Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Świat

Czarna moc

Prawdziwe tło tureckich konfliktów

To premier Turcji w dużym stopniu odpowiada za eskalacje ostatnich demonstracji. Protest w pobliżu parku Gezi. To premier Turcji w dużym stopniu odpowiada za eskalacje ostatnich demonstracji. Protest w pobliżu parku Gezi. VikiPicture / Wikipedia
Brutalność premiera Erdoğana jest niewytłumaczalna, ale dorabianie mu gęby autorytarnego islamisty to jeszcze większy absurd. Turcja wymyka się stereotypom.
Premier Recep Erdogan sprawił, że tureccy muzułmanie uznali w końcu Turcję za swoje państwo.Bloomberg/Getty Images/FPM Premier Recep Erdogan sprawił, że tureccy muzułmanie uznali w końcu Turcję za swoje państwo.

Jedna kadencja wbija w pychę. Trzy kadencje – po trzykroć. Premier Recep Tayyip Erdoğan, który rządzi Turcją już ponad dekadę, pogubił się w swojej nonszalanckiej retoryce wobec demonstrujących na ulicach Stambułu czy Ankary. Ci ludzie, nazywani przez premiera bandytami i złodziejaszkami, mają rację, zarzucając mu, że zupełnie nie liczy się ze zdaniem innych. Traktując w ten sposób protestujących, Erdoğan pośrednio daje przyzwolenie na brutalność policji. To premier Turcji w dużym stopniu odpowiada za eskalacje ostatnich demonstracji.

Są jednak granice jego odpowiedzialności. Demonstranci perfekcyjnie wykorzystali kartę religijną w obecnym sporze. W zasadzie nie musieli się nawet starać. Rzucanie pod adresem premiera oskarżeń o islamizację Turcji szybko podchwycili od nich lokalni komentatorzy, a w ślad za nimi międzynarodowe media. Islamizacja, islamski – odmieniane na wszystkie możliwości to był strzał w dziesiątkę. Podskórnie niechętny islamowi Zachód dopisał sobie resztę historii: fala religijnych fundamentalistów wzbiera, zbliża się do Europy. Na placu Taksim opór stawili jej dzielni obrońcy laickiego państwa, stworzonego 90 lat temu przez Kemala Atatürka. Mamy więc kolejną obronę Konstantynopola przed hordami fanatyków.

Demokracja czy islam

Potem są już stereotypy jak z przewodnika: Turcja to zderzenie dwóch światów, toczy się tam odwieczna walka chrześcijaństwa, a teraz demokracji z islamem. Gdyby jednak zastanowić się, na czym ta islamizacja Turcji miałaby polegać, zostaną puste słowa. Bo jakie padają zarzuty? Premier Turcji narzuca obywatelom islamski model rodziny, domagając się od kobiet, aby rodziły minimum troje dzieci; walczy z piciem alkoholu i namawia ich do sięgania po ajran (posolony jogurt z wodą) zamiast piwa; zasugerował nawet ograniczenie prawa do aborcji, które w Turcji jest bardziej liberalne niż w większości krajów Europy. Gdyby takie wypowiedzi uznać za miarę religijnego fanatyzmu, okazałoby się, że europejska scena polityczna jest pełna fundamentalistów.

Koronnym przykładem postępującej islamizacji Turcji jest według przeciwników Erdoğana nowa ustawa o zasadach handlu alkoholem. Wprowadzone pod koniec maja przepisy zabraniają detalicznej sprzedaży alkoholu między godz. 22 a 6 rano. Nie wolno też sprzedawać napojów wyskokowych w pobliżu meczetów i szkół, bardzo ograniczono możliwość ich reklamy. Lider opozycji w parlamencie ostrzegał, że następnym ruchem będzie całkowity zakaz produkcji i spożycia alkoholu w Turcji. Zaraz potem fala krytyki przetoczyła się przez zachodnie media. Brytyjski „The Independent” napisał, że kolejnym ruchem Erdoğana będzie pewnie zakazanie kobietom prowadzenia samochodów.

Wszystkim znów zrobiło się przyjemnie, bo potwierdziły się złote myśli o islamizacji z przewodnika. Trzeba było tylko nieco przyciąć rzeczywistość – bo np. zakaz sprzedaży po godz. 22 dotyczy tylko sklepów, a nie barów czy restauracji. Nie będzie też obowiązywał w miejscowościach turystycznych. W ocenie nowych przepisów zabrakło również kontekstu. Jeśli przyjąć, że nowe przepisy alkoholowe pchają Turcję w stronę państwa wyznaniowego, to co mają powiedzieć Szwajcarzy, Finowie czy Brytyjczycy (nie mówiąc już o obywatelach niektórych stanów Ameryki), którzy borykają się z jeszcze większymi przeszkodami w dostępie do alkoholu?

Wojna klas

To nie islam jest w Turcji osią sporu, choć tak chcieliby protestujący. Istotę obecnego konfliktu trafnie wskazał holenderski publicysta Ian Buruma: na ulicach Stambułu i Ankary toczy się klasyczna wojna klas. W końcu w parku Gezi, gdzie rozpoczęły się protesty, władze wcale nie chciały postawić kolejnego meczetu, tylko centrum handlowe. Z jednej strony mamy więc demonstrantów: wykształcone, nieźle prosperujące elity. Ludzi, którzy poznali już Zachód, wchłonęli jego obyczajowość, często zerwali też wszelkie więzi z religią. Czują się spadkobiercami starej republiki, założonej przez Atatürka, a teraz demontowanej krok po kroku przez Erdoğana. To tzw. biali Turcy. Po drugiej stronie barykady stoją czarni Turcy, reprezentowani przez obecne władze. Sięgając do amerykańskiego słownika politycznego – to milcząca większość. Ludzie, którzy przez dekady rządów republikańskich byli zepchnięci na margines życia publicznego. Dla tych konserwatywnych i religijnych mas nie było miejsca w nowoczesnym państwie wymyślonym przez Atatürka. Mogli się dostosować albo milczeć.

W tym sensie od powstania republiki aż do początków XXI w. w Turcji panował liberalny fundamentalizm. Państwo Atatürka, tak podziwiane w Europie i USA jako przykład sprawnej modernizacji muzułmańskiego społeczeństwa na modłę zachodnią, było niczym innym jak tylko (krwawym) eksperymentem na żywym społeczeństwie, którego nikt nie zapytał o zdanie – zmiana alfabetu z arabskiego na łaciński, szariat z dnia na dzień zastąpiony szwajcarskim kodeksem cywilnym, regulacje dotyczące ubioru (zakaz noszenia fezów i chust na głowie). Do lat 50. w tureckich urzędach i na pocztach z głośników na pełny regulator puszczano muzykę poważną, aby europeizować przymusowych słuchaczy. Według ówczesnych władz Turcy właśnie tego wszystkiego skrycie pragnęli, tylko sobie jeszcze tego nie uświadamiali. Władza wiedziała o ich pragnieniach wcześniej.

Przedstawianie obecnego konfliktu na tureckich ulicach jako sporu między demokracją (protestujący) i autorytaryzmem (Erdoğan) jest tym bardziej mylące, że w tym kontekście to Erdoğan jest demokratą. To jego ugrupowanie dało głos czarnym Turkom, którzy wcześniej byli traktowani jako obywatele drugiej kategorii. To prowadzona przez Erdoğana polityka liberalizacji gospodarczej zdemokratyzowała awans społeczny – w dużym stopniu przestał zależeć od pochodzenia czy przytulenia się do starej republikańskiej elity, która kontrolowała państwowy przemysł, a coraz bardziej od osobistej przedsiębiorczości i pracowitości.

Czarni do władzy

Trudno dziwić się niezadowoleniu białych. W końcu czarni przejmują „ich państwo”. Sukces gospodarczy ludzi niepowiązanych ze starą elitą, często pobożnych muzułmanów z głębokiej anatolijskiej prowincji, sprawił, że ci wyklinani przez dekady muzułmanie w brudnych butach zaczęli wkraczać do czystego życia liberalnych elit Stambułu czy Ankary. Stali się bardziej widoczni, zaczęli przejmować przestrzeń symboliczną. Kobiety skrywające włosy pod chustami zaczęły pojawiać się nie tylko na ulicach dużych miast, ale ostatnio – o zgrozo! – również na uniwersytetach. Czarni studiują, awansują, dorabiają się i głosują na Erdoğana. Biali natomiast alarmują, że premier pod przykrywką demokracji wprowadza czarne, konserwatywne wartości do tureckiego życia publicznego. Ale jak inaczej miałby to robić?

To klasyczny polityczny paradoks – nierozwiązywalne napięcie między demokracją a liberalizmem obyczajowym i społecznym. Chcielibyśmy naraz i tego, i tego. W Turcji to niemożliwe. Trzeba się zdecydować – albo oczekujemy od Ankary liberalnej rewolucji według zachodnich wzorców, ale wtedy konserwatywna większość społeczeństwa musi być zignorowana, jak za Atatürka, albo zdajemy się na demokrację i trzymamy kciuki, aby ta w połączeniu z liberalizacją gospodarki przyniosła kiedyś modernizację. Ale taką, jakiej chcą sami Turcy.

Teoria modernizacji Seymoura Lipseta, która zakłada, że wzrost dobrobytu materialnego obywateli pociąga za sobą demokratyzację i liberalizację życia politycznego, jest dziś coraz szerzej krytykowana. Dwa kluczowe przykłady tego procesu – Tajwan i Korea Południowa – są coraz mniej przekonujące. Tam proces nie zaszedł automatycznie, jak przewidywał Lipset, tylko był wynikiem wieloletnich sporów między autorytarną władzą i organizującym się społeczeństwem, studentami, związkami zawodowymi. Czy teoria Lipseta zawiodła również w Turcji? Niekoniecznie.

Przez dekady rządów Atatürka i jego spadkobierców doszło do radykalnych przemian społecznych w ramach wąskiej elity, natomiast struktura większości społeczeństwa została nietknięta. Socjolodzy nazywają takie społeczeństwa segmentalnymi: jednostka w takim społeczeństwie jest bytowo uzależniona od najbliższych, od rodziny. Nawet jeśli ma odmienne poglądy, to je ukrywa z obawy przed tym, że patriarchalna struktura ją odrzuci i znajdzie się poza nawiasem społecznym. Liberalizacja gospodarcza, która przyspieszyła pod rządami Erdoğana, rozsadza te segmentarne struktury. Młody Turek ma znacznie większą szansę na samodzielność niż jego rodzice, chociażby dlatego, że może wziąć kredyt i założyć własną firmę, a nie czekać, aż jego ojciec przejdzie na emeryturę i przekaże mu rodzinny stragan. Niezależność finansowa przekłada się z kolei na tę światopoglądową, co widać już dziś w badaniach sondażowych, pokazujących liberalizację poglądów młodszego pokolenia.

Bez rewolucji

Republikańska Turcja dla większości swoich obywateli nie była ani liberalna, ani demokratyczna. Turcja Erdoğana jest przynajmniej demokratyczna. Narzucanie społeczeństwu obcego modelu państwa i wypychanie całych grup poza nawias życia publicznego kończy się dramatycznie, jak dwa lata temu w Egipcie i innych krajach arabskich, lub nawet krwawo – jak w Syrii. Następstwa arabskich rewolucji będą jeszcze długo odczuwane, bo po odrzuceniu starych reżimów do władzy doszli ludzie bez doświadczenia, którzy na dodatek muszą zbudować państwo od nowa.

W Turcji nie było takiego zerwania. Czarni Turcy stopniowo odzyskują należne im miejsce w życiu publicznym i powoli nabierają doświadczenia w rządzeniu krajem. To wśród białych budowało napięcia, które ostatecznie wybuchły 31 maja w parku Gezi. Tyle że jeśli Lipset miał rację, demokratyzacja życia politycznego w Turcji w dłuższej perspektywie będzie korzystna i dla czarnych, i dla białych.

Polityka 27.2013 (2914) z dnia 02.07.2013; Świat; s. 46
Oryginalny tytuł tekstu: "Czarna moc"
Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
O Polityce

Dzieje polskiej wsi - nowy Pomocnik Historyczny POLITYKI

24 kwietnia trafi do sprzedaży najnowszy Pomocnik Historyczny POLITYKI „Dzieje polskiej wsi”.

(red.)
16.04.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną