Zimna wojna prezydenta Obamy z republikanami o reformę ubezpieczeń zdrowotnych weszła w fazę gorącą. Kiedy popierający prezydenta demokraci nie zgodzili się na opóźnienie reformy o rok, Kongres nie uchwalił budżetu i jedną trzecią administracji federalnej w USA – ok. 800 tys. osób – wysłał na bezpłatny urlop. Tak rozpoczęło się government shutdown, częściowe wstrzymanie pracy rządu, które odczuł głównie Waszyngton, gdzie pracują dziesiątki tysięcy urzędników i gdzie zamknięto dostęp do licznych muzeów, pomników i ogrodu zoologicznego. Urlopowano pracowników nieistotnych dla normalnego funkcjonowania państwa, a więc np. personel parków narodowych, większość pracowników agencji kosmicznej NASA, agencji bezpieczeństwa transportu i administracji lotnictwa. Najbardziej ucierpieli więc turyści i wysłani do domu urzędnicy, przy czym nie wiadomo jeszcze, czy dostaną pensje za okres przymusowego urlopu, a zależy to od Kongresu.
Shutdown - czyli bałagan i marnotrawstwo
Nagłówki o paraliżu Ameryki brzmią efektownie, ale nie przesadzajmy. Policja, straż pożarna, służby celne i straż graniczna pracują normalnie. Pociągi i samoloty kursują, emeryci otrzymują emerytury, a chorzy zwrot kosztów leczenia z państwowych programów ubezpieczeniowych. Złośliwi powiadają, że przymusowa bezczynność biurokratów rządowych nie wywołuje końca świata, co dowodzi, że po urlopie nie powinni wracać do pracy, gdyż administracja federalna jest molochem, który należy odchudzić.
Z drugiej strony, shutdown dużo kosztuje gospodarkę. Tracy, żona Petera Timmonsa, zatrudniona jest w jednej z agencji rządowych w Waszyngtonie (nie ujawnia jakiej), gdzie kieruje zespołem opłacanym częściowo przez instytucje, którym wstrzymano finansowanie, a częściowo przez inne, pracujące normalnie.