Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Świat

Bez targów z Łukaszenką

Jak wygląda życie opozycjonisty w białoruskim więzieniu

Andriej Sannikau. W wyborach prezydenckich w grudniu 2010 r. zdobył najwięcej głosów jako kandydat opozycji. Andriej Sannikau. W wyborach prezydenckich w grudniu 2010 r. zdobył najwięcej głosów jako kandydat opozycji. Julia Daraszkiewicz/Reuters / Forum
Rozmowa z Andriejem Sannikauem, białoruskim opozycjonistą, który przesiedział w więzieniu półtora roku, o granicy, której za kratkami nie można przekroczyć.
Grudzień 2010. Demonstracja przed siedzibą białoruskiej telewizji o dostęp do mediów dla opozycji. Na lewym zdjęciu - Andriej Sannikau.EAST NEWS Grudzień 2010. Demonstracja przed siedzibą białoruskiej telewizji o dostęp do mediów dla opozycji. Na lewym zdjęciu - Andriej Sannikau.

Marcin Wojciechowski: – Bili pana?
Andriej Sannikau: – Politycznych starają się nie bić, ale wykorzystują każdą twoją słabość. Ja miałem poranioną nogę. Umieszczono mnie więc na podłodze pod pryczą, bo rzekomo w celach nie było miejsc. Potem posadzili mnie w celi bez toalety, a nie mogłem chodzić. Zwykłe wyjście za potrzebą to był koszmar. Na każdym kroku byłem poniżany i czułem, że władze robią wszystko, bym cierpiał jeszcze bardziej.

Ile przeszedł pan więzień w ciągu półtora roku?
Sześć więzień, trzy kolonie karne, osiem transportów. Przez pięć miesięcy siedziałem w pojedynczej celi. Nasze więzienia przypominają średniowiecze. Kamienna podłoga, dziura w ziemi, czasem twarda prycza. Żadne więzienie nie jest przyjemne, ale białoruskie szczególnie. Nawet jeśli wyposażenie jest w miarę normalne, to strażnicy zachowują się jak sadyści. Ciągłe upokorzenia, pełne podporządkowanie administracji, 80–90 proc. więźniów donosi na siebie nawzajem, licząc, że coś za to dostaną.

Jak pana próbowano złamać?
Na początku wsadzono do mojej celi ludzi, którzy zachowywali się jak zwierzęta. Inni z kolei mieli wyciągać ode mnie informacje albo przekonać do napisania prośby o ułaskawienie. Najpierw tłumaczyli, potem grozili, aż w końcu postawili ultimatum. Podsyłano mi ludzi, którzy przyznawali się do winy, a potem ich wypuszczano, żeby przekonać mnie, że to nic takiego.

Dlaczego pan na to nie poszedł?
Bo byłem niewinny.

Kilku innych kandydatów opozycji w wyborach prezydenckich w grudniu 2010 r. przyznało się do winy. Jeden wystąpił z samokrytyką w telewizji, a potem po wyjściu z aresztu powiedział, że został do tego zmuszony. Dlaczego pan zachował się inaczej?
Gdybym był szpiegiem lub naprawdę szykował przewrót na Białorusi, o co próbowano mnie oskarżyć, to może wtedy kalkulowałbym. Ale czułem się absolutnie niewinny. Wiedziałem, że siedzi prawie cały mój sztab i żona. Gdybym się przyznał do winy, moi współpracownicy znaleźliby się w znacznie gorszej sytuacji. A z kolei byłem prawie pewny, że oni nic nie powiedzą. Więc wolałem nie wdawać się w żadne gry.

Co jest najważniejsze w więzieniu?
Poznać granicę, do której można się posunąć. Trzeba sobie jasno zdać sprawę, że można umrzeć za kratkami, i skalkulować, czy warto do tego doprowadzić, czy raczej przed tym uciekać. Ja postawiłem sobie taką granicę. W polityce nigdy nie należy mówić nigdy, dlatego nigdy nie wykluczałem, że podpiszę prośbę o ułaskawienie.

Dlatego pan to ostatecznie zrobił?
Decyzję podjąłem sam, gdy zrozumiałem, że zbliżam się do granicy fizycznej likwidacji. Pisałem prośbę o ułaskawienie bez nadziei, że to coś pomoże. Uważałem, że plan w mojej sprawie został już uruchomiony. Próbowałem go zatrzymać, ale bez wielkich nadziei.

Co było najgorszym przeżyciem w więzieniu?
Groźby wobec rodziny. Wiedziałem, że Białorusią rządzą bandyci, ale nie sądziłem, że są aż tak okrutni. Moja żona znalazła się w pewnym momencie w sąsiedniej celi. To nie był przypadek. Grożono nam, że zostaniemy pozbawieni praw rodzicielskich nad kilkuletnim synkiem, który trafi do domu dziecka. Wtedy opiekowała się nim moja 78-letnia mama. Ta sprawa silnie odcisnęła się na jej zdrowiu. Była niezwykle dzielna. Nie tylko zajmowała się dzieckiem, ale jeszcze przynosiła nam paczki, dowiadywała się, co się z nami dzieje. Żeby to robić, musiała znosić koszmarne poniżenia ze strony oprawców.

Pana żona Irina Chalip jest znaną dziennikarką, korespondentką w Mińsku rosyjskiej „Nowej Gaziety”, czołowego pisma demokratycznej opozycji. Czy to pomagało wam, czy szkodziło?
Pomagali nam rosyjscy politycy, głównie z opozycji, ale nie tylko. Bardzo aktywna była rosyjska inteligencja. Wychodzili z plakatami na ulice. Zresztą nie tylko w Moskwie. Solidarność okazywali nam znani aktorzy w Rosji, Wielkiej Brytanii, USA. W więzieniu próbowali nam wmówić, że wszyscy o nas zapomnieli, że nikt się o nas nie upomina. Ale wiedzieliśmy, że jest inaczej.

Jak władze przekonywały was, że zostaliście zapomniani?
Nie dawali nam do celi gazet, nie pozwalali oglądać telewizji. Ale nawet w warunkach cenzury można się było jednak dowiedzieć, że świat nie jest głuchy na to, co się dzieje na Białorusi. Państwowe media pisały o czarnych listach zachodnich aktorów, którzy stanęli w naszej obronie. Dawali nam gazety z „oknami”, czyli usuniętymi żyletką niektórymi artykułami. Przy czym chodzi o publikacje w reżimowej „Sowieckiej Białorusi”.

Zachód was bronił, a czy Moskwa też?
Byłem zdziwiony, ale tak. Szef rosyjskiego MSZ Siergiej Ławrow dwukrotnie wspomniał o łamaniu praw człowieka przez Białoruś. Nie pamiętam takiej sytuacji na obszarze byłego ZSRR.

Dlaczego Łukaszenka tak pana nienawidzi? Według oficjalnych danych zdobył pan przecież w wyborach prezydenckich niespełna 3 proc. głosów.
On wie, ile ludzi realnie nas poparło. Mówię w liczbie mnogiej, bo stał za mną cały sztab. W mojej ekipie były dwie niegdyś najważniejsze osoby w państwie, dwóch byłych ministrów obrony, a przy tym przedstawiciele partii od lewicy do prawicy, artyści, intelektualiści. W dużej mierze przeżyłem więzienie dzięki wspomnieniom z kampanii wyborczej – wtedy z dnia na dzień coraz więcej ludzi przychodziło na nasze zebrania. KGB nie udało się zerwać ani jednego mojego spotkania, bo taka była atmosfera w salach. Sama publiczność radziła sobie z prowokatorami, bo chciała wysłuchać spotkania do końca. Stąd pewnie nienawiść Łukaszenki do mnie.

Ponoć Łukaszenka ma do pana osobistą pretensję.
Nie wiem o co. Ja do niego nienawiści nie czuję.

Może o to, że rękawice rzuca mu były wiceszef MSZ?
Byłem kadrowym dyplomatą, jestem zwolennikiem demokracji. Przyszedłem do białoruskiego MSZ długo przed dojściem Łukaszenki do władzy. Uważam, że dyplomaci powinni służyć państwu, a nie prezydentowi.

Co przeszkadza zmianom na Białorusi? Czy 2010 r. to nie była ostatnia szansa?
To była dobra szansa, ale nie ostatnia. Władza przestraszyła się i dlatego postanowiła brutalnie zaatakować. Wcześniej robili to samo, ale gdy po wyborach wyjechali już zagraniczni obserwatorzy, dziennikarze, mogli już bezkarnie prowadzić represje. W grudniu 2010 r. puściły im nerwy. Zabrakło nam jednego dnia, by przejąć inicjatywę, bo zostaliśmy od razu aresztowani. Realny był wariant rozmów z władzami. Nie z Łukaszenką, a z kimś innym, ale zabrakło czasu. Być może Europa zachowała się wtedy zbyt łagodnie. Nie należało mówić o sfałszowanych wyborach, ale od razu domagać się przeprowadzenia drugiej tury. Kolejna szansa może pojawić się choćby jutro. Politycznie reżim Łukaszenki jest skończony i to właśnie dzięki wydarzeniom 2010 r.

W 2011 r. Białoruś dopadł głęboki kryzys gospodarczy, ale nic się nie stało.
Bo wszyscy przywódcy opozycji siedzieli w więzieniach.

Może nie ma alternatywy wobec Łukaszenki? Niektórzy socjologowie mówią, że 70 proc. Białorusinów chce zmian, ale nie widzą, kto mógłby je przeprowadzić, a opozycja jest słaba, podzielona i niepopularna.
W czasach radzieckich niektórzy uczeni mówili, że Breżniew cieszy się poparciem 99 proc. obywateli. Nie wierzę w niezależne badania socjologiczne na Białorusi, bo nie ma u nas instytucji demokratycznych. Niektórzy socjologowie w styczniu 2011 r. zaczęli robić badania, kto jak głosował miesiąc wcześniej. Wyszło na to, że Łukaszenka mógł wygrać już w pierwszej turze. Ale w styczniu był szczyt represji i zastraszenia społeczeństwa. Jaki sens miało wtedy prowadzenie badań?

Czy Unia Europejska i Rosja pomagają demokracji na Białorusi?
Rosja nie. Pod koniec lat 90. słyszałem od znajomych na Zachodzie, by nie bać się integracji z Rosją, bo przyjdzie do nas stamtąd demokracja. Był to koniec rządów Borysa Jelcyna. My w Europie Wschodniej wiemy, że demokracja z Rosji nie przyjdzie, choć byśmy nie wiem jak zaklinali rzeczywistość.

Natomiast Europa powinna zrozumieć wagę Białorusi. To, co Łukaszenka zapoczątkował u nas, jest dziś kontynuowane w Rosji i na Ukrainie. Łatwiej jest pomóc w przemianach na Białorusi, niż zmienić Rosję czy nawet Ukrainę. A korzyść ze zmian na Białorusi może być ogromna dla całego regionu. Uważa się, że trzeba wspierać Łukaszenkę, bo inaczej Rosja pochłonie Białoruś. Ale na skutek wspierania Łukaszenki – w tym także przez Zachód – Moskwa ma coraz większe wpływy w Mińsku. Łukaszenka nie może być gwarantem niepodległości czy stabilności Białorusi, a czasem próbują nas do tego przekonać niektórzy zachodni politycy. My w walce o nasze prawa próbujemy propagować europejskie wartości na Białorusi, a okazuje się, że sami Europejczycy nie bardzo w nie wierzą.

Co powinni zrobić Białorusini, a co Zachód, żeby doszło do zmian na Białorusi?
W 1998 r. prof. Geremek powiedział, że obowiązkiem moralnym Polski jest pomóc demokracji na Białorusi. Nie ośmielę się nazwać prof. Geremka swoim przyjacielem, ale mieliśmy bardzo dobre stosunki. Dopiero po 2010 r. Polska uświadomiła sobie ten moralny obowiązek. Wcześniej próbowano analizować nasz przypadek na zimno. Dziś akceptuje się, że skoro coś jest obowiązkiem moralnym, to nie należy pytać o szanse ani kalkulować. Główna linia powinna polegać na utrzymywaniu blokady na kontakty z reżimem. Jeśli zaś chodzi o samych Białorusinów, to dzięki pomocy finansowej i moralnej doprowadzimy do zmian. Duch 2010 r. nie umarł. Jeśli więcej krajów będzie się zachowywać wobec reżimu Łukaszenki jak Polska, to reżim nie ma najlepszych perspektyw.

rozmawiał Marcin Wojciechowski

 

Andriej Sannikau, 59-letni lider opozycyjnego ruchu Europejska Białoruś, jest z wykształcenia dyplomatą; w latach 1995–96 był wiceszefem MSZ Białorusi. W 2010 r. wystartował w wyborach prezydenckich. Po masowych demonstracjach przeciwko sfałszowaniu tego głosowania został skazany na 5 lat więzienia za rzekome wywołanie zamieszek. Zwolniony przedterminowo w połowie zeszłego roku. Od jesieni mieszka w Wielkiej Brytanii, gdzie otrzymał azyl polityczny.

Polityka 13.2013 (2901) z dnia 26.03.2013; Świat; s. 66
Oryginalny tytuł tekstu: "Bez targów z Łukaszenką"
Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Kraj

Przelewy już zatrzymane, prokuratorzy są na tropie. Jak odzyskać pieniądze wyprowadzone przez prawicę?

Maszyna ruszyła. Każdy dzień przynosi nowe doniesienia o skali nieprawidłowości w Funduszu Sprawiedliwości Zbigniewa Ziobry, ale właśnie ruszyły realne rozliczenia, w finale pozwalające odebrać nienależnie pobrane publiczne pieniądze. Minister sprawiedliwości Adam Bodnar powołał zespół prokuratorów do zbadania wydatków Funduszu Sprawiedliwości.

Violetta Krasnowska
06.02.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną