Jeśli do środy 3 lipca strony narastającego w Egipcie konfliktu nie dojdą do porozumienia, sprawy w swoje ręce weźmie wojsko. Z takim przekazem w poniedziałkowe popołudnie wystąpił w telewizji minister obrony Egiptu i jednocześnie szef sztabu armii gen. Abdel Fatah al-Sisi. Była to reakcja na największe protesty uliczne od czasu obalenia Hosniego Mubaraka ponad dwa lata temu.
Zaczęło się od niepozornego apelu pięciu aktywistów z grupy Tamarod (z arab. rebelia), którzy w kwietniu zażądali ustąpienia prezydenta Mohamada Morsiego z powodu pogarszającej się sytuacji gospodarczej i politycznej w kraju. Ich apel poparło 22 mln Egipcjan, a 30 czerwca na ich wezwanie Egipcjanie masowo wyszli na ulice w proteście przeciwko Morsiemu. W Kairze i Aleksandrii ramię w ramię z demonstrantami protestowali oficerowie policji, która w praktyce wypowiedziała posłuszeństwo prezydentowi. Rankiem 1 lipca demonstranci zaatakowali kairskie biuro Bractwa Muzułmańskiego, z którego wywodzi się Morsi. Zagraniczni obserwatorzy alarmują, że w starciach obie strony używają broni palnej.
Szefostwo Tamarod zapowiedziało, że prezydent Morsi musi ustąpić ze stanowiska do godziny 17 we wtorek 2 lipca. W przeciwnym wypadku zorganizują powszechną akcję obywatelskiej nieposłuszności poprzez niepłacenie podatków oraz rachunków za prąd i wodę. Rzecznik prezydenta określił te oczekiwania mianem żartu.
Egipska armia już jednak nie żartuje. Gen. al-Sisi wprost nie zagroził użyciem siły, ale wiele zachodnich ambasad otrzymało od wojskowych sugestię, aby ewakuować część swojego personelu. Rebelia wymyka się spod kontroli.