Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Świat

Choroba z przerzutami

Imigracja - coraz większy problem światowy

Uchodźcy z Myanmaru w drodze do Australii. Nie dotarli do celu - zatrzymała ich indonezyjska straż przybrzeżna. Uchodźcy z Myanmaru w drodze do Australii. Nie dotarli do celu - zatrzymała ich indonezyjska straż przybrzeżna. Junaidi Hanafiah/Stringer Indonesia/Reuters / Forum
Po tragedii pod Lampedusą Europa będzie jeszcze bardziej pilnowała swoich granic. Nie ma lepszego sposobu na stworzenie nowych miejsc pracy dla przemytników.
Tzw. boat people na statku na Morzu Śródziemnym.Vito Manzari/Wikipedia Tzw. boat people na statku na Morzu Śródziemnym.

Chaled Bensalam ma 35 lat i spore doświadczenie. W domu nie głodował, zawsze były przynajmniej ryby z połowów ojca. W końcu zaczął z nim pływać i już jako nastolatek sam chwytał za ster. Gdy ryby przestały się opłacać, przerzucił się na przemyt ludzi. Z Tunezji, skąd pochodzi, do Europy jest blisko. Na Lampedusę to tylko 130 km – przy spokojnym morzu 22 godziny rejsu. Wystarczą dwie takie wyprawy w roku i po odliczeniu kosztów (paliwo, szwagier naganiacz, łapówki dla straży przybrzeżnej) można żyć w luksusie.

Pierwsze dwie w 2012 r. przebiegły bez szwanku. Włoscy dziennikarze dotarli do uczestników tamtych rejsów: na 12-metrowym drewnianym pokładzie nie było więcej niż 50 osób. Ceny różne – pełna stawka dla obcokrajowców to 1000 euro; dzieci miały 50-proc. zniżkę, Tunezyjczycy płacili 800 euro.

Pierwsza wpadka przytrafiła się Chaledowi w kwietniu. Gdy nad ranem zbliżał się do wyspy, przypadkowo oświetlił go reflektor z włoskiego okrętu. Kilka minut później Włosi byli już na pokładzie. Chaleda aresztowano i po kilku dniach deportowano do Tunezji, gdzie spędził kilka tygodni w areszcie. Łódź przepadła, ale Tunezyjczyk postanowił wrócić do biznesu. Pożyczył pieniądze od rodziny i dołożył się miejscowemu gangowi do kupna 20-metrowej łajby, która mogła pomieścić 300 klientów. Pod koniec września w pierwszy rejs zabrał jednak ponad 500. Tym razem pech prześladował go od samego początku. Najpierw ktoś ostrzelał ich, gdy odpływali z portu, uszkadzając silnik. Potem wysiadła pompa, która wydobywała wodę spod pokładu. W końcu klienci wpadli w panikę. Według włoskich służb ratowniczych 13 października pod Lampedusą utonęło co najmniej 350 nielegalnych imigrantów ze statku Chaleda. On sam przeżył i czeka na proces. Ale tego samego dnia do włoskich wybrzeży dotarły bezpiecznie jeszcze co najmniej dwa statki z nielegalnymi imigrantami na pokładzie. Nie ma ryzyka, nie ma biznesu.

Tysiące ofiar

Nielegalny przemyt ludzi to jedna z największych porażek nowoczesnych państw – pochłania coraz więcej ofiar. Tylko od stycznia w wodach Morza Śródziemnego utonęło prawie dwa tysiące osób, które nielegalnie chciały się dostać do Europy. To więcej niż w całym 2012 r. Przemyt ludzi stanowi też zagrożenie dla bezpieczeństwa państw docelowych, które tracą kontrolę nad swoimi granicami. W końcu napływ nielegalnych imigrantów napędza ksenofobiczne nastroje, coraz częściej bezwzględnie wykorzystywane przez polityków.

Aby ukrócić ten proceder, europejskie rządy wydają w sumie kilkanaście miliardów euro rocznie. W kilku krajach problemem ludzkiego przemytu zajmują się specjalne urzędy. Od dziewięciu lat działa unijna agencja Frontex, zajmująca się bezpieczeństwem granic. Do ich patrolowania Europejczycy i Amerykanie wykorzystują najnowsze technologie, z dronami i zdjęciami satelitarnymi włącznie. Walką z przemytem ludzi tylko w Unii Europejskiej zajmuje się ponad trzysta organizacji pozarządowych, często dotowanych z unijnych funduszy. Efekt? W Europie z roku na rok rośnie liczba nielegalnych imigrantów przerzucanych na kontynent przez przemytników.

Marokański badacz Mehdi Lahlou w swojej książce o przemycie ludzi do Europy pisze o śmiertelnym kręgu polityki antyimigracyjnej w krajach Zachodu. Politycy, a za nimi media, wykorzystując takie tragedie jak ta z 13 października, często w przerysowany sposób przedstawiają problem imigracji. I tak doprowadzają do zaostrzenia restrykcji granicznych. To z kolei zmusza potencjalnych imigrantów do szukania bardziej ryzykownych dróg do Europy, co jeszcze bardziej uzależnia ich od przemytników. Lahlou wskazuje, że tak właśnie się stało, gdy na początku lat 90. Hiszpania i Włochy wprowadziły wizy dla mieszkańców Afryki Północnej, a Brytyjczycy skutecznie zablokowali drogę przerzutową przez Gibraltar. Niemal natychmiast fala imigrantów ruszyła innymi, dłuższymi i bardziej niebezpiecznymi szlakami: z Sahary Zachodniej na Wyspy Kanaryjskie i właśnie przez Morze Śródziemne do Włoch.

Rezultat przymykania granic zawsze jest podobny: przemysł przemytniczy kwitnie, a Europejczycy co jakiś czas oglądają w telewizorach unoszące się na wodzie zwłoki tych, którym się nie udało. Potem są wzruszające słowa oficjeli, państwowe pogrzeby, apele o ukaranie winnych oraz politycy z gotowym rozwiązaniem: trzeba zaostrzyć kontrolę granic. Historia się powtarza. Jak twierdzi niemiecki prokurator zajmujący się sprawami imigrantów Reinhard Marx, nie ma lepszego programu tworzenia miejsc pracy dla przemytników niż obecna polityka imigracyjna Unii Europejskiej.

Dobrowolny biznes

Porażka w zwalczaniu przemytu ludzi w dużym stopniu wynika z niezrozumienia zjawiska. Już na starcie dochodzi do pomieszania pojęć, bo w europejskiej debacie publicznej zamiennie pojawia się handel i przemyt ludzi, podczas gdy chodzi o dwa zupełnie inne problemy. Handel wiąże się ze zniewoleniem, do przemytu dochodzi za zgodą przemycanego. Relacja przemytnik-przemycany urywa się w kraju docelowym, czyli w momencie, gdy relacja handlarz-niewolnik dopiero się rozpoczyna.

Niezrozumienie dotyczy również jakości usług w tym biznesie. Obrazy z Lampedusy są wstrząsające, ale pokazują niewielki ułamek przemytniczej działalności. Gdy przemyt się udaje, nie rejestrują tego żadne kamery. Statystycznie odsetek śmierci podczas morskiego przemytu ludzi z Maroka do Hiszpanii wynosi około 1 proc. Według ekspertów Międzynarodowej Organizacji ds. Migracji (IOM) wartość ta jest nieco wyższa w przypadku Lampedusy czy Malty, ale wciąż więcej imigrantów z centralnej Afryki ginie podczas podróży przez Saharę niż w wodach Morza Śródziemnego.

Przemyt ludzi to przede wszystkim dobrowolny biznes, który według IOM wart jest co roku tylko w Europie i Ameryce odpowiednio 4 mld euro i 6,6 mld dol. W Azji Południowo-Wschodniej w tej branży pracuje ponad 300 tys. ludzi. Wokół niej działa system pożyczkowy, ubezpieczeniowy. Oferta również jest elastyczna. Jeśli nie stać cię na Amerykę, tańsza będzie Australia. Jeśli nie samolotem, to łodzią. Co więcej, to biznes, który wszystkim stronom się opłaca: przemytnikom, przemycanym i ich rodzinom, ostatecznie również państwom docelowym. Dlatego jest bardzo trudno wykrywalny.

Obrazy z Lampedusy mogą być mylące. Prawie 80 proc. nielegalnych imigrantów dociera do Europy w bezpiecznym samolocie. Wcale nie do Włoch czy na Maltę. Urzędy imigracyjne w Berlinie, Paryżu, a nawet w Brukseli przyjęły w tym roku więcej wniosków o azyl niż Włosi. To i tak niewielka część tych, którzy przybyli nielegalnie. Ponad 70 proc. z nich rozpływa się w szarej strefie. Przeciętny klient przemytników nie jest też biedakiem, który na Stary Kontynent dociera tylko z butelką wody w ręku. Aby opłacić przemyt, najczęściej sprzedaje swój dom lub inne kosztowności albo się zapożycza.

Rozpiętość stawek jest ogromna. Nielegalne przekroczenie granicy między Czadem i Nigrem można zorganizować za worek ryżu. Przemyt z Szanghaju do Vancouver kosztuje już co najmniej 30 tys. dol. Wiele też zależy od oczekiwanego komfortu. Dla Afgańczyka nowe życie w Australii to wydatek rzędu 12–15 tys. dol., jeśli chce się tam znaleźć samolotem w ciągu kilkunastu godzin. Jeśli brak mu pieniędzy, ale ma dużo czasu, może wybrać opcję ekonomiczną: dwa, trzy tygodnie podróży lądem i morzem przez Indonezję za niecałe 5 tys. dol. Najszybciej stawki rosną na granicy amerykańsko-meksykańskiej. Jeszcze 10 lat temu ciche przekroczenie Rio Grande kosztowało 2 tys. dol. Teraz, gdy te dwa kraje oddziela bariera, często pięciometrowa i murowana, podróż na drugą stronę to wydatek rzędu 10 tys. dol.

Stroną finansową najczęściej zajmuje się cała rodzina, bo wymagana kwota przekracza możliwości nawet dobrze sytuowanego klienta. W tym sensie przemyt nielegalnych imigrantów to biznes rodzinny – kwota zebrana wspólnie na bilet do Ameryki lub Europy traktowana jest jak inwestycja. Oczywiście zwrotna i to całkiem nieźle. Według opracowania Khalida Kosera, eksperta ds. migracji z Lowy Institute, minimalny koszt przemytu członka rodziny z południowej Indonezji do Australii (kilkoma łodziami w dwa tygodnie za ok. 4 tys. dol.) zwraca się rodzinie średnio po dwóch latach dzięki pieniądzom przysyłanym przez przemyconego. W Pakistanie i Afganistanie taka inwestycja jest dochodowa w 85 na 100 przypadków.

Przemytem ludzi jako biznesem już na początku lat 90. zainteresowały się duże organizacje przestępcze. Meksykańskie kartele początkowo opodatkowały przemytników przekraczających ich teren z klientami. Wkrótce jednak postanowiły same zainwestować i wyposażały klientów w plecaki pełne marihuany. Zabierając plecak do USA, przemycany spłacał część „opłaty tranzytowej”. Głębiej w biznes weszły ostatnio indonezyjskie gangi. Ich członkowie namierzają zdesperowanych rybaków i proponują im pieniądze na łódź. Staje się ona ich własnością po rejsie, którego cel, jak i przewożony ładunek są niewiadome do ostatniej chwili. Wtedy okazuje się, że na pokład trafia kilkudziesięciu Kurdów lub Irakijczyków, a łódź najczęściej ma płynąć na Wyspę Bożego Narodzenia, czyli australijską „Lampedusę”, 380 km na południe od Jawy.

Głowy Węża i Kojoty

Liderami na rynku wielkich graczy są wciąż legendarne gangi przemytników: chińskie Głowy Węża i meksykańskie Kojoty. Ale branża jest zdominowana przez małe rodzinne firmy. Główny przemytnik często ma zupełnie legalną pracę i nie bierze też bezpośredniego udziału w transporcie klientów. Od tego ma zięciów i siostrzeńców. Po godzinach organizuje fałszywe dokumenty, wizy, opłaca pograniczników, obsługę na lotnisku. W Azji oknem wystawowym dla takich małych biznesów są często oficjalnie działające agencje turystyczne, które po zamknięciu zamieniają się w pośredniaki.

Za sprawą tych małych firm przemytniczych w ostatnim dziesięcioleciu doszło do prawdziwej rewolucji w płatnościach. Wyjściowy model nie był przyjazny dla klientów. Musieli oni wpłacić całą sumę na starcie, a potem liczyć tylko na sumienie przemytnika. Podaż przemytników wzrosła i zaczęła się walka o klienta. Najpierw w Meksyku i Afryce Północnej, a później w Azji popularność zyskał system zaliczkowy – połowa sumy przed, połowa po. Pojawiły się jednak inne problemy: klienci, którzy dotarli do celu, uciekali, nie płacąc drugiej raty, albo okazywało się, że w trakcie podróży druga rata rosła wskutek nieprzewidzianych okoliczności i przemyt zamieniał się w handel klientem, który stawał się niewolnikiem i musiał w nowym kraju odpracować dodatkowe koszty.

W ostatnich dwóch, trzech latach do branży przemytniczej zawitała jednak kultura biznesowa najwyższego sortu, głównie za sprawą Pakistańczyków. Gdy strony dojdą do porozumienia w sprawie warunków przemytu, klient deponuje uzgodnioną kwotę u męża zaufania. Najczęściej jest to szanowany handlarz na największym targu w okolicy, czasem nawet duchowny. Gdy klient dotrze na miejsce, dzwoni do rodziny oraz do deponenta, który natychmiast wypłaca pieniądze przemytnikowi. To transakcja praktycznie bez ryzyka, przynajmniej dla klienta. Nowością są też ubezpieczenia oferowane przez bardziej obrotnych mężów zaufania obu stronom transakcji: rodzinie, na wypadek jeśli przemycany nie dotarł na miejsce lub zaginął, i przemytnikowi – gdyby wpadł, pieniądze dostanie jego rodzina.

Tu znów statystyka mija się z obrazkami z Lampedusy. Dziś największe ryzyko w tym biznesie ponosi przemytnik. Zanim otrzyma pieniądze od męża zaufania, musi sam zainwestować w sprzęt, dokumenty, opłacić strażników. Przeciętnie te koszty stanowią połowę przyszłego wynagrodzenia za przemyt. Khalid Koser przekonuje, że właśnie dlatego ten biznes działa – przemytnicy robią, co mogą, aby klient był zadowolony do samego końca, bo w przeciwnym razie nie tylko nie dostaną od niego zapłaty, stracą również to, co już zainwestowali.

Afryka, Afganistan, Meksyk

Europa od lat skupia się w swoich działaniach na przemytnikach, czyli podaży usługi, która jest nielegalna. Po tragedii pod Lampedusą premier Włoch Enrico Letta zapowiedział nowy pakiet powietrzno-morski, w ramach którego między Afryką a Sycylią pojawi się trzy razy więcej okrętów i samolotów, aby ścigać przemytników. Efekt tych działań może być przeciwny do zamierzonego. Hein de Haas z Uniwersytetu Oksfordzkiego twierdzi, że imigranci chętniej będą wybierać tę ryzykowną drogę, bo jeśli ich statek wpłynie na włoskie wody, w razie wypadku okręty mają obowiązek ich ratować. Szanse na przeżycie rosną więc teraz trzykrotnie.

W tym biznesie to popyt (potencjalni imigranci) kreuje podaż (przemytników). Dopóki mieszkańcy środkowej Afryki, Afganistanu czy Meksyku będą chcieli uciekać ze swoich krajów w poszukiwaniu lepszego życia, zawsze znajdą się ci, którzy zdecydują się im pomóc za odpowiednią stawkę, bez względu na trudności. Można oczywiście sięgnąć po radykalne środki i odgrodzić się od świata pięciometrowym murem, co na części swojej granicy z Meksykiem zrobili Amerykanie. Udało im się co prawda powstrzymać wzrost liczby nielegalnych imigrantów, ale od postawienia muru ośmiokrotnie wzrosła liczba wypadków śmiertelnych na granicy.

Jak twierdzą badacze migracji, jedynym sposobem na jej zahamowanie jest stworzenie potencjalnym imigrantom takich warunków w ich kraju, aby odechciało im się wyjeżdżać – aby pracę, o której marzą w Europie, dostali u siebie. To jednak musiałoby się wiązać z otwarciem europejskiego rynku, przede wszystkim rolniczego, na towary np. z Afryki Północnej, co jest z kolei politycznie niemożliwe. Unia Europejska na swoją agencję zajmującą się granicami wydaje co roku 100 mln euro, podczas gdy na Wspólną Politykę Rolną przeznacza 60 mld. Jeśli więc Europejczycy nie chcą u siebie tunezyjskiej kapusty, prędzej czy później będą mieli u siebie Tunezyjczyków.

Polityka 43.2013 (2930) z dnia 22.10.2013; Świat; s. 56
Oryginalny tytuł tekstu: "Choroba z przerzutami"
Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Kraj

Przelewy już zatrzymane, prokuratorzy są na tropie. Jak odzyskać pieniądze wyprowadzone przez prawicę?

Maszyna ruszyła. Każdy dzień przynosi nowe doniesienia o skali nieprawidłowości w Funduszu Sprawiedliwości Zbigniewa Ziobry, ale właśnie ruszyły realne rozliczenia, w finale pozwalające odebrać nienależnie pobrane publiczne pieniądze. Minister sprawiedliwości Adam Bodnar powołał zespół prokuratorów do zbadania wydatków Funduszu Sprawiedliwości.

Violetta Krasnowska
06.02.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną