Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Świat

Disneyland na wodzie

Wenecja stała sie turystycznym cyrkiem

Ogromny wycieczkowiec podpływa do samego placu Św. Marka. Ogromny wycieczkowiec podpływa do samego placu Św. Marka. Giovani Dall'Orto / Wikipedia
Mieszkańcy Wenecji, zalewani przez wodę i turystów, jeszcze walczą. Ale ich miasto pośród sprzecznych interesów i kuriozalnej inercji władz nieuchronnie przepoczwarza się w kiczowaty park rozrywki.
Na milionach turystów odwiedzających Wenecję zarabiaja wszyscy, ale miasto niszczeje od wiecznego turystycznego najazdu.Stefano Rellandini/Reuters/Forum Na milionach turystów odwiedzających Wenecję zarabiaja wszyscy, ale miasto niszczeje od wiecznego turystycznego najazdu.
Na turystów z wycieczkowca czekają transparenty - „Wynoście się” - i wyciągnięte do góry środkowe palce.Manuel Silvestri/Reuters/Forum Na turystów z wycieczkowca czekają transparenty - „Wynoście się” - i wyciągnięte do góry środkowe palce.

W niedzielę 9 czerwca rano kilkutysięczny tłum rusza z Piazzale di Roma koło weneckiego dworca do portu. W awangardzie pod wielkim transparentem „Statki precz z laguny” idą bojówkarze w kaskach, z pałkami, w różowych kamizelkach ratunkowych. Skrzydła pochodu osłaniają ubrani na czarno antyglobaliści w kominiarkach, a w środku maszerują wenecjanie, ramię w ramię z ekologami i reprezentacją ruchów protestu z całych Włoch. Są kontestatorzy linii szybkiej kolei Turyn–Lyon i rozbudowy amerykańskiej bazy wojskowej pod Vicenzą, squatersi, goście z Niemiec (Stuttgart 21 – przeciwnicy budowy dworca kolejowego) i Francji (przeciwnicy lotniska w Notre Dame Del Landes). Przybyli w geście solidarności na wezwanie komitetu weneckiego ruchu No Grandi Navi (Nie Wielkim Statkom).

Wejścia do portu chroni kilkuset policjantów z oddziałów antyterrorystycznych, więc nieuchronnie dochodzi do starć. Jest kilku rannych. Ale demonstranci, choć wielu wygląda bardzo groźnie, nie przybyli tu bić się z policją. Chcą sterroryzować i zablokować pasażerów zmierzających do zacumowanych w porcie ogromnych statków.

Jest ich aż pięć. Wyrastają wysoko ponad budynki portowe i z oddali wydaje się, że to horrendalne, stłoczone wieżowce peryferii wielkiego miasta – neapolitańskiej Scampii albo Ursynowa. Największe wrażenie robi „MSC Fantasia”. W brzuchu biało-błękitnego potwora mieszka 3,5 tys. pasażerów i ponad tysiąc osób załogi. Jest większy od wszystkiego, co pobudowano w Wenecji – od całego placu św. Marka z bazyliką włącznie: 330 m długości, 67 wysokości, 16 pokładów, 5 restauracji, 19 barów i pięć basenów, 133 tys. ton wyporności (dla porównania „Titanic” miał 46 tys. ton).

Tymczasem do portu bezzałogową kolejką (People mover – we Włoszech wszystko, co nowoczesne, musi nazywać się po angielsku) z Piazzale di Roma przyjeżdżają pasażerowie. Z całego świata: Włosi, Brytyjczycy, Amerykanie, Chińczycy, Japończycy, Arabowie. Tłoczą się przed murem demonstrantów, gestykulują, wrzeszczą (Przecież bez nas zdechniecie w Wenecji z głodu!). Rodzina z Danii skarży się: – Cały rok oszczędzaliśmy na wakacje życia, a tu takie coś! No tak... To przecież Italia.

Blokada kończy się po trzech godzinach pyskówek i przepychanek, ale tylko po to, by o godz. 16 przenieść się na morze. Kilkadziesiąt łodzi, łódek i stateczków blokuje teraz wycieczkowce próbujące wpłynąć w kanał między Wenecją a wysepką Giudecca. Na łodziach i po obu brzegach powiewają wielojęzyczne transparenty „Nie wielkim statkom” (też po chińsku i arabsku). Jest i wielki napis po angielsku: „Big ship you kill me – Venice” (Wielki statku, zabijasz mnie – Wenecja). Około ósmej wieczorem wiatr, siąpiący deszcz i łodzie policji znoszą blokadę. Kolosy wreszcie ruszają w drogę. Majestatycznie defilują przed nabrzeżem placu św. Marka, przesłaniając wszystko. Kto wie, czy to nie największa atrakcja całego rejsu. Tłum turystów fotografujących z pokładów plac św. Marka z brzegu pozdrawiają transparenty „Wynoście się” i wyciągnięte do góry środkowe palce.

1326 wizyt kolosów

Nazajutrz rzecznik komitetu No Grandi Navi Silvio Testa opowiada mi, że podobne, choć nie tak spektakularne protesty trwają od kilku lat, i wylicza: – W zeszłym roku do Wenecji te wielkie potwory przypłynęły 663 razy. A to znaczy, że przepłynęły 1326 razy koło pl. św. Marka, bazyliki Santa Maria della Salute czy wysepki San Giorgio Maggiore z opactwem benedyktynów. Trzeba do tego doliczyć 351 kursów nieco mniejszych promów do Grecji. Tłumaczy, że te wielkie statki wywołują fale i przemieszczają setki tysięcy metrów sześciennych wody, która narusza delikatne fundamenty miasta, wymywa zaprawę spomiędzy cegieł i kamieni, powoduje korozję metalowych części konstrukcji, nie mówiąc o szkodach dla ekosystemu całej laguny. Gdy przepłynie wielki wycieczkowiec, dziura po nim zasysa tyle wody, że jej poziom opada przy brzegu o 20 cm. – Walczymy o nasze miasto, o nasze domy i nasze zdrowie – wyjaśnia Testa. – Sama „MSC Fantasia”, gdy włączy silniki, zanieczyszcza powietrze tak jak 14 tys. samochodów. Mówi też o rozsiewanych szkodliwych pyłkach, elektrosmogu statkowych radarów i hałasie (120 decybeli). Dlatego Komitet wysłał opublikowany przez prasę apel do Sophii Loren, matki chrzestnej „MSC Fantasia”: „Proszę w przyszłości nie użyczać swego znakomitego nazwiska barbarzyńcom niszczącym Wenecję”.

Wenecka prasa w poniedziałek pisała o proteście No Grandi Navi z wielką sympatią. „Il Gazzettino” pytał: „A co będzie, jak któryś z tych potworów ulegnie awarii albo zboczy z kursu jak „Costa Concordia” i wjedzie na plac św. Marka?”. W komentarzu „La Nuova” można wyczytać, że obecność wielkich statków to „gwałt na pięknie Wenecji”, a autorka pisze: „Te giganty zapierają dech, ale nie z zachwytu. One przerażają. Terroryzują. Wydaje się, że to Wenecja zakotwiczyła przy tych statkach, a nie odwrotnie”. Vittorio Sgarbi, najbardziej znany we Włoszech krytyk sztuki, były wiceminister kultury, opowiada mi o karygodnym, despotycznym skażeniu krajobrazu czymś, co rozmiarem i formą tak kłóci się z pięknem tego miasta Canaletta i Vivaldiego.

Co więcej – jak skarży się ruch No Grandi Navi na swojej stronie internetowej – te wielkie statki potrafią jednego dnia wypluć aż 35 tys. turystów, którzy dołączają do 60–70 tys. przebywających w mieście każdego lata. Miastu taki turysta, żywiący się i śpiący na statku, przynosi niewiele. Podobnie jak masa innych jednodniowych przybyszów: most Rialto, podróż vaporetto, piknik na placu św. Marka, gadżecik zrobiony w Hongkongu i do domu. Na muzeum i restaurację nie ma albo czasu, albo pieniędzy. Wycieczkowce przywiozły w 2012 r. blisko 2 mln takich gości. Wszystko wpisuje się w porażającą tendencję: jak z pieniądzem – zły turysta wypiera dobrego. Ale liczba obu grup rośnie, choć jednodniowych gości, przybywających pociągami oraz samochodami, policzyć trudno: z szacowanych 18 mln turystodniówek w 2006 r. do blisko 23 mln w roku ubiegłym. Równocześnie dramatycznie spada liczba mieszkańców. Ze 121 tys. w 1966 r., 70 tys. w 1997 r., dziś pozostało 58 tys., ale autochtonów jest 35 tys. Reszta to przybysze związani z turystycznym boomem.

Jeśli tendencja się utrzyma, w 2030 r. w Wenecji nie będzie wenecjan. Opuszczają swoje miasto w tempie 2–3 tys. rocznie. Ofiarą logiki szybkiego zysku i wypierania wszystkiego, co niezwiązane z turystyczną monokulturą i monogospodarką, padła tkanka społeczna. Lekarze, inżynierowie, krawcy, księgarze, nauczyciele, urzędnicy czy rzemieślnicy nie mają dla kogo pracować. Szukają szczęścia poza laguną, a ich opuszczone domy natychmiast przerabiane są na hotele, pizzerie, bary, lodziarnie. Praktycznie miasta Wenecja już nie ma. Najjaśniejsza Rzeczpospolita Wenecka na naszych oczach przepoczwarza się w chaotyczny Disneyland pożeniony z tłocznym, tandetnym bazarem.

Wenecja made in China

Pałace, kościoły, muzea, galerie, place i placyki obrosły nie tylko hotelami i pizzeriami. Stoiska z tandetą są praktycznie wszędzie: maseczki karnawałowe „made in China”, miniaturki bazyliki św. Marka, marynarskie czapki z napisem „Venezia”, chusty, koszulki. Pośród turystycznego tłumu uwijają się śniadzi imigranci. To sprzedawcy róż i najnowszego przeboju przemysłu tandety: kawałka galaretowatego plastiku, który rzucony o ziemię rozlewa się w plamę przypominającą treść żołądka. Zaczepiają też klientów w pizzeriach, a spotykając się z odmową, sięgają po moralny szantaż: „I’m hungry!” (Jestem głodny).

O ile na placu św. Marka w słynnej Caffe Florian (cappuccino za 15 euro) wytworna orkiestra gra swingową wersję starych włoskich przebojów, w wielu sklepach i barach dudni techno albo popkicz. Bez względu na porę dnia wszędzie w okolicach Canal Grande panuje tłok, zgiełk i krzyk. Zorganizowane wycieczki spychają z mostków i uliczek idących w drugą stronę. Poza tym wpada na siebie wszechobecny tłum turlający walizki ze stacji i na stację. Wiele fasad, nawet na placu św. Marka, upstrzonych jest gigantycznymi reklamami. Tak zachwalają swoje produkty i usługi sponsorzy renowacji zabytków, zasłaniając je przy okazji planszami reklamowymi rozmiarów tenisowego kortu.

Niewidzialna ręka rynku? Jeśli tak, to mocno popychana przez potężne przemysłowo-turystyczne lobby, dla którego wenecjanie i konsumenci wrażeń z wyższej kulturowej półki to nieledwie pionki przesuwane na szachownicy wspólnych interesów. Skromny burmistrz Wenecji Giorgio Orsoni chciałby pozbyć się wielkich statków z laguny, a przynajmniej z weneckiego portu, i zabronić im paradowania przed placem św. Marka, ale nie może. W jego gestii są jedynie kanały w historycznym centrum miasta. O tym, co się dzieje w kanale Giudecca, decyduje ministerstwo infrastruktury i transportu oraz podlegające mu Weneckie Władze Portowe (VPA).

Zaraz po katastrofie „Costa Concordii” rząd Mario Montiego wydał dekret nakazujący statkom o wyporności powyżej 40 tys. ton trzymać się daleko od brzegów, ale dla weneckiej laguny zrobił wyjątek. I to mimo apeli UNESCO, szeregu organizacji kulturalnych i ekologicznych. Można się jedynie domyślać dlaczego. Szefem VPA jest Paolo Costa, były radny i burmistrz Wenecji. Ten sam, który przyrzekał mieszkańcom, że tchnie w miasto nowe życie, ściągając wielkie firmy elektroniczne. Ale Wenecja nie stała się Silikonową Laguną. O wiele lepiej mu wyszła rozbudowa portu na potrzeby ogromnych wycieczkowców (teraz może ich przyjąć aż osiem naraz). Najpewniej dlatego w 2008 r. stanął na czele VPA.

To zresztą polityk wagi ciężkiej – były minister infrastruktury i szef komisji turystyki i transportu w Parlamencie Europejskim. Dziś chełpi się, że Wenecja jest najważniejszym portem Morza Śródziemnego dla przemysłu turystycznych krążowników. Natomiast pasażerów w porcie obsługuje firma Venezia Terminal Passegeri (VTP). Prezesuje jej inny wpływowy kiedyś polityk Sandro Trevisonato, wiceminister finansów w pierwszym rządzie Berlusconiego i szef zarządu potężnych spółek z udziałem skarbu państwa. Gdy dodać, że udziały w VTA i VTP posiada firma SAVE, obsługująca weneckie lotnisko, tajemnica tłoku w Wenecji powoli się wyjaśnia.

W interesie potężnego lobby leży wyłącznie zmaksymalizowanie liczby turystów przylatujących czy przyjeżdżających do miasta. Tymczasem przemysłowo-turystyczne lobby po ostatnich protestach w Wenecji już podnosi alarm, że rezygnacja z weneckiego portu i podziwiania placu św. Marka z wycieczkowych kolosów położy na łopatki cały ten przemysł i odbierze Italii niekwestionowany prymat w wielkich turystycznych rejsach po Morzu Śródziemnym.

Narody zapłaczą za tobą

Dla Wenecji najgorsze w tym wszystkim jest to, że na milionach turystów zarabiają wszyscy – operatorzy wielkich rejsów, firmy obsługujące statki, porty, lotniska i pasażerów – a degradujące się, najpiękniejsze miasto świata na wodzie praktycznie nie ma z tego ani grosza. Czy można inaczej? Vittorio Sgarbi uważa, że trzeba walczyć wszystkimi siłami z disneylandyzacją Wenecji poprzez promowanie prawdziwej sztuki. Czy to nowoczesnej, jak w przypadku weneckiego Biennale, czy atrakcyjnych wystaw, jak choćby obecna wielka wystawa Maneta w Pałacu Dożów („Powrót do Wenecji”). Mówi też o konieczności przyciągnięcia turysty świadomego, głodnego obcowania z prawdziwą sztuką, a jeszcze lepiej bogatego.

Na pierwszy rzut oka takich turystów w Wenecji nie brakuje. Szczególnie z Chin. Tyle że potrzeby Chińczyków zazwyczaj zaspokajają drogie restauracje i podróż gondolą (min. 100 euro za 40 minut przyjemności, ale dopiero po długich targach). Celnie, acz niepoprawnie politycznie, podsumował to nasz rodak w tramwaju wodnym na Canal Grande. Szturchając małżonkę, rzucił: „Patrz, kochanie, Chińczycy rozpierają się w gondolach, a biały człowiek tłoczy się w vaporetto. Koniec świata”. Pojawiła się również kontrpropozycja, by pogodzić się ze śmiercią miasta, wszystko ogrodzić i zamienić w skansen, sprzedając bilety wstępu.

Lord Byron pisał niemal dwa wieki temu w „Odzie do Wenecji”: „O Wenecjo! Wenecjo! Gdy wody sięgną szczytu Twych marmurowych murów, narody zapłaczą nad zatopionymi pałacami, a lament poniesie się po morzu! I ja, wędrowiec z północy, będę płakał po Tobie”. Jak na razie od 2016 r. żywiołowi czoło stawiać będzie budowany od 10 lat system zapór MOSE. I jeśli nic się nie zmieni, wcześniej niż woda zaleją Wenecję i zniszczą turyści, a właściwie zarabiający na nich krocie potężni przedsiębiorcy i ich spółki.

Piotr Kowalczuk z Wenecji

Polityka 25.2013 (2912) z dnia 18.06.2013; Świat; s. 57
Oryginalny tytuł tekstu: "Disneyland na wodzie"
Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Ja My Oni

Jak dotować dorosłe dzieci? Pięć przykazań

Pięć przykazań dla rodziców, którzy chcą i mogą wesprzeć dorosłe dzieci (i dla dzieci, które wsparcie przyjmują).

Anna Dąbrowska
03.02.2015
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną