Po ponad dwóch latach brutalnej wojny domowej świat zachodni zbiera się do reakcji na zbrodnie wojenne w Syrii. Dowody można oglądać w telewizjach: ciała martwych kobiet i dzieci bez widocznych obrażeń i relacje lekarzy z damasceńskich szpitali, którzy opowiadają o masowych zatruciach gazami bojowymi. Możliwe są dwa wyjaśnienia – albo reżim syryjski morduje własną ludność, albo robi to ktoś inny, a władze w Damaszku nie chcą lub nie mogą go powstrzymać. Oba przypadki kwalifikują Syrię do interwencji z zewnątrz.
Czy będzie ona międzynarodowa, zależy od porozumienia w Radzie Bezpieczeństwa, a tam panuje pat. Rosja, drugi po Iranie sojusznik Syrii, jest przeciwna wszelkiej interwencji, a jej sprzeciw od dwóch lat służył Zachodowi za wymówkę, by nic nie robić. Ameryka nigdy nie chciała interweniować, ale teraz musi, bo sam Obama ostrzegał Baszara Asada, że użycie broni chemicznej pociągnie za sobą zbrojną odpowiedź Ameryki. Interwencja więc zapewne będzie. Pytanie, jak ją przeprowadzić, nie wzniecając regionalnej wojny, której widmo wisi nad Bliskim Wschodem, od kiedy domino upadających dyktatorów wywróciło ład w regionie.
Ta wojna już się tli. Według znawcy Bliskiego Wschodu Gillesa Kepela, w Syrii nie toczy się wojna domowa, tylko walka między Iranem, wspomaganym przez Hezbollah i Rosję, a krajami Zatoki Perskiej, wspieranymi przez Amerykę i Izrael. Roponośne królestwa boją się, że atomowi ajatollahowie zagrodzą tankowcom wyjście z Zatoki. Z kolei Iran chce wciągnąć Amerykę do Syrii, licząc, że w ten sposób udaremni jej atak na własne instalacje atomowe. Rosja trzyma z Damaszkiem, bo to jej ostatni przyczółek na Bliskim Wschodzie. Zmęczona wojnami Ameryka stoi przed kolejną interwencją – najbardziej uzasadnioną, ale najtrudniejszą do zakończenia.