Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Świat

Dajmy dzieciom głos

Czy warto obniżać wiek wyborczy?

Młodzi Japończycy wzięli udział w głosowaniu sondażowym przed wyborami do izby wyższej w 2013 r. Młodzi Japończycy wzięli udział w głosowaniu sondażowym przed wyborami do izby wyższej w 2013 r. The Asahi Shimbun/Getty Images / FPM
Jarosław Gowin zaproponował niedawno głosowanie rodzinne - rodzice mogliby głosować w imieniu dzieci. Pomysł nie jest nowy, w Japonii toczy się podobna dyskusja. Tam obniżenie minimalnego wieku wyborczego do zera miałoby zrównowaćyć rosnące wpływy seniorów.
Wszystkie przyszłościowe zobowiązania Waszyngtonu wobec seniorów (Social Security, Medicare, emerytury dla sektora publicznego) są już dziś warte ponad 100 bln dol.Joseph Sohm/Visions of America/Corbis Wszystkie przyszłościowe zobowiązania Waszyngtonu wobec seniorów (Social Security, Medicare, emerytury dla sektora publicznego) są już dziś warte ponad 100 bln dol.
Najwięcej emocji wzbudza dziś inna przyczyna obniżania wieku minimalnego – to rosnąca w siłę gerontokracja, władza starszych.Wikipedia Najwięcej emocji wzbudza dziś inna przyczyna obniżania wieku minimalnego – to rosnąca w siłę gerontokracja, władza starszych.

Demokracja próbuje się odmładzać. Gdy na przełomie XIX i XX w. trafiła pod strzechy, minimalny wiek uprawniający do głosowania niemal wszędzie wynosił 21 lat. Na kolejną zmianę trzeba było czekać do końca drugiej wojny światowej. Wtedy większość demokracji na świecie dopuściła do urn 18-latków. Amerykanie zrobili to dopiero w 1971 r. po doświadczeniach wojny wietnamskiej, kierując się logiką, że jeśli 18-latek może oddać życie jako żołnierz, to dlaczego nie miałby oddawać głosu jako obywatel? W tej kuracji odmładzającej lato 2013 r. może być od dawna wyczekiwanym przełomem.

Pod koniec czerwca edynburski parlament postanowił, że 16-latki wezmą udział w referendum, które w przyszłym roku może zadecydować o niepodległości Szkocji. Wbrew Londynowi do takiej zmiany parli szkoccy nacjonaliści, którzy są przekonani, że nastolatki zagłosują za rozwodem z Anglikami. W lipcu irlandzcy posłowie zdecydowali się poddać pod referendum obniżenie minimalnego wieku wyborczego do lat 16.

Niewiele brakowało, a również węgierskie 16-latki byłyby już dziś wyborcami. Dwa lata temu Budapeszt w ostatniej chwili wycofał się z tego pomysłu, m.in. z obawy, że najbardziej skorzystaliby na tym Romowie.

Co kraj, to inna motywacja. Jedni argumentują, że nie ma powodu, aby ograniczać komuś prawa człowieka tylko dlatego, że urodził się za późno. Inni wspierają się fizjologią: 16-letni mózg ma już w pełni rozwiniętą funkcję logicznego rozumowania (choć rozwój emocjonalny trwa jeszcze parę lat). Często w grę wchodzi czysta kalkulacja polityczna, gdy w grupie 16- i 17-latków widzi się swoich potencjalnych wyborców. Ale najwięcej emocji wzbudza dziś inna przyczyna obniżania wieku minimalnego – to rosnąca w siłę gerontokracja, władza starszych.

Amerykańscy korespondenci już na początku lat 60. XX w. pisali, że gerontokracja opanowała Stary Kontynent. Młodymi społeczeństwami powojennej Europy rządziły wtedy polityczne dinozaury – siedemdziesięcioparoletni Charles de Gaulle i 80-latek Konrad Adenauer. Od tamtego czasu doszło jednak do osobliwej inwersji. Dziś na politycznych szczytach zasiadają „młokosy”: 46-letni David Cameron i jego włoski rówieśnik Enrico Letta, 59-letnia Angela Merkel czy trzy lata młodszy od niej Donald Tusk. Rządzą natomiast coraz starsze społeczeństwa.

Taka zamiana ról może mieć bardzo praktyczny wymiar, o czym niedawno przekonali się młodzi Austriacy. Ich państwo, jako pierwsze i wciąż jedyne w Europie (nie licząc wyspy Jersey), już w 2007 r. dopuściło do głosowania na poziomie krajowym 16-latków, choć np. do 18 roku życia nie mogą oni prowadzić samochodów. W styczniu w Austrii odbyło się referendum w sprawie zniesienia powszechnego poboru do wojska (jednego z ostatnich w Europie), ale mimo że do urn poszedł rekordowy odsetek nastolatków, propozycja przepadła, bo ponad 70 proc. wyborów powyżej 60 roku życia zagłosowała za poborem.

To tylko zapowiedź problemów, które czekają nas już niedługo – mówi austriacki socjolog Kurt Pucher. – Coraz liczniejszy w Europie elektorat seniorów będzie miał coraz większy wpływ na sprawy, które w ogóle go nie dotyczą. Albo postawią na swoim, gdy mają inne interesy niż młodzi. W tym kontekście pobór do wojska to pestka w porównaniu z niezbędną reformą systemu emerytur. Starzy narzucą tu swój punkt widzenia, młodzi za to zapłacą. Według wyliczeń ekonomistki Silke Uebelmesser z Uniwersytetu w Jenie, na jakiekolwiek radykalne kroki jest już za późno. Biorąc pod uwagę szybkie starzenie się społeczeństw i rosnące znaczenie polityczne coraz liczniejszych seniorów, gruntowna reforma emerytur w Niemczech była według niej możliwa do 2012 r. Nieco młodsi Francuzi mają na to jeszcze tylko trzy lata.

Po drugiej wojnie światowej wielu socjologów twierdziło, że podwyższenie średniej długości życia w Europie, spowodowane przede wszystkim rozwojem medycyny, bezpośrednio przyczyniło się do demokratyzacji i utrzymania pokoju w regionie – w myśl zasady, że dopiero po czterdziestce ludzie zaczynają się przejmować systemem politycznym, a zwiększone wydatki na opiekę nad starszymi sprawiają, że państwo nie ma już pieniędzy na zbrojenia. W dodatku starość zadziałała na system polityczny jak balsam, bo – jak pokazują badania – wraz z upływem lat ludzie mają tendencję do łagodzenia swoich poglądów. Akurat ten argument potwierdza przykład ostatnich wyborów w Austrii, gdzie młodzi wywindowali poparcie dla skrajnej prawicy do rekordowego poziomu 30 proc., podczas gdy partie głównego nurtu odnotowały najgorszy wynik od wojny.

Babyboomers szczypią

Obecne zachwianie demograficzne nie ma jednak precedensu w historii. System demokratyczny został sprawdzony tylko w społeczeństwach o wiekowej strukturze piramidy (wielu młodych, mało starszych). Dotychczas innych społeczeństw nie było. Obywateli przed czterdziestką jest wciąż więcej, ale ci starsi są lepiej zorganizowani, częściej chodzą na wybory, a będzie ich szybko przybywać. Z tego powodu samo obniżanie wieku wyborczego już nie działa. Według badania British Election Survey (BES) z 2011 r. średni wiek potencjalnego wyborcy na Wyspach wyniósł w 2010 r. 46 lat. Jeśli wziąć pod uwagę tylko tych, którzy tamtego roku faktycznie zagłosowali w wyborach, to średnia rośnie do 49,7 lat. Przyjmijmy jednak, że trzy lata temu Londyn dopuściłby do głosowania 16- i 17-latków. Eksperci BES przeprowadzili sondaż wśród tych dwóch roczników, pytając o ewentualny udział w wyborach. Wniosek? W takim przypadku średni wiek głosującego spadłby do poziomu 49,3. Czyli bardzo niewiele.

Brytyjski publicysta i polityk David Willetts, tak jak BES, nie widzi sensu w obniżaniu wieku wyborczego. W swojej bestsellerowej książce „The Pinch” (Uszczypnięcie) pisze jednak, że bez reformy systemów wyborczych „w ciągu najbliższych 20, 30 lat kilka demokracji wyleci w powietrze” z powodu międzypokoleniowych konfliktów i wskazuje na dwa państwa, w których ten wybuchowy proces zaczął się już na dobre.

Ameryka, jak żaden inny kraj na świecie, od czterech dekad przeżywa różne etapy fali babyboomers, czyli bardzo licznego pokolenia, które urodziło się w ciągu 20 lat po wojnie i teraz powoli przechodzi na emeryturę. Polityczne wpływy tej grupy widoczne są już od lat 80. Część amerykańskich ekspertów uważa, że rozpoczęte wówczas obniżki podatków były ukłonem polityków w stronę babyboomers, którzy właśnie wtedy zaczęli zarabiać duże pieniądze. Jeszcze w 1981 r. przeciętny podatek federalny płacony przez gospodarstwo domowe wynosił 18 proc., a dziś jest w granicach 11 proc. Efekt tych obniżek to gigantyczny dług publiczny, który przez starzejących się baby­boomers w najbliższych latach będzie się tylko powiększał.

Dwa lata temu Międzynarodowy Fundusz Walutowy (MFW) obliczył, że przeciętny Amerykanin urodzony w 1945 r. do końca życia dostanie od państwa (czyli od młodszych Amerykanów) w sumie 2,2 mln dol. w różnych świadczeniach – eksperci nazywają to transferem międzypokoleniowym. Na wszystkich obywateli z tego rocznika Ameryka wyda jeszcze 333 mld dol., czyli – jak prognozuje MFW – 17 razy więcej niż na obywateli z rocznika 1985. Wszystkie przyszłościowe zobowiązania Waszyngtonu wobec seniorów (Social Security, Medicare, emerytury dla sektora publicznego) są już dziś warte ponad 100 bln dol.

Jeśli dorzucić jeszcze, że babyboomers mieli sielankowe życie – niemal darmową edukację i służbę zdrowia, pewną pracę, wielkie mieszkania i dziesiątki innych udogodnień, a ci, którzy przez najbliższe dwadzieścia parę lat będą pracować na ich emerytury, mają cały czas pod górę, to sytuacja międzypokoleniowa robi się napięta. Szczególnie, że brak tu prostego rozwiązania, bo przez najbliższe dwie dekady żaden amerykański polityk nie wygra wyborów prezydenckich bez głosów seniorów.

Gerontodyktatura

W jeszcze ciemniejszych barwach maluje się przyszłość relacji międzypokoleniowych w Japonii. W wyborach cztery lata temu Japończycy przed trzydziestką oddali zaledwie 25 proc. wszystkich głosów, choć stanowią 44 proc. społeczeństwa. 30 proc. Japończyków skończyło 60 lat, ale to oni więcej „ważą” politycznie, bo do urn wrzucili ponad 40 proc. kart do głosowania. W ubiegłorocznych wyborach było jeszcze gorzej. Frekwencja wśród 60-latków sięgnęła aż 75 proc., a wśród 20-latków mniej niż 38 proc. Jeśli dodać, że za 50 lat niemal połowa Japończyków będzie miała ponad 65 lat, to w Japonii zapowiada się nie gerontokracja tylko gerontodyktatura.

Widać zresztą już jej pierwsze przejawy. W niedawnym sondażu dziennika „Nikkei” ponad 70 proc. Japończyków, którzy skończyli 60 lat, uznało, że najważniejszym zadaniem państwa jest opieka nad seniorami, a polityka prorodzinna jako państwowy priorytet zanika niemal zupełnie jako przedmiot zainteresowania Japończyków, którzy skończyli lat 40. Politycy umieją czytać sondaże – np. w 2009 r. obniżyli wkład własny chorego seniora w zakup większości leków z 20 do 10 proc. ich realnej wartości. Tymczasowo, ale sprawa jest politycznie nieodwracalna. Seniorzy pochłaniają dziś niemal 50 proc. budżetowych wydatków na zdrowie, natomiast na szeroko pojęty socjal (w tym emerytury i renty) idzie już ponad połowa całego budżetu Japonii. A będzie tylko gorzej – system emerytalny nie domyka się już od czterech lat i japoński Narodowy Instytut Badań Postępu (NIRA) prognozuje, że zbankrutuje już w 2032 r.

Jednocześnie japoński system wyborczy jawnie dyskryminuje młodych. Granice okręgów wyborczych nie drgnęły od 40 lat, kiedy to rozrysowała je Partia Liberalno-Demokratyczna w taki sposób, aby skorzystali wyborcy z obszarów rolniczych – czyli główny elektorat tej partii. Już wtedy wiadomo było, że przyciągające młodych miasta zostały poszkodowane. Dziś, po dekadach migracji młodych ze wsi do wielkich aglomeracji, siła głosu mieszczucha jest według Frances Rosenbluth, badaczki z Uniwersytetu Yale, realnie 1,8 razy mniejsza niż Japończyka z prowincji. Mało tego – do ostatnich wyborów kampania nie mogła być prowadzona w Internecie. Japonia jest też jedynym krajem OECD, w którym minimalny wiek wyborczy wynosi wciąż 20 lat, choć próby jego obniżenia podejmowane są od lat 80. XX w. Ostatnie nieudane referendum w tej sprawie w 2007 r. przyciągnęło do urn więcej wyborców „60+” niż tych poniżej trzydziestki.

Japońskie laboratorium

Nie powinno więc dziwić, że to właśnie w Japonii pojawiają się najbardziej radykalne pomysły walki z gerontokracją. Już w latach 80. grupa socjologów z Uniwersytetu w Osace przekonywała, żeby wszystkim obywatelom powyżej 60 roku życia odbierać prawa wyborcze. Inny japoński uczony, Toshihiro Ihori, zaproponował kilka lat temu, aby podzielić ogólną liczbę mandatów parlamentarnych na kilka segmentów, z których każdy byłby przypisany do jednej grupy wiekowej – 20-latki wybierają 30 posłów, 30-latki kolejnych 30 itd. W dalekiej Japonii najwięcej rozgłosu zyskał jednak pomysł węgiersko-amerykańskiego demografa Paula Demeny. Do tego stopnia, że w lipcu dramatyczny apel, aby go zastosować, wystosował na pierwszej stronie największy dziennik „Nikkei”.

Propozycja Demeny jest banalnie prosta – żeby zrównoważyć rosnące wpływy seniorów, trzeba dać prawa wyborcze dzieciom, już nie tylko 16- i 17-latkom, ale wszystkim – czyli obniżyć minimalny wiek wyborczy do zera. W imieniu dzieci będą głosować rodzice, którzy najlepiej znają ich potrzeby – po pół głosu dodatkowo dla matki i ojca za każde dziecko. Nad podobnym rozwiązaniem w latach 70. i 80. debatowali Francuzi i Niemcy.

U naszych zachodnich sąsiadów model Demeny, znany tam pod nazwą Kinderwahlrecht, poddany był nawet dwukrotnie pod referendum, ale został odrzucony głosami – wiadomo których – wyborców. Władze Singapuru próbują teraz wprowadzić zmodyfikowaną wersję tego pomysłu i dać dwa głosy w wyborach wszystkim płacącym podatki.

Wyjściowy model Demeny ma swoje słabe strony. Wprost dyskryminuje pary, które nie mogą mieć dzieci. W dodatku jeśli zakładamy, że rodzice zagłosują zgodnie z interesem swoich potomków, to równie dobrze swój własny głos powinni oddać w ich interesie. Z badań japońskiej ekonomistki Reiko Aoki wynika, że gdyby mieli oni taką sposobność, 20 proc. rodziców oddałoby inny głos w swoim imieniu i inny w imieniu dzieci. Teoretycznie takie rozwiązanie łamie podstawową zasadę demokracji – jeden obywatel, jeden głos – ale w końcu liczba obywateli się zgadza. Trudno też przyczepić się do cedowania prawa głosu na rodziców – wszak cedujemy je też na posłów, którzy głosują w naszym imieniu, poza tym rodzice i tak decydują o sprawach dla dzieci najważniejszych.

Według Aoki, gdyby model Demeny wprowadzić dziś w Japonii, blok rodzinny (tak go nazwijmy) miałby 37 proc. głosów, a seniorzy powyżej 55 roku życia – 35 proc. Problem w tym, że wprowadzenie tego modelu na drodze demokratycznej w większości państw Zachodu jest już niemożliwe, tak jak poważna reforma systemu emerytalnego – z powodu oporu seniorów.

Agregacja nieszczęść

Pozostaje więc jakiś rodzaj zamachu stanu, o czym niemal wprost piszą już niektórzy japońscy publicyści. Alternatywą – według nich – jest bowiem narastający stopniowo konflikt społeczny, spowodowany coraz większym „międzypokoleniowym deficytem demokracji”. Coraz szybciej narastają zobowiązania coraz mniej licznego młodego pokolenia wobec seniorów, mimo że demokratyczność sposobu ich zatwierdzenia może budzić wątpliwości. David Willetts w „Uszczypnięciu” pisze, że na naszych oczach odbywa się właśnie miękki zamach stanu, bo przecież kontrolowane przez starszych wyborców państwa zaciągają zobowiązania w imieniu obywateli, którzy jeszcze się nie narodzili, a będą musieli łożyć na emerytury dzisiejszych 40- i 50-latków. Do kosza trafiła więc inna podstawowa zasada demokracji – no taxation without representation (nie ma opodatkowania bez reprezentacji).

Dopóki na Zachodzie wskaźniki rozrodczości przekraczały poziom odnawialności pokoleń (co najmniej 2,1 dziecka na kobietę), obciążenia związane z opieką nad starszymi nie były tak uciążliwe, a młodzi podatnicy mogli mieć nadzieję, że tak jak oni łożą na seniorów, w przyszłości następne pokolenie będzie łożyć na nich. Dziś już wiadomo, że to fikcja. Obecnie wskaźniki rozrodczości niemal wszędzie spadły poniżej poziomu odnawialności. Za trzy dekady w Japonii na jednego emeryta będzie przypadać 1,2 obywatela w wieku produkcyjnym. System tego nie wytrzyma.

Ostatnie pytanie brzmi więc: po co nam demokracja? Jeśli przyjąć klasyczny argument, że jest to system, który najskuteczniej pozwala na agregację interesów wszystkich obywateli, czyli na ich sprawiedliwe połączenie w jedną całość, to pomysł Paula Demeny nadania prawa głosu wszystkim, bez względu na wiek, broni się doskonale. W końcu własne interesy mają też dzieci. Również te, które się dopiero urodzą.

Polityka 32.2013 (2919) z dnia 07.08.2013; Świat; s. 46
Oryginalny tytuł tekstu: "Dajmy dzieciom głos"
Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Kraj

Przelewy już zatrzymane, prokuratorzy są na tropie. Jak odzyskać pieniądze wyprowadzone przez prawicę?

Maszyna ruszyła. Każdy dzień przynosi nowe doniesienia o skali nieprawidłowości w Funduszu Sprawiedliwości Zbigniewa Ziobry, ale właśnie ruszyły realne rozliczenia, w finale pozwalające odebrać nienależnie pobrane publiczne pieniądze. Minister sprawiedliwości Adam Bodnar powołał zespół prokuratorów do zbadania wydatków Funduszu Sprawiedliwości.

Violetta Krasnowska
06.02.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną