Poprzednio skutecznie udaremniano próby kolejnych ataków. Psychoza zagrożenia stopniowo opadała. Proponuje się nawet zezwolić na wnoszenie noży na pokład samolotów. Teraz władze znowu wzmacniają ochronę budynków rządowych i zgromadzeń publicznych. Tym bardziej, że zaraz potem do Białego Domu i Kongresu przyszły tajemnicze listy z trującymi substancjami -- chociaż oba wydarzenia, jak twierdzi policja, zbiegły się przypadkowo.
Wciąż nie wiadomo kto jest sprawcą. Podejrzenia nie kierują się już automatycznie w stronę islamskich ekstremistów, jak bezpośrednio po ataku 9/11. Równie dobrze – przypuszcza się – za zamachem mogą stać krajowi terroryści, którzy w Ameryce od dawna rekrutują się głównie ze skrajnej prawicy. Bomby w Bostonie wybuchły w kilka dni przed 20 rocznicą ataku FBI na siedzibę sekty Davida Koresha w Waco w Teksasie, w którym zginęło ponad 80 jej członków; w 2 lata później, „w odwecie”, Timothy McVeigh wysadził w powietrze budynek rządowy w Oklahoma City zabijając 168 osób. Dziś polaryzacja polityczna w USA jest jeszcze silniejsza, a prawicowi ultrasi nienawidzą prezydenta Obamy, Demokratów i forsowanej przez nich reformy imigracyjnej, zaostrzenia kontroli broni palnej i legalizacji małżeństw homoseksualnych. Od elekcji Obamy wzrosły szeregi prawicowej „patriotycznej milicji”
W USA unika się jednak spekulacji na ten temat. Pierwsze poszlaki wskazują, że bomby w Bostonie podłożył raczej samotny fanatyk, niż jakakolwiek grupa terrorystyczna. Można też dostrzec zbiorowy odruch psychicznej samoobrony – nie damy się zastraszyć, życie będzie się toczyć normalnie. Jak napisał w „New York Timesie” Tom Friedman, „wyznaczmy czym prędzej datę nowego maratonu w Bostonie”.