Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Świat

Depresja policjanta

Rozterki globalnego policjanta

Prezydent Obama od początku zapowiadał, że wprowadził się do Białego Domu, aby kończyć wojny, a nie zaczynać nowe. Prezydent Obama od początku zapowiadał, że wprowadził się do Białego Domu, aby kończyć wojny, a nie zaczynać nowe. Kevin Lamarque/Reuters / Forum
Amerykańska interwencja w Syrii może być ostatnią na wiele lat, bo Stany Zjednoczone nie chcą już pilnować świata. To zła wiadomość, nawet dla ich przeciwników.
Depresyjna dwubiegunowość amerykańskiego zaangażowania na świecie rządzi się prawem cykli.Reuters/Forum Depresyjna dwubiegunowość amerykańskiego zaangażowania na świecie rządzi się prawem cykli.

Poseł rzymski Gajusz Popiliusz Lenas przybył do Aleksandrii, by spotkać się tam z królem Antiochem. Był 168 r. p.n.e. Antioch, władca Syrii, podbił właśnie ptolemejski Egipt, a wcześniej Cypr. Rzym był wściekły i nie chciał zaakceptować nowych aneksji Syryjczyka. Ten czuł się jednak mocny i z uśmiechem na twarzy wyszedł przywitać posła. Popiliusz Lenas bezceremonialnie wręczył mu pismo od senatu, kijem na piasku narysował okrąg wokół króla i zakazał mu z niego wychodzić, dopóki nie odpowie na propozycje Rzymu. Jest to pierwszy w polityce międzynarodowej znany przypadek zastosowania linii. Nie czerwonej, jaką wyznaczył Baszarowi Asadowi prezydent Barack Obama w sprawie broni chemicznej, ale – jak się okazało – znacznie bardziej skutecznej. Zaskoczony Antioch przystał bowiem na żądania senatu i wkrótce opuścił Egipt.

Obama mógłby się sporo nauczyć od swojego poprzednika Johna F. Kennedy’ego. Gdy w październiku 1962 r. wybuchł kryzys kubański, Kennedy postawił sprawę jasno: „Każdą rakietę z ładunkiem nuklearnym, wystrzeloną z Kuby w kierunku któregokolwiek państwa na półkuli zachodniej, uznamy za atak Związku Radzieckiego na Stany Zjednoczone wymagający pełnego odwetu”. Moskwa tej linii nie przekroczyła i po 13 dniach wycofała rakiety z Kuby.

1.

W obu przypadkach nie chodziło o samo użycie siły, ale o groźbę jej użycia, na tyle silną, aby odstraszyć przeciwnika, nie brudząc sobie rąk. Wszak rzymskie legiony były daleko od Egiptu, a Kennedy przedkładał jednak uciechy życia nad Wzajemne Gwarantowane Zniszczenie. Tym, co łączy tych dwóch polityków i mocarstwa, które za nimi stały, jest świadomość własnej potęgi, o czym byli przekonani ich adwersarze. Zabrakło jej nie tylko Obamie w sprawie Syrii, ale również wszystkim amerykańskim prezydentom po zakończeniu zimnej wojny. Ameryka od ponad 20 lat zachowuje się jak olbrzym chory na depresję dwubiegunową, który nie potrafi ocenić swoich możliwości – raz je przecenia, wpada w euforię i chce zbawiać świat, choć nie ma do tego ani cierpliwości, ani środków. Innym razem jest zbyt samokrytyczny, zjeżdża emocjonalnie, zamyka się w sobie, wszystko zaczyna go przerastać. Ta druga faza właśnie się rozpoczyna.

31 sierpnia, stojąc wśród róż w ogrodzie Białego Domu, prezydent Obama najpierw przyznał sobie niepodważalne prawo do użycia amerykańskiej siły poza granicami kraju, aby kilka zdań później wszystko to unieważnić, zwracając się z prośbą do Kongresu o zatwierdzenie planów karnej interwencji w Syrii. – Tę niepewność co do własnych możliwości już dawno wyczuł Asad i testował Amerykanina, coraz bardziej przekraczając czerwoną linię, w końcu mordując za pomocą broni chemicznej prawdopodobnie półtora tysiąca ludzi pod Damaszkiem – mówi libański dziennikarz Rami Churi.

Żadna decyzja Kongresu niczego tu nie zmieni, bo jeśli nawet Obama miałby w końcu ukarać Syryjczyka, to zjazdu emocjonalnego Ameryki już nie zatrzyma. Wręcz przeciwnie, atak na Syrię może go tylko przyspieszyć.

2.

Jeszcze w 1998 r. szefowa amerykańskiej dyplomacji Madeleine Albright twierdziła, że Ameryka jest „państwem niezastąpionym”. Po okresie pewnego wycofania, zaraz po wygranej w zimnej wojnie i bez poważnych rywali na horyzoncie, Stany znów szykowały się do roli światowego policjanta na pełen etat. Ataki z 11 września 2001 r. przypadły na sam początek tej euforii. Dwie następne wojny islamskie (w Iraku i Afganistanie) pozwoliły Amerykanom uwolnić własny entuzjazm, który miał przynieść na Bliskim Wschodzie pokój, wolność i demokrację. Ten nastrój trwał jeszcze w 2011 r., kiedy Ameryka, mimo kryzysu i prezydenta laureata Pokojowej Nagrody Nobla, wydała na wojsko tyle, ile kolejnych po niej 19 potęg militarnych łącznie.

Pierwsze objawy osłabienia pojawiły się podczas brytyjsko-francuskiej interwencji w Libii dwa lata temu. Waszyngton zdecydował się pomóc sojusznikom (głównie logistycznie) dopiero wtedy, gdy Francuzom skończyły się bomby lotnicze i musieli zrzucać treningowe, wypełnione betonem. Urzędnicy z Białego Domu taką postawę Ameryki nazwali wówczas kierowaniem z tylnego siedzenia, ale była to już raczej drzemka na tylnej kanapie. Zamiast sami walczyć z radykałami islamskimi na całym świecie, Amerykanie pierwszy raz zdali się na sojuszników, których interesy były akurat bardziej zagrożone.

Podobnie postąpili w 2012 r., gdy Paryż zdecydował się na interwencję w Mali, gdzie wpływy błyskawicznie zdobywała miejscowa franczyza Al-Kaidy. Waszyngton dostarczył danych wywiadowczych, kilka samolotów transportowych, zmobilizował do pomocy sąsiednie kraje afrykańskie, ale sam żołnierzy nie wysłał. W przypadku Syrii amerykański kryzys emocjonalny jest już widoczny w pełnej krasie. Waszyngton od początku tego konfliktu unikał jakiegokolwiek zaangażowania. Jak napisał kilka dni temu Michael Hirsh z amerykańskiego „Newsweeka”: „Ameryka chowa się znów do swojej dziury”. I nie chodzi tu tylko o prezydenta Obamę, który od początku zapowiadał, że wprowadził się do Białego Domu, aby kończyć wojny, a nie zaczynać nowe. On jedynie ucieleśnia zniżkę nastrojów w Ameryce.

3.

Depresyjna dwubiegunowość amerykańskiego zaangażowania na świecie rządzi się prawem cykli. W XX w. zjazdy emocjonalne zawsze następowały po wielkich, zamorskich interwencjach. Po I wojnie światowej Amerykanie odwrócili się od świata na 20 lat, porzucając Ligę Narodów, swoje dziecko, protoplastę ONZ. Po II wojnie światowej Waszyngton przeprowadził największą demobilizację w historii, obcinając budżet Pentagonu w ciągu zaledwie dwóch lat o ponad 80 proc. Ta sama historia powtórzyła się po wojnie wietnamskiej, kiedy to Kongres nałożył ścisłe ograniczenia na wojenne uprawnienia prezydenta. Za każdym razem Ameryka jednak wracała na front, przymuszana pojawieniem się zagrażających jej rywali. W latach 30. Niemiec i Japonii, później Związku Radzieckiego.

Anthony Cordesman z waszyngtońskiego Centrum Studiów Strategicznych i Międzynarodowych twierdzi, że mimo takich zwrotów akcji Stany Zjednoczone stworzyły po 1945 r. najbardziej stabilny globalny system bezpieczeństwa, jaki kiedykolwiek istniał w historii świata. Choć brzmi to nieprzekonująco dla ludzi dorastających w cieniu tragedii World Trade Center oraz późniejszych dalekich od sukcesu amerykańskich interwencji w Iraku i Afganistanie, według wszelkich statystyk świat w ostatnich dwóch dekadach rocznie odnotowywał trzy razy mniej konfliktów zbrojnych niż np. w okresie 20-lecia międzywojennego. Jednocześnie po zimnej wojnie każdy amerykański żołnierz przebywał na misjach średnio dwa razy więcej miesięcy w roku niż w latach 60., 70. czy 80.

To Amerykanie stoją dziś za gęstą siatką systemów bezpieczeństwa, która obejmuje Europę, Bliski Wschód i Azję Południowo-Wschodnią. Bez ich militarnych gwarancji niemożliwa byłaby powojenna odbudowa i sukces gospodarczy Europy Zachodniej. W Azji amerykańska obecność wojskowa sprawiła, że bezprecedensowy rozwój Chin odbył się bez konfliktów zbrojnych. Militarne gwarancje Ameryki dla Japonii, Korei Południowej, Tajwanu czy Filipin okazały się na tyle przekonujące, że mimo napięć Pekin do dziś nie przekroczył czerwonej linii i nie ważył się użyć siły w regionie, który systematycznie płonął, zanim Amerykanie zjawili się na Okinawie.

4.

Najtrudniejszym rewirem dla amerykańskiego policjanta jest wciąż Bliski Wschód. Gdy po kryzysie sueskim w 1956 r. Waszyngton przejmował od Londynu i Paryża odpowiedzialność za region, rosły tam szybko radzieckie wpływy. Amerykanie w końcu zdecydowali się na zamrożenie sytuacji. Aby trzymać na dystans Moskwę i zapewnić bezpieczeństwo swojemu izraelskiemu sojusznikowi, poparli i finansowali przez lata (lub wciąż finansują) kilka reżimów, m.in. w Egipcie, Jordanii, do pewnego stopnia również w Arabii Saudyjskiej. Dzięki temu od końca lat 70., mimo tlącego się konfliktu izraelsko-palestyńskiego i krwawej, ale jednak lokalnej wojny w Libanie, Lewant cieszył się bezprecedensowym spokojem.

Ten regionalny system bezpieczeństwa nie przetrwał jednak Arabskiej Wiosny. Po 2011 r. w Egipcie Amerykanie porzucili swoich wojskowych przyjaciół i poparli rewolucję, co z geopolitycznego punktu widzenia okazało się błędem. Od początku nie wiedzieli, co zrobić z Syrią. W ciągu dwóch i pół lat konflikt ten, z możliwego jeszcze do opanowania, stał się najbardziej krwawą wojną domową w historii regionu. W sierpniu 2012 r. Obama, mówiąc obrazowo, zakreślił czerwoną linię wokół Asada, ale nie zamknął okręgu – mimo gróźb nigdy nie był przekonany do interwencji. – Sprawdziła się policyjna doktryna Rudolfa Giulianiego z Nowego Jorku – mówi Churi. – Jeśli pozwolisz na bezkarność w drobnych sprawach, to wkrótce miasto opanują gangi. Obama kilkakrotnie ignorował pomniejsze przypadki użycia broni chemicznej przez reżim Asada. Teraz niejako został przymuszony do interwencji, choć nie ma na nią pomysłu. W Białym Domu przeważyło jednak zdanie, że trzeba coś zrobić, bo na szali leży wiarygodność globalnego policjanta.

5.

Paradoksalnie atak na Syrię może tylko przyspieszyć odwracanie się Ameryki od świata. Większość Amerykanów jest przeciwna interwencji. Z sondażu Reuters/Ipsos z 25 sierpnia wynika, że aż 60 proc. z nich nie chce ataku, tylko 9 proc. jest za. To przejaw szerszej tendencji, w ramach której w Ameryce rosną nastroje izolacjonistyczne. Również w Kongresie, bo choć Obamę poparł stary establishment, zarówno demokratyczny, jak i republikański, to doły partyjne się buntują. Gdy republikański przewodniczący Izby Reprezentantów John Boehner ogłaszał partyjnym kolegom swoje poparcie dla interwencji w Syrii, został przez młodszych kolegów zabuczany – rzecz niespotykana w Kongresie. Na Kapitolu wokół interwencji nie ma podziału na republikanów i demokratów. Spór przebiega w poprzek partii. Akcji sprzeciwia się lewe skrzydło Partii Demokratycznej w egzotycznej koalicji z republikańskimi libertarianami i członkami Tea Party.

Z kolei od wielu miesięcy do interwencji popychają Obamę jego współpracownicy. Domaga się jej Susan Rice, doradca do spraw bezpieczeństwa narodowego. Wielką zwolenniczką karnego ataku na Syrię jest też nowo mianowana amerykańska ambasador przy ONZ Samantha Power, wcześniej znana działaczka na rzecz praw człowieka i współautorka idei interwencji humanitarnej.

Administracja Obamy jest więc dziś na etapie późnego Woodrow Wilsona. Obaj prezydenci kształtowali swoje międzynarodowe poglądy i działania w oderwaniu od nastrojów społecznych, a skonfrontowani z nimi, okazali się za mało elastyczni. Wilson, ze swoją wizją samostanowienia narodów, poderwał miliony na całym świecie i dał im nadzieję na globalną sprawiedliwość. W chwilę później został brutalnie sprowadzony na ziemię przez współobywateli, którzy po Wielkiej Wojnie nie chcieli mieć już ze światem nic wspólnego. Teraz kolej Obamy. Cordesman twierdzi, że za moment zasypana zostanie przepaść między tym, co o świecie myśli Waszyngton, a tym, czego od niego oczekuje reszta Ameryki.

6.

Przegrana Obamy w Kongresie w sprawie ukarania Asada oznaczałaby nie tylko rezygnację Ameryki z odgrywania jakiejkolwiek roli w Syrii, ale też poważne osłabienie jej międzynarodowej pozycji. Bo choć Ameryka nie straciłaby z dnia na dzień kilku lotniskowców, to reszta świata nabrałaby przekonania, że nie ma już ochoty ich używać.

Nie miałoby to większego znaczenia, gdyby nie chodziło o jedynego globalnego policjanta. Bo jeśli nie Ameryka, to kto? Ian Bremmer w książce „Every Nation for Itself” („Każde państwo za siebie”) przekonuje, że pierwszy raz od siedmiu dekad czeka nas świat bez lidera, bo amerykańska depresja osiągnie dno. Taki stan, trwający choćby dekadę, mógłby mieć katastrofalne skutki. Bremmer wylicza: globalna epidemia, niepowstrzymana z braku międzynarodowej koordynacji medycznej, implozja Korei Północnej, po której rozpoczyna się wojna sąsiadów o tamtejszą broń nuklearną, triumf terrorystów, których poszczególne państwa ścigają tylko do swojej granicy.

Obama jest więc w kropce. Brak interwencji w Syrii w obecnych okolicznościach zniszczy wiarygodność Ameryki jako globalnego policjanta, więc również podważy światowy system bezpieczeństwa budowany przez Waszyngton od prawie 70 lat. Amerykanie już dziś jednak domagają się, aby ten stary policjant przeszedł w końcu na emeryturę. Jeśli w dodatku Obama uderzy na Syrię wbrew ich zdaniu, tylko wzmocni ich żądania.

Z drugiej strony prezydent nie ma wyjścia. Tomasz z Akwinu nie pochwaliłby wojny w imię zachowania wiarygodności. Nie zrobiłby tego również Obama z 2007 r., z początków pierwszej kadencji. Ale wielu jego powojennych poprzedników już tak. Cokolwiek byśmy powiedzieli o dzisiejszym świecie targanym konfliktami, John Kennedy, Ronald Reagan, Bill Clinton utrzymywali go w stanie pokoju bez precedensu w historii ludzkości. Jeśli Obama chce utrzymać ten stan, każdy, kto przekroczy czerwoną linię, musi poczuć, że to boli.

Polityka 37.2013 (2924) z dnia 10.09.2013; Świat; s. 46
Oryginalny tytuł tekstu: "Depresja policjanta"
Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Społeczeństwo

Łomot, wrzaski i deskorolkowcy. Czasem pijani. Hałas może zrujnować życie

Hałas z plenerowych obiektów sportowych może zrujnować życie ludzi mieszkających obok. Sprawom sądowym, kończącym się likwidacją boiska czy skateparku, mogłaby zapobiec wcześniejsza analiza akustyczna planowanych inwestycji.

Agnieszka Kantaruk
23.04.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną