelskim, zwolennikiem reformy rolnej.

Drugie narodziny miały miejsce, gdy 17-letni Hugo wstąpił do akademii wojskowej. – Czułem się jak ryba w wodzie. Jakbym odkrył swoje prawdziwe powołanie – zwierzał się w jednym z wywiadów. Miał świetną pamięć, chłonął wiedzę niczym gąbka, ale to, co czytał (głównie Nietzschego, Heideggera i Kanta), filtrował – przyswajał sobie tylko to, co było zgodne z jego przekonaniami.

 

 

Oliwkowy mundur był dla niego niczym druga skóra. – Jestem synem koszar – zawsze powtarzał i rzeczywiście uprawiał politykę tak, jakby dowodził plutonem wiernych mu żołnierzy. Dla swoich współpracowników był wyrozumiały, ale niekiedy szorstki. Zawsze oczekiwał poklasku dla swoich posunięć. – Ludzie musieli udawać przy nim całkowitą uległość. Była to jedna z jego najbardziej negatywnych cech – wspomina generał Alberto Muller Rojas, szef pierwszej kampanii wyborczej i bliski współpracownik Cháveza.

Miłość do wojska dzielił z gorącym uczuciem, jakim zapałał do telewizji w swoje trzecie narodziny – kiedy po raz pierwszy pojawił się przed kamerami jako 37-letni przywódca nieudanego przewrotu (telewizyjne orędzie było jednym z warunków, jakie postawił demokratycznym władzom, zanim się poddał). – Przede wszystkim chcę powiedzieć „dzień dobry” wszystkim Wenezuelczykom – rozpoczął pułkownik Chávez. – Niestety, na razie nie osiągnęliśmy swoich celów. Przed krajem i narodem biorę pełną odpowiedzialność za ten boliwariański ruch. Po czym dorzucił z właściwą sobie swadą: Posłuchajcie tego, co mówię. Posłuchajcie komendanta Cháveza.

Mówił z trudem, ale bez zająknięć. Gdyby jeszcze nie mrugał oczami, jakby mu ktoś sypnął w nie piaskiem, można by odnieść wrażenie, że długo i starannie ćwiczył przemówienie na wypadek fiaska zamachu. Jego gruby, donośny głos idealnie nadawał się do mikrofonu. Telewizja okazała się jego drugim powołaniem. Przygotował 378 odcinków niedzielnych maratonów (program „Aló presidente”), w sumie 1656 godzin nagraniowych. Gdyby chcieć obejrzeć je za jednym zamachem, trzeba by spędzić przed telewizorem 69 dni.

Telewizja była dla niego polityczną odskocznią i instrumentem władzy. A także sceną dla popisów: ośmiogodzinnych improwizowanych mów, śpiewów i tańców. Chávez dyrygował też ustawieniem kamer i dominował na planie. Z niezwykłą naturalnością potrafił zmieniać nastroje i przechodzić miękko od pochwał do krytyki, od belferskiego tonu do ludowych opowiastek. Od obelg rzucanych na opozycję do cytatów z Biblii, od prawdy do konfabulacji.

Człowiek z misją

Postrzegał samego siebie jako człowieka obarczonego patriotyczną misją. Komendanta, którego przeznaczeniem było dokończyć dzieło Bolívara, godnym następcą dawnych wojowników. Władza pociągała go od najmłodszych lat, przywoływała niczym „wewnętrzny, tajemniczy głos”, jak stwierdził swego czasu. Był nietzscheańskim nadczłowiekiem, siejącym nowe wartości wśród ludu, który, jak sądził, uosabiał. „Chciałbym, żeby pewnego dnia odpowiedzialność za całą ojczyznę, ojczyznę Wielkiego Bolívara, spoczęła na moich barkach” – pisał w swoim dzienniku jako 19-letni kadet. A w innym wpisie dodawał: „Wiem, czego szukam i co robię, dla czego się poświęcam”.

Po 25 latach dotarł tam, dokąd marzył dojść – na sam szczyt – i nigdy nie chciał go opuścić. Miał nadzieję, że jego rządy będą trwać kilkadziesiąt lat. – Do 2030 roku, póki ciało mi na to pozwoli – mawiał. Przez 14 lat u władzy osiągnął niemal wszystko. Przeforsował nową konstytucję, odniósł przekonujące zwycięstwa wyborcze, zdominował instytucje i kartele, media, a nawet własną milicję. Błyszczał na arenie międzynarodowej i zyskał niesłabnącą popularność dzięki charyzmie, ropie naftowej i propagandzie.

Cios przyszedł w najmniej niespodziewanym momencie, gdy Chávez był u szczytu swej potęgi, czuł się wszechmocny i wszechobecny, a jego wizerunki widać było wszędzie: na gmachach publicznych, szpitalach, szkołach, lotniskach, w telewizji. Nagle jednak przyszło mu stawić czoło niewidzialnemu wrogowi. Odpornemu na charyzmę, piękne słowa, petrodolary czy propagandę. Rak. Cóż za ironia losu i zapowiedź dramatycznego końca. Snuł plany budowy wspólnego państwa. Ale los chciał inaczej.

 

Hugo Rafael Chávez Frías (1954–2013), wenezuelski polityk i wieloletni prezydent kraju. W 1992 r. próbował przejąć władzę w państwie. Pucz się nie udał, a Chávez trafił do więzienia, zyskał jednak wielu sympatyków. Ułaskawiony po dwóch latach, wygrał wybory w 1998 r. i od tamtej pory niepodzielnie sprawował władzę. Sympatię i wdzięczność najbiedniejszych zyskał organizując tzw. misje – programy pomocy najuboższym. Realizował program „rewolucji boliwariańskiej”, socjalizmu na modłę latynoamerykańską. Zapatrzony w socjalistyczną Kubę, szerzył swoje idee w innych krajach regionu, zawzięcie krytykując Stany Zjednoczone. W 2002 r. przetrwał zamach stanu zorganizowany przez opozycję i – jak twierdzą niektórzy – inspirowany przez USA. W 2006 r. ponownie wygrał wybory, zdobywając rekordowe poparcie – 63 proc. (przy 74-procentowej frekwencji). Na jesieni zeszłego roku ponownie zapewnił sobie reelekcję. Władzy jednak nie objął, bo od 2011 r. zmagał się z nowotworem. Zmarł 5 marca br.

Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Kraj

Przelewy już zatrzymane, prokuratorzy są na tropie. Jak odzyskać pieniądze wyprowadzone przez prawicę?

Maszyna ruszyła. Każdy dzień przynosi nowe doniesienia o skali nieprawidłowości w Funduszu Sprawiedliwości Zbigniewa Ziobry, ale właśnie ruszyły realne rozliczenia, w finale pozwalające odebrać nienależnie pobrane publiczne pieniądze. Minister sprawiedliwości Adam Bodnar powołał zespół prokuratorów do zbadania wydatków Funduszu Sprawiedliwości.

Violetta Krasnowska
06.02.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną